Ślina włóczęgów

Wędrowiec przybył akurat w trakcie oberwania chmury. Jeden z setek sobie podobnych, nawet podobnie odziany. Długi, ciężki płaszcz, niezbyt praktyczny podczas wiosennej ulewy, chociaż nieoceniony w zimie. Kaptur na głowie, wytrzymałe buciska, przez ramię przewieszona nieduża torba… Jakże oni wszyscy podobnie wyglądali.

Kiedy otworzył drzwi, przeciąg wionął do środka, trzaskając niedomkniętym oknem.

Stał tak przez chwilę w progu, przybysz-klon. Za jego plecami siekł deszcz, on niczym bohater na jakimś obrazie – nieruchomy i czujny… Co za banał.

Wiedziałem, że muszę odegrać swoją rolę, żeby coś u mnie zamówił.

Wszedł do środka, zdjął kaptur, rozpiął płaszcz. Dość młody z twarzy… Rozejrzał się po izbie, jakby czegoś lub kogoś szukał. Miałem nadzieję, że nie guza. Wreszcie, zerknąwszy w moim kierunku, podjął krok w jakże standardowym tańcu – wprost do baru. Ku pokrzepieniu serca!

Gdy się do mnie zbliżył, ujrzałem jego niecodzienne oczy. Źrenice tak szare, że niemalże przeźroczyste. Północniak jak nic. Krótko przystrzyżone, jasne, brudne włosy oraz kilkudniowy zarost. No cóż, przynajmniej był tak młody, jak z początku myślałem.

Rutyno, oto jestem.

– Czym mogę służyć? – zagadnąłem, oczywiście spodziewając się typowej odpowiedzi. Tego towarzysza na pewno nie było stać na najlepsze trunki. Sądząc po ubiorze, z doświadczenia obstawiałem, że sięgnie po piwo.

– Zwykła woda. Jak najczystsza.

A, to było coś nowego. Nie napił się deszczówki?

– Coś na ząb? – zapytałem.
– Nie trzeba.
– Oczywiście…

Bardzo słabo. Było jasne, że wiele na nim nie zarobię.

– Wstrętna pogoda, nie? Leje tak od jakichś trzech godzin.
– Ta.
– Dokąd to zmierzacie, jeśli wolno spytać? – zagadnąłem ponownie, podając mu wodę.
– Daleko… Dalej, niż myślałem.
– Cóż za tajemnica. – Uśmiechnąłem się pod nosem. – No, ale nie moja sprawa.
– Długo nie zabawię. Czekam na kogoś, a później już w drogę.
– Rozumiem.

Śmiałek ten wyglądał na kogoś, kto wie, czego chce. Chyba.

Usiadł gdzieś z tyłu. Postawił kubek z wodą na stoliku i dumał o czymś przez kwadrans, nie napiwszy się ani razu. Dziwne. Wreszcie przybył ten, na którego czekał. Chudy, starszy osobnik, lekko ubrany, równie mokry od deszczu. Wypatrzywszy człowieka z północy, ruszył prosto ku niemu. O nie, mój kochany, u mnie nie siedzi się bez niczego… Gdy dosiadł się do stolika, ruszyłem, by odebrać zamówienie.

– Szanowny pan sobie życzy?
– Co? – chrząknął nowo przybyły. – A tak, no to… jak ono. Piwo. Tylko.
– Służę.

Ten wyglądał na bogatszego. Ech, ale dobre i piwo.

Nie było co robić, więc poobserwowałem sobie tę parkę. W pewnym momencie ten starszy podał coś młodszemu. Jakiś woreczek. Tamten wsypał to do wody i energicznie zamieszał. Nie podobało mi się to. Postanowiłem chwilę ich podsłuchać…

– Skopiowałeś pismo? – spytał północniak.
– A za kogo mnie uważasz? Obiecałem, to i jest. Kropka w kropkę. Nie było aż tak ciężko. Wierz lub nie, gorzej miałem ze zdobyciem tego zielska.
– Czyżby?
– O tak. „Ślina włóczęgów”… Trudniej to dziś zdobyć niż smoczą łuskę. Ale, ale… nie zamierzasz chyba tego pić?
– Bo?
– Różne słyszałem o tym legendy, jakby.
– Jakie legendy? Na przykład?
– Dziwactwa. Dość by rzec, że niespotykane bzdury. A nawet coś o rychłej śmierci.
– Hmm. Tu masz złoto i kamienie. Tak jak się umawialiśmy… – Młodszy wyjął zza pazuchy pokaźną sakiewkę i rzucił ją na stół.
– Oj, chłopcze, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. A oto pismo, kopia z Księgi Zamknięcia Do Miasta. Dziwna nazwa, ale cóż ja mogę wiedzieć.
– Dziwna, jeśli się nie zna dalszej części.
– To znaczy?
– Ten antyczny wolumin jest niekompletny, tak jak i tytuł…
– To wiem. Chłopcze, byłem skrybą trzydzieści lat. Tytuł jest niepełny, bo w pomroce dziejów ktoś go bezczelnie wyrwał, zniszczył czy cokolwiek, i nie ma o nim nigdzie wzmianki.
– Zatem, skrybo, wiesz, jak to jest ze słowem „nigdzie”. W każdym razie to już nie twoje zmartwienie. Pismo się zgadza, brakowało mi dwóch ostatnich wersów. Zrobiłeś, co do ciebie należało. Żegnam.

Starszy zerknął do sakiewki, pogmerał w środku, po czym wstał i odszedł, nie napiwszy się ani łyku piwa.

Niezłe gagatki, pomyślałem sobie wtedy – stare woluminy, jakieś zioło o idiotycznej nazwie… Co za czasy, co za ludzie. Ciekawe, co zrobi teraz z tą wodą i ziołami. Niepotrzebny mi tu trup. Postanowiłem go wyrzucić.

Nagle wędrowiec wstał od stolika i z kubkiem w jednej ręce, zaś pergaminem w drugiej ruszył w stronę wyjścia. Stanąwszy tak przed progiem, znieruchomiał… i zaczął czytać na głos z trzymanej karty:

„Spragniony jest umarły wody życia.
Jak spragniony jestem drogi.
Tylko ty, o Wielka, rozumiesz ten ból.
Uciekam się do Mocy, co widzą wszystko.
Owo dzieło rąk wspaniałych.
Ujrzeć Sigil, które błyszczy daleko”.

– Co to za wykolejone żarty! – krzyknąłem.

Wtedy gość z Północy przechylił kubek i wypił całą zawartość naraz.

Z początku stał bez ruchu przed wyjściem, ale po chwili coś zaczęło się dziać. Buchnęły jakby błękitne płomienie i w miejscu drzwi pojawiła się dziwna, zaokrąglona przestrzeń. Ze środka wionęła pomarańczowa mgła. Nieznajomy wszedł w nią i… zniknął, zostawiając po sobie jedynie mój kubek, który poturlał się po podłodze. Nieliczni obecni klienci z niedowierzaniem kiwali głowami, zapewne przypisując to zniknięcie alkoholowi. Niektórzy robili znaki odpędzające uroki.

Czy ktoś mi w to uwierzy?

Spisuję te słowa, by niczego nie zapomnieć.

Od tamtej pory każdy nowy przybysz jawi mi się jako coś możliwie niesamowitego…

– Arnil, barman przybytku „U Arnila”