Nauka

I pomyśleć, że to zadanie miało być najprostszym stawianym przed nowicjuszami! Kto wpadłby na to, że pięciu szkolących się magów nie poradzi sobie z głupim przywołaniem pospolitego lim-lima? Cholera, a co, gdyby wzięli się za coś trudniejszego? Pewnie połowa Ula poszłaby z dymem, jak wtedy, gdy jakiś dziki czarodziej zapragnął zabawić się świecą!

Parlan siedział przy niewielkim stole w swojej chacie i wciąż czytał pierwszą stronę raportu, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. W Sigil nie było oficjalnej gildii magów, samozwańczy nauczyciele, będący często szarlatanami, uczyli podobnych sobie kretynów, jak za pomocą siły woli zmusić piórka do przemieszczania się w powietrzu, nazywając to szumnie MAGIĄ. Niestety, na stu takich debili, znalazł się zawsze jeden, któremu, niestety, udało się zaczerpnąć nieco prawdziwej Mocy. I jeśli nie przestraszyła go sama świadomość, że właśnie samą myślą sprawił, że powietrze wokół stało się przeraźliwie zimne, albo szaty mijającego go na ulicy człowieka zmieniły barwę, zaczynał eksperymentować. I co wtedy?
I wtedy nic i właśnie w tym był cały problem. Parlan wiedział, że magia była, jest i będzie wszędzie i w każdym. Sigil było aż przesycone magią. Cholera, sam Parlan za młodu wystrzelił chcącego go pobić starszego chłopaka w powietrze tylko dlatego, że bardzo się skupił i był wyjątkowo wkurwiony. Szczęśliwie dla niego zdarzenie zauważył przechodzący obok czarodziej i wziął Parlana pod swoje skrzydła, ucząc go, jak zapanować nad swoim darem. Niestety, takich zdarzeń było dużo więcej, a chcących pomóc utalentowanym ludziom magów było dosłownie kilku, skutkiem czego jeden na tysiąc posiadających niezbędne umiejętności, by czerpać z Mocy, mógł liczyć na prawdziwą naukę.
Nawiasem mówiąc, Parlan miał sto dwanaście lat i od ponad stu parał się magią. Mając niecałe dwanaście pieprznął starszym od siebie oponentem o dach jakiejś rudery w Ulu i trafił w ten sposób na nauki do maga mieszkającego na co dzień na Placu Szmaciarzy.
Pobierał nauki aż do trzydziestego piątego roku życia, kiedy to jego mistrz i mentor zginął, rozszarpany przez czarnego abiszai. Gdy młody mag uporał się z poczuciem pustki, doszedł do wniosku, że jedynym sposobem na uhonorowanie zmarłego mistrza jest założenie szkoły magów, by kontynuować jego dzieło i wolę nauki młodych, utalentowanych chłopców. I tak powstała nieoficjalna szkoła magii, prowadzona przez Parlana od prawie osiemdziesięciu lat. Przez ten czas miał dziewięciu uczniów. Siedzibą była chata jego mentora, mieszcząca się na Placu Szmaciarzy. Miało to dwie główne zalety. Po pierwsze – nikt nie spodziewałby się, by w tak parszywym miejscu szkolili się magowie, co zapewniało im jako taką dyskrecję i spokój. Po drugie – blisko miała swoją chatę Mebbet, stara znachorka, więc gdy jakiś uczeń przez nieuwagę spalił sobie własne ramią, czy skrócił o połowę nogi, tudzież zmienił sobie włosy w syczące węże, a sam Parlan nie miał pomysłu, jak odczynić zaklęcie, miał zawsze blisko do starej Mebbet, która mimo wieku i ogólnego zniedołężnienia miała czysty i bystry umysł. Czasami myślał, że aż za czysty.
Oczywiście był świadom tego, że nie da rady nauczać wszystkich, którzy tego potrzebują. Starał się za to poświęcić jak najwięcej atencji tym, którzy już trafili do niego na nauki. Pierwszych czterech uczniów wyprowadził w świat uzbrojonych w niezbędną wiedzą. Nauczył ich większości z tego, co sam umiał. Nie pokazał im tylko kilku najbardziej złożonych zaklęć, niepewny tego, czy nie wykorzystają ich do złych celów. Nie winili go za to, dobrze pamiętali pierwszą lekcję dotyczącą Sztuki. „Pamiętaj, że adeptów Sztuki zawsze pociąga, by czynić niemożliwe. Łatwiej zaś jest spalić zaklęciem na popiół gmach, w którym jest sto osób, aniżeli te samą setkę ludzi uzdrowić z ran.” – oto było pierwsze zdanie, jakie zawsze słyszał młody adept, chcący okiełznać Moc.

Pierwsi czterej uczniowie trafiali do Parlana pojedynczo, co pozwalała mu skoncentrować cały swój czas na każdym z nich. Następnych pięciu uczniów trafiło do niego jednocześnie. Parlan wiedział już, że popełnił błąd, ucząc ich wszystkich jednocześnie. Musiał coś przeoczyć. To musiała być jego wina.
Pięciu braci stanęło kiedyś na progu jego chaty i poprosiło o naukę. Najstarszy z nich miał niecałe dwadzieścia cztery lata, najmłodszy nieco ponad osiemnaście. Dwóch było bliźniakami. Parlan początkowo nie wierzył, że ta piątka faktycznie ma jakieś zdolności, myślał raczej, że któryś z nich coś posłyszał i wszyscy zamarzyli sobie, że zostaną wielkimi magami. Ludzie posiadający talent zawsze byli jedynakami, jak sam Parlan. Miał więc swoje powody, by nie wierzyć w zapewnienia stojącej przed nim piątki, że wszyscy mają dar i są braćmi. I wtedy stojąca przed nim piątka dała mu powody, by uwierzył.
Młodzi, niepozorni chłopcy wzięli się za ręce tworząc koło, zamknęli oczy i po góra pięciu sekundach poczuł, że ziemia zaczyna drżeć. A po następnych pięciu budynek stojący naprzeciwko jego chaty implodował. To przekonało Parlana. I nie dziwota.
Podjął się więc nauki całej piątki. Chłopcy byli bystrzy, choć każdy na swój sposób. Jedna rzecz niepokoiła nauczyciela w młodych adeptach – łaknęli Mocy bardziej, niż jego poprzedni uczniowie. Gdy kiedyś kot Parlana został zagryziony przez stado czaszkoszczurów, starzec pokazał im, że przy pomocy można wskrzesić zwierzątko. Na ich oczach iskra życia zapłonęła w oczach kocura i po wyleczeniu ran na ciele, po kilku dosłownie dniach, zwierzę z powrotem łaziło po dachach i znosiło do domu myszy upolowane na Placu Szmaciarzy. I wtedy najmłodszy z braci spytał, czy dałoby radę w ten sam sposób sprawić, by ożyły zwłoki ludzkie, albo szkielet, bo słyszał, że to możliwe.. Zbesztany za to, że w ogóle wpadł na tak złowieszczy pomysł, uciekł następnej nocy i słuch o nim zaginął. Parlana dość często dręczyły myśli o tym, jak ten młody w sumie człowiek, który był tak zafascynowany nekromancją, poradził sobie w normalnym życiu, i czy nie będzie niebezpieczny. Dobrze, że chociaż przed jego ucieczką nie zdążył on prawie w ogóle rozwinąć swych umiejętności, dawała to pewność, że jego marzenia o wskrzeszaniu ludzi z grobów przy pomocy myśli pozostaną marzeniami.
Pozostała czwórka uczniów pobierała dalej nauki, aż pewnego dnia nadszedł czas próby – musieli wybrać sobie jakieś zaklęcie z drugie stopnia magii i samodzielnie je rzucić. Ta inicjacja była niezbędna, by w pełni się usamodzielnili i mieli pewności, że kontrolują swój dar magii. Wybrali proste w sumie zaklęcie przywołania istoty z innej sfery.
A teraz nie żyli, wszyscy czterej. A Parlan, trzymający w rękach raport sporządzony przez pewnego zbira na podstawie zeznań świadków, jako ich mistrz, winił za to siebie – przecież oni byli zaledwie uczniami, to on powinien im przekazać całą niezbędną wiedzę, by umieli sobie poradzić z inicjacją. Musiał coś przeoczyć, o czymś zapomnieć. Co się stało, że przywołany przez jego uczniów lim-lim był wrogo nastawiony do tych, którzy go wezwali, że nie imały się go zaklęcia, że zwyczajnie zagryzł ich wszystkich czterech? Musiał znaleźć odpowiedź na te pytania. I wiedział, kto może mu pomóc.
W pięć minut później Parlan pukał do drzwi Mebbet, znachorki z Placu.

-…tyle wiem z relacji świadków. – Zakończył swe sprawozdanie Parlan. Mebbet nalała każdemu kolejną filiżankę naparu sporządzanego z jej tylko znanych ziół, z filiżanek buchnęła para i orzeźwiający zapach.
– Stara Mebbet dużo widzi. Wiele powiedzieć Ci może. A nie boisz się, że za dużo możesz usłyszeć?
– Nie. – Głos starca był mocny, nie było w nim cienia niepewności. – Muszę poznać prawdę o tym, co się stało. Muszę wiedzieć, dlaczego moi uczniowie zginęli.
– Dobrze. Brak strachu przed wiedzą to dowód na poszukiwanie mądrości, stary magu. Jest tylko jedno wytłumaczenie, które wyjaśniałoby owe zajście, o którym mi opowiedziałeś. Jeden z Twoich uczniów pomylił się w inkantacji, co sprawiło, że przywołana przez całą czwórkę istota była im wroga, nie zaś przyjazna. – Oczy Mebbet zalśniły, gdy zwróciła na Parlana swe mlecznobiałe spojrzenie. – A Twego błędu tu nie widzę. Wiesz, że Sztuka obosieczne ma ostrze, czasami wystarczy zwykłe przejęzyczenie, zła kolejność zgłosek, cokolwiek, by zwróciła się Sztuka przeciwko temu, kto chce jej użyć.
– Wiem, ale nie wierzę, by któryś z moich uczniów mógł popełnić tak haniebny błąd.
– W Sigil wiara to siła zdolna kreować teraźniejszość, nie zmieniać przeszłość. – Znachorka uniosła kościsty palec dla podkreślenia wagi swoich słów. – Wiesz o tym, magiku. Sprawdzasz starą Mebbet?
– Nie. Nie sprawdzam Cię. Czasami tylko…
– Wiem. – Przerwała mu staruszka. – Ja też miewam chwile zwątpienia. Nie poddawaj się im.
– Nie poddam się.
– Dobrze. Idź już, idź. Sprawy zaniechaj. Przeszłości cofnąć nie sposób
Staruszka odprowadziła maga do drzwi i zamknęła je za nim. Wokół panowała ciemność (było już dobrze po północy) i cisza, gdzieś z oddali dopływały nikłe głosy wiecznie stojących na posterunku kupców z Tagu. Parlan ruszył żwawym krokiem w stronę swojej chaty, jednak w połowie drogi przystanął i zacisnął pięści. „Nie. – pomyślał. – Nie zostawię tego tak, póki nie będę miał stuprocentowej pewności. Ktoś musi wiedzieć coś, czego nie było w raporcie, a co rzuciłoby więcej światła na sprawę. I jest tylko jedno miejsce, gdzie mógłbym tego kogoś znaleźć. „Pod Gorejącym Człowiekiem”. Nie ma sensu odkładać tego do jutra, im szybciej znajdę tego krwawnika, tym lepiej.” – ostatnie myśli towarzyszyły Parlanowi już w drodze do Gospody.

Starzec raz jeszcze omiótł wzrokiem zadymione wnętrze Gospody Pod Gorejącym Człowiekiem. Od kogo by tu zacząć? Szczerze mówiąc zaufania nie budził w nim ani githzerai stojący niedaleko baru, ani pijana Grabarka, ani tym bardziej dwa biesy stojące w głębi pomieszczenia. Ani tym bardziej nawalony jak stodoła zbir, w ponurym milczeniu wychylający kolejne kubki coraz pośledniejszej jakości bełtu. W ramach wyjaśnienia – mowa tu o zaufaniu w znaczeniu ufności w prawdziwość informacji, którymi ktoś z wyżej wymienionych mógłby zechcieć się podzielić. O dziwo jedyną osobą, która w jakiś dziwny sposób sprawiała wrażenie dobrze poinformowanej, było blondwłose diabelstwo, które niestety opuściło gospodę w chwilę po tym, jak Parlan do niej wszedł. Trudno, trzeba zadowolić się tym, co zostało. Mając do wyboru biesy, githa, zbira i Grabarkę, wybrał tę ostatnią. Pijana, bo pijana, ale przynajmniej nie rzuci się na niego z nożem, czy pazurami.

-…i tyle o tym wiem. Hik! Czy zasłużyłam na coś do picia? – przedstawicielka frakcji Grabarzy puściła oczko do Parlana, czego efektem były niemiłe sensacje w okolicach żołądka maga. Grabarka nie była bynajmniej ładna. I bynajmniej nie pachniała zachęcająco. Ani nawet znośnie.
– Tak. Tu masz kilka miedziaków na kubełek bełtu. – rzucił jej kilka sztuk miedzi, po czym wstał od stolika i ruszył w stronę baru.
Świetnie, pijaczka nie odróżniała abiszai od lim-lima i to nawet na trzeźwo. Niczego się od niej nie dowiedział, równie dobrze mógłby gadać ze ścianą. A tak w ogóle, to nie zachowywała się jak Grabarz. Bies z nią, Parlan miał na głowie co innego.
Kto następny? Trudno, spróbujemy z tym młodzieńcem przy barze. Wyglądał co prawda na zwykłego rzezimieszka, ale tacy, paradoksalnie, często byli dość inteligentni i nad wyraz dobrze poinformowani. Spróbujemy.

-…i to jest tego cień. – zakończył swoją wypowiedź mężczyzna, który na początku rozmowy przedstawił się jako Garen. Co prawda na początku nie chciał mówić, ale sakiewka ciężka od zawartości szybko rozwiązała mu język. Z jego słów wynikało, że przywołany przez magów stwór nie był sprawcą rzezi. Podobno ciała nosiły ślady broni białej i to raczej szersze, niż węższe, mężczyzna sugerował bardziej dwuręczny topór, niż stiletto. Ciekawe, skąd zbir mógł wiedzieć to wszystko? Pewnie miał konszachty ze Zbieraczami.
– Kto mógł to zrobić? – Parlan postarał się, by jego ton zabrzmiał zdawkowo, nie chciał dać po sobie poznać, że na tej informacji zależy mu najbardziej, bo gdyby zbir to wyczuł, mógłby zarządać dodatkowych miedziaków.
– Nie wiem, i wiedzieć nie chce, śmiałku. – brzmiała odpowiedź. – Widzę po Tobie, że nie z czystej ciekawości pytasz, jak na mój gust, toś jest magiem, jak i tamci byli. Powiem Ci coś. Widziałem ja różnych krwawników i różne sztuki. A prawda jest taka, że najśmielszy trep, gdy weźmie przez łeb toporem, zwykłym truposzem się staje. Rozumiesz?
– Rozumiem. – Parlan zdziwił się, że ten młodziak tak szybko go przejrzał, ale nie dał po sobie poznać.
– Masz jeszcze jakieś pytania? – zbir wychylił z kubka, otarł usta wierzchem dłoni.
– Nie. Pozwól jednak, że postawię Ci kolejkę. – po tych słowach zbir popatrzył na maga z nieskrywanym podziwem.
– Nie trzeba. Pamiętaj o mojej radzie, śmiałku. Wrogiem Ci nie jestem, o tym też nie przepomnij.
Parlan ukłonił się, chociaż nie miał w zwyczaju zachowywać się tak wobec zbirów pałętających się po ulicach Sigil i ruszył do wyjścia. Coś dziwnego było w tym mężczyźnie, coś… niecodziennego. Starzec był pewny, że jego rozmówca umiałby bez mrugnięcia okiem rozpłatać gardło każdemu, kto by mu się nie spodobał, a jednak Parlanowi okazał szacunek i obdarzył dobrą radą na drogę. Szacunek okazany przez zbira w Mieście Drzwi to rzecz równie niespotykana, co ładna dziwka stojąca na ulicach Ula.
Tak, czy inaczej, Parlan już wiedział, gdzie znajdzie ostateczną odpowiedź na dręczące go wątpliwości śmierci swoich uczniów. Ktoś, kto kładzie trupem czterech parających się Sztuką i uchodzi cało, po czym znika jak sen złoty, nie jest byle kim. A ktoś, kto nie jest byle kim, na pewno został już dawno zauważony przez tych, którzy umieją patrzeć. W Sigil było miejsce, gdzie spotykali się wszyscy, którzy umieli patrzeć. Gmach Rozrywki.
Mag wyszedł przed drzwi Gospody i od razu skierował swoje kroki ku Dzielnicy Urzędników.

Autor: KaneLynch