Droga

Część pierwsza

Siedząc na szczycie skały, wiedźma machała nogami. Obserwowała horyzont, wpatrzona w mały, ciemny punkt, i czuła narastającą ekscytację. Parę stóp pod nią wisiała w powietrzu kula białego światła. Ravela pstryknęła palcami, widząc, że światło nieco przygasło. Wyszczerzyła uśmiech pełen kłów i rzuciła za plecy kawałkiem skały. Zamiast przelecieć na drugą stronę pagórka, kamień odbił się od powietrza i wpadł w załom obok wiedźmy.

– Dobrze się bawisz? – powietrze odezwało się młodym, męskim głosem.

– To niegrzeczne, nie witać się – Ravela obróciła się w jego stronę. Była nadal uśmiechnięta, ale głos obniżyła nieomal do syku. – Zzzwłaszcza, jak jest się niewidzialnym.

Trias westchnął przeciągle.

– Przyznaję, byłem ciekawy, jak szybko mnie zauważysz.

– Iiii?

– Szybko – odparł Trias, nie rozwijając myśli. Ravela poczuła, że anioł siada obok niej, smagając ją przy okazji pierzastym skrzydłem. Przez chwilę słychać było tylko szum wiatru i zgrzyt rzucanego przezeń piasku. Wiedźma spojrzała ponownie na horyzont. Ciemny punkt pośrodku szarości powoli nabierał kształtów.

– To on? – zapytał cicho Trias.

Ravela skinęła potwierdzająco.


Trzeci dzień.

Wokół dalej karłowate ciernie i szare pustkowie. Tajemnicze światło było już blisko, ale musiałem zrobić postój. Porywisty wiatr smagał mnie po twarzy, wciskając do oczu i nosa twardy pył. Przypięty do pasa bukłak błagał o uzupełnienie. I te cholerne problemy z oddychaniem… Miałem już swoje lata, ale ataki duszności były dla mnie nieprzyjemną nowością. Oparłem się ciężko o pobliski kamień, narzucając kaptur na głowę. Wyjąłem spod koszuli miedziany medalion, który przez lata zdążył pokryć się patyną. Uśmiechnąłem się na widok koślawych literek, układających się w inskrypcję „Dla taty, dla męża”, wygniecionych niewprawną ręką w metalowym kółku. Do teraz nie mogłem uwierzyć, że Róża i Ania robiły w kuźni cokolwiek poza szukaniem dla mnie narzędzi, ale nie mogłem zaprzeczyć, że efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Na myśl o domu poczułem ból w klatce piersiowej, jakby ścisnęły mnie kolczaste pnącza.

Uspokój się. Uspokój się.

Zamknąłem oczy i zmusiłem się do powolnego oddechu. Po chwili wszystko wróciło do normy, oprócz wrażenia pokłucia przez setki stalowych igieł. Nie wiedziałem, co się ze mną działo i jakim cudem wpadłem w portal, ale nie miało to znaczenia. Ktoś na mnie czekał, trzeba było iść. Podniosłem się i spojrzałem na cel podróży.

Jedynym punktem, wyróżniającym się z długich mil pustkowia był skalisty pagórek, u stóp którego wisiało białe światło. Od dwóch dni był to mój jedyny punkt orientacyjny. Wiedziałem, że to mogło być cokolwiek – pustynny miraż, jakaś roślina albo potwór wabiący w ten sposób pożywienie. Musiałem jednak obrać jakiś kierunek marszu, a ten po prostu wydawał się lepszy niż inne. Nie wiedziałem, jak i dlaczego się tutaj znalazłem, ale mogłem bezpiecznie założyć, że bez jedzenia umrę. Im bliżej celu, tym bardziej byłem pewien, że kula światła zawieszona jest u wejścia do jaskini i jeśli gdziekolwiek mogłem liczyć na pomoc – lub jedzenie – to właśnie tam.

W końcu stanąłem przed wzgórzem. Sterczące z niego kolce upodabniały je do wielkiego, kamiennego jeża. Przełknąłem resztkę śliny przez wysuszone, obolałe gardło. Po chwili zastanowienia położyłem rękę na gałce miecza i ostrożnie podszedłem do wejścia. Mogło to zostać odebrane jako groźba, ale chyba każdy zrozumiałby, skąd taka ostrożność.

– Halo! Jest tam kto? – zawołałem w zachrypniętym wspólnym. Po chwili usłyszałem chrzęst żwiru i ze szczeliny wyszła obleczona w białą szatę kobieta o powalającej urodzie, nieomal groteskowej w tak brzydkim otoczeniu. Otworzyłem usta zaszokowany. W pierwszej chwili zapragnąłem paść na kolana, jakbym stanął przed obliczem królowej. W drugiej już stałem pewniej – to nadal mogła być iluzja.

– Witaj, Orfeuszu – uprzejmie przywitała mnie kobieta, uważnie obserwując. Jej niesamowicie zielone oczy i lekko owalna, dziecięca twarz, przypominały mi piękne chwile spędzone wśród driad. Powoli poddawałem się jej urokowi.

– Nie tak mam na imię – odparłem, mimowolnie obsuwając dłoń na rękojeść.

– Wiem, ale nie mogłam się oprzeć. Orfeusz był bohaterem pięknej opowieści z Pierwszej – uśmiechnęła się przepraszająco, ale po chwili spoważniała. – Opowieść, która przypadła tobie, może się okazać równie piękna… o ile jej podołasz – dokończyła cicho.

– O czym ty bredzisz? – Nie miałem siły na zagadki. Byłem spragniony, zmęczony i rozdrażniony. Głód i ból pogarszały mój nastrój, co pozwalało mi jednak trzymać ją na dystans, mimo urody.

Kobieta spojrzała ku niebu i uśmiechnęła się. Przez chwilę wydawała się czystym natchnieniem, jakby dostrzegała niebiańskie orszaki czekające za pylistą zawieruchą. Opuściła z powrotem wzrok i powiedziała poważnym tonem:

– O zadaniu, wyznaczonym dla ciebie przez Wszechojca.

Tego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem, czy się roześmiać, czy uznać to za marną sztuczkę demona. Po chwili zastanowienia uznałem, że taki fortel byłby zbyt głupi, poprzestałem więc na protekcjonalnym uśmiechu.

– A czego miałby chcieć ode mnie Wszechojciec? – spytałem lekko rozbawionym tonem. – Starałem się w życiu czynić raczej dobrze niż źle, ale jestem zwykłym żołnierzem, sługą możnowładców. Jego sprawy wykraczają daleko poza moje proste życie.

– Mylisz się – potrząsnęła głową. – Cóż z niego byłby za ojciec, gdyby nie interesował się losem swoich dzieci? – rozłożyła ręce i zaczęła się zbliżać.

Nie nadążałem za gonitwą własnych myśli. Prawa ręka chciała wysunąć miecz i odgrodzić się nim od tej istoty, ale reszta ciała pragnęła tylko pokornie skłonić się i przyjąć…

No właśnie, co?

– Stój. – Ostrze z cichym sykiem opuściło pochwę. Wycelowałem czubek broni w stronę kobiety. – Stój, proszę – dodałem ciszej. – Nie chcę cię krzywdzić i nie życzę ci źle, ale nie mam też powodu, żeby wierzyć w to, co mówisz.

Kobieta po raz pierwszy okazała zaskoczenie, ale kryło się w nim coś jeszcze… Uznanie? Duma? Trudno było stwierdzić, ale na pewno jej nastawienie uległo zmianie. Uśmiechnęła się, ale uśmiech ten sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach.

– Pozwól mi więc to udowodnić – powiedziała, po czym położyła dłoń na mieczu i przytknęła czubek ostrza do swojego brzucha. – Od teraz możesz mnie w każdej chwili zabić. Niewiele jest zaklęć, które powaliłyby cię, zanim pchnąłbyś mnie z takiej odległości. Jeśli jestem w stanie takiego użyć… to ten kawałek stali i tak nic ci nie pomoże – zakończyła, uśmiechając się smutno.

To nie mógł być anioł. Po takich słowach… nie mogłem jej jednak odmówić logiki.

Poza tym, gdzie indziej mogłem liczyć na pomoc?

– Uczciwy układ – odparłem, poprawiając chwyt na rękojeści. – Co chcesz teraz zrobić?

– Chcę ci pomóc. Chcę cię uwolnić od cierpienia – zaśmiała się, widząc wyraz mojej twarzy. W jej zielonych oczach tańczyły ogniki. – Nie, nie tak, nie bój się. Jedno dotknięcie – uniosła palec wskazujący dla zaakcentowania. – A potem zdecydujesz, czy mnie posłuchasz.

Przełknąłem ślinę.

– Dwa kroki wystarczą – powiedziałem, odruchowo rozluźniając wzrok, żeby patrzeć na nią całą, a nie tylko na to, co chciała, żebym widział. W uszach cicho szumiała mi krew, gotując się do walki. Potem nastąpił jeden powolny krok, w czasie którego opuściłem lekko miecz i odsunąłem nogę do tyłu. Skręciłem się w biodrach, aby w razie potrzeby pchnąć najsilniej, jak się da. Jeden podejrzany ruch z jej strony wystarczyłby, aby zwolnić śmiertelną sprężynę. Niczego takiego jednak nie zrobiła.

Na jej twarzy nadal gościł uśmiech, co tylko podsycało moją niepewność. Kolejne uderzenie wzburzonego serca, kolejne pół kroku. Jeśli życie na Sferach czegokolwiek mnie nauczyło, to właśnie, aby nie ufać osobom, które zbyt często się uśmiechają.

Jeśli nie zareaguję teraz, za kilka chwil mogę już nie żyć. A jeśli zareaguję, a ona tak naprawdę jest niewinna… co wtedy?

Poddałem się oślizgłej fali rezygnacji i pozwoliłem, aby koniuszek palca musnął moją pierś.

Wziąłem wdech i odskoczyłem, unosząc miecz. Dyszałem ciężko, trzymając się za mostek. Setki igieł znowu wbijały się w mój tors. Po chwili jednak wrażenie zniknęło, razem z głodem, pragnieniem i zmęczeniem. Twarz kobiety była poważna, a mimo że jej oczy spoczywały na mnie, tak naprawdę spoglądała gdzieś bardzo daleko.

– Jesteś zbyt dobrym człowiekiem, aby mnie zabić, Orfeuszu – westchnęła przeciągle, po czym wznowiła – od teraz twoje ciało jest odporne na głód, pragnienie i choroby. Wszechojciec nie chce, aby tak marne powody mogły odwieść cię od celu.

– A jakiż to cel? – zapytałem, już znacznie bardziej spokojny. Schowałem broń.

– Wiele mil stąd znajduje się świątynia, do której nie sięga moc naszego Pana. Znajduje się tam coś, co jest mu bardzo drogie, a zostało odebrane przez Sfery. Zastępy niebieskie są w stanie wiecznej wojny z tą krainą… – uśmiechnęła się znacząco. – Potrzeba więc kogoś, kto nie ściągnie na siebie gniewu Pustkowia.

– A jeśli jednak ściągnę? – zapytałem, nieprzekonany jej słowami.

Jej oczy przybrały złowieszczy wyraz.

– Już ja zadbałam o to, by nic ci nie przeszkodziło. O ile nie zrobisz niczego krańcowo głupiego, oczywiście – dodała po chwili. – Będziesz się mierzył tylko z mocą tej krainy. Będziesz tonął w szarości i smutku, a jeśli choć raz spojrzysz za siebie – zginiesz. – Ostatnie słowo było nieomal sykiem.

Słowa kobiety nieco mną wstrząsnęły, ale ku swojemu zdziwieniu czułem się… gotowy. To mógł być wpływ jej magii, ale w tamtej chwili żadna odległość nie wydawała się zbyt duża, a zadanie – trudne. A jeśli jeszcze miało mnie to przybliżyć do domu…

– A co, jeśli tego nie zrobię? – musiałem zadać to pytanie.

Uśmiechnęła się, po czym obróciła i poszła w stronę jaskini. Dopiero teraz zauważyłem, że cały czas emanowała od niej delikatna poświata, która falowała przy każdym ruchu. Po krótkiej chwili, która wydawała się wiecznością, oparła rękę o skałę i zerknęła na mnie przez ramię:

– Na spokój już zasłużyłeś, ale nie wyglądasz na człowieka, któremu zależy tylko na spokoju… Pomóż nam, a my pomożemy tobie.

– Czekaj – Czarodziejka zamarła. – Wyraźnie tu na mnie czekałaś. Czy to przypadkiem nie ty mnie tu ściągnęłaś?

– Oj nie, Ragnarze, oj nie… Ale wszystkiego się dowiesz, daj nam tylko szansę.

Westchnąłem, przecierając oczy.

– Dobrze, kończmy tę farsę jak najszybciej i dajcie mi wrócić do domu.

Uraczyła mnie matczynym uśmiechem.

– Wedle życzenia. W tym momencie patrzysz we właściwym kierunku. Jeśli tylko szczerze będziesz chciał dojść do świątyni, nie zgubisz drogi, już o to zadbałam. Co z tym zrobisz, twoja decyzja – powiedziała, po czym weszła do otworu.

– W porządku, macie mój miecz – odparłem głośno.

„Jemu to powiedz. Ja tu jestem tylko z ciekawości” – usłyszałem w myślach, a gdy tylko mrugnąłem, jaskinia zniknęła, jakby nigdy jej nie było.


Od wielu godzin rozciągało się wokół mnie bezkresne, płaskie pustkowie. Porywisty wiatr wznosił tumany pyłu, które bezlitośnie cięły mnie po twarzy. Nie było żadnej osłony przed nim, chyba że położyłbym się za jedną z ogromnych płaskich skał, które były widoczne już z daleka na monotonnym terenie. Wyglądały jak zabawki odrzucone przez olbrzyma – niektóre całe, niektóre rozkruszone, rozmieszczone bez widocznego planu czy wpływu jakiejś zrozumiałej siły.

Wszystko, co obiecała mi kobieta, okazało się prawdą. Nie odczuwałem głodu ani pragnienia, co w ogóle umożliwiło mi przetrwanie. Żywność i czysta woda były rzadkością w tej krainie. W ciągu czterech dni, które minęły od spotkania z Czarodziejką, deszcz spadł dokładnie raz, siekąc po twarzy i tworząc brudne sadzawki w zagłębieniach terenu. Spod ziemi wychyliło się wtedy wiele dziwnych stworzeń, przypominających duże, szare krety ze skórzanymi zbiornikami przylegającymi do boków. Tuż po nich przybyły drapieżniki. Widziałem w życiu bardzo wiele, ale widok harpii bijących się o kreta, którego w międzyczasie rozdzierały, poruszył nawet mój pusty żołądek. Oprócz harpii pojawiały się również stada zwierząt, przypominających wychudzone pantery o długich ogonach i szarym umaszczeniu. Kiedy atakowały bądź polowały, światło wokół nich zaczynało się dziwnie zachowywać, jakby falowało i załamywało się na otaczającym je szklanym pudełku, co bardzo utrudniało walkę z nimi. Słyszałem opowieści o podobnych stworzeniach, nazywanych na Pierwszej „złudnymi bestiami”. Z niewiadomego mi powodu upodobały sobie właśnie te duże, płaskie skały jako miejsce na odpoczynek. Ja na ich miejscu korzystałbym z nich jako osłony przed wiatrem, ale najwidoczniej pył nie przeszkadzał im tak bardzo jak mi. Dzięki zabiegom Czarodziejki żadne z tych stworzeń nie zwracało na mnie uwagi, nawet kiedy przez przypadek znalazły się blisko.

Jak się niestety okazało, poczucie siły i energii było tylko tymczasowe. Nie byłem pewny, co czasem świeciło nad tumanem pyłu, który stanowił tutaj niebo, ale czasem wydawał się on jaśniejszy, a czasem ciemniejszy, odruchowo więc założyłem, że to tutejsze dzień i noc. Co jakiś czas wzdrygałem się i sięgałem po broń, widząc przelatujące nisko harpie, ale ani razu nie musiałem jej użyć. Kiedy nadchodziła „noc”, rozkładałem swoje koce na twardej ziemi i zasypiałem, smagany co jakiś czas przez wiatr. Bałem się rozpalać ognisko, nie wiedząc, czy nie przywabię w ten sposób potworów. Pewnego „wieczoru” znalazłem wysoką skałę o kształcie poszarpanego owalu. Skuliłem się pod jednym z jej nawisów, widząc pierwsze krople brunatnego deszczu. Kilka chwil później rozpadało się już na dobre i znowu zobaczyłem wychodzące spod ziemi stworzenia. Uśmiechnąłem się na myśl, że moja kryjówka była na niewielkim wzniesieniu. Bez obaw patrzyłem, jak kretopodobne zwierzęta łapczywie piją wodę, aż stawały się lekko napęczniałe. Był to nadzwyczaj miły dla oka widok. Przywoływał słodkie wspomnienie małego gospodarstwa, które od kilkunastu lat było moim domem. Sen zaatakował mnie niepostrzeżenie, zachowując uśmiech na twarzy…

Zbudził mnie potężny huk i fontanna błota spadająca na twarz. Odtoczyłem się na bok i po chwili stałem już z mieczem w dłoni. Z ziemi wystrzeliwały cienkie macki, które przebijały i unosiły ociężałe od wody krety. Piszczały one straszliwie i wierzgały bezradnie, czym tylko wzmagały upływ krwi. Cienkie witki wydawały się w pierwszej chwili poruszać całkowicie bezładnie, ale po chwili zauważyłem, że metodycznie uderzają one kretami o siebie i o twardą ziemię. Jeden z nich był zbyt płytko nabity i przez przypadek zsunął się z macki. Gdy tylko dotknął ziemi, zaczął szaleńczo uciekać, ale jedna z nich trafiła go ponownie, tym razem przyszpilając do podłoża. Przełknąłem ślinę i powoli przesuwałem się wzdłuż skały, szukając drogi ucieczki. Pandemonium rozgrywało się kilka metrów ode mnie i nie miałem zamiaru stać się jego częścią. Chciałem już oderwać wzrok i poszukać lepszej kryjówki, gdy ziemia ponownie wybuchła i moim oczom ukazał się oślizgły, brunatny czerw. Zobaczyłem szeregi cienkich zębów, które po chwili zamknęły się na jednym z kretów. Biedne stworzenie zdążyło wydać ostatni, rozpaczliwy pisk, po czym słychać już było tylko obrzydliwe mlaskanie. Przerażony przylgnąłem do skały i uniosłem wzrok, szukając wyjścia z tej sytuacji. Otaczał mnie las ruchomych macek, zabijających wszystko, co nie było dostatecznie zwinne, by uciec. Zdawały się one przybliżać z każdym uderzeniem serca. Obok mnie przemknęły dwie złudne bestie, które zwinnym susem wskoczyły na skałę, znikając z mojego pola widzenia. Nagle wszystko nabrało sensu.

Zacząłem szaleńczy bieg wzdłuż skały. Osłaniałem się ręką od grud ziemi, które wystrzeliwały w moim kierunku. Jedna z macek znalazła się niebezpiecznie blisko, więc ciąłem ją krótko, nie przerywając biegu. Chitynowy pancerz pękł i ostrze gładko przeszło przez wewnętrzną tkankę. Ziemia zadrżała razem z potworem, gdy brunatna macka upadła na ziemię. Znalazłem pochyły fragment skały i zacząłem się nań wdrapywać. Macki uderzały w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą byłem, ale z jakiegoś powodu nie mogły się bardziej zbliżyć. Złudne bestie leżały na wyższych partiach skały, czekając na koniec oblężenia. Złapałem się spiczastego fragmentu formacji i zatrzymałem, próbując złapać oddech, mimo piekielnego bólu w klatce piersiowej. Położyłem się na skale i zamknąłem oczy, a wokół mnie szalało piekło…

Nie byłem pewien, ile czasu upłynęło, ale piski i tępe odgłosy uderzeń powoli się oddalały, aż w końcu ustały zupełnie. Nastała cisza, przerywana tylko świszczeniem wiatru w szczelinach. Czekałem cierpliwie, póki złudne bestie nie zeskoczyły na ziemię. Dopiero wtedy zsunąłem się z mojego schronienia i ciężkim krokiem ruszyłem w stronę świątyni, mijając rozległe plamy krwi i obtoczone w pyle kawałki mięsa.


Część druga

Po horyzont rozciągały się piaszczyste wydmy. Wlokłem się noga za nogą, licząc w myślach kroki. Zmysł dany mi przez czarodziejkę kierował mnie obok skalistego wzgórza, stanowiącego jedyne wzniesienie w promieniu kilku mil. Było cicho i pusto. Od dłuższego czasu czułem się jednak nieswojo, jakby ktoś mnie obserwował. I ten smród… Co chwilę otrzepywałem się, walcząc ze złudzeniem, ale w końcu dałem za wygraną. Czułem smród palonego mięsa, jakby parę kroków ode mnie kogoś żywcem upieczono. Nie widziałem dymu ogniska, ale zapach zdawał się dobiegać od wzgórza. Znudzony marszem, poddałem się ciekawości i ruszyłem w stronę wzniesienia. Gdy tylko wspiąłem się na grzbiet, przypadłem do ziemi, przerażony.

– Torturujmy go powoli, wyciskając z niego ten złoty syrop – powiedział jeden z diabłów, kyton, wyglądający jak bezwłosy mężczyzna, ciasno owinięty łańcuchami. Ich powierzchnię znaczyły ciemne plamy – z tej odległości nie widziałem czy rdzy, czy krwi. Diabeł przemawiał w piekielnym i niestety miałem wiele okazji, by nauczyć się tego języka. Mniej więcej tyle, ile widziałem rzezi.

Wokół otoczonego niebianina powoli rosła plama złotej krwi. Wyglądał jak elf o bardzo delikatnej budowie i białych skrzydłach. Leżące wokół niego szczątki piekielników sugerowały jednak, że pierwsze wrażenie było bardzo mylące. Teraz jednak leżał bez siły, zdany na łaskę czerwonego abiszai, który najwyraźniej tutaj dowodził. Był na oko dwie głowy wyższy ode mnie, a jego ciało było złożone z potężnych mięśni, otoczonych błyszczącymi łuskami. Przez jego grzbiet i ogon szedł sznur grubych kolców, a łapy zakończone były ostrymi pazurami. Oblizywał się rozwidlonym językiem i powoli zmierzał w stronę wroga.

– Nie sądziłem, że niebianie stali się aż tak głupi przez te kilka dekad… – zaczął abiszai cichym, chrapliwym głosem. – I w dodatku te metody – podchodzenie dowódcy podczas snu? – pokręcił powoli łbem. – Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że w końcu uczycie się czegoś pożytecznego. Jedyny problem w tym, że wam to nie wychodzi. – Wsunął ogon pod głowę archonta i otoczył jego szyję. Jednym ruchem podniósł go na wysokość oczu, zaciskając pętlę. Cała sytuacja rozgrywała się u podnóża wzniesienia. Bezwiednie zaciskałem dłoń na mieczu, nie mogąc oderwać wzroku od dawno niewidzianych wrogów. Poczucie bezradności paliło mnie od środka niczym kwas, domagając się szaleńczego skoku pomiędzy diabły. To byłoby jednak samobójstwo, biorąc pod uwagę stan jedynego sojusznika. Potwory wykrzykiwały obelgi i porykiwały, widząc jak z archonta ucieka życie. Zacisnąłem powieki, aby nie patrzeć, gdy nagle usłyszałem jego delikatny głos:

– Thoramie, to ja.

Niebianin z cichym stuknięciem opadł na ziemię i nastała cisza. Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak abiszai stoi wryty, a aura pewności, którą roztaczał wokół siebie, zniknęła bezpowrotnie. Pozostałe diabły przerwały swój potępieńczy wrzask, zaskoczone reakcją dowódcy. Bezruch mącił tylko przelatujący nisko pył, niesiony delikatnym powiewem.

Po chwili abiszai odzyskał rezon i przemówił groźnie:

– To wszystko, na co cię stać, ścierwo z niebios? Żałosne kuglarstwo? Wszyscy wiedzą, że nie można sięgnąć tak da…

– To ja, Duvrin – przerwał cicho niebianin, po czym wypluł krew z ust. Wykonał kilka ciężkich oddechów, które przeszły w łkanie, po czym ponownie spojrzał na stojącego nad nim diabła. – Ty-tyle lat… tak bardzo chciałem cię odnaleźć.

– KŁAMIESZ! – ryknął bies, uderzając na odlew ogonem. Archont zasłonił się dłonią, ale rozpędzone kolce zmieniły ją w krwawy kikut. Niebianin jęknął i zaczął spazmatycznie oddychać, patrząc tępo na porozrzucane resztki palców. Wiedziałem, że istoty z planów wyższych potrafią leczyć nawet poważniejsze rany, niestety ich siły też miały kres.

– Wszech… Wszechojciec przepowiedział, że znajdę ciebie tutaj – kontynuował szybko zraniony. – Że nadal cierpisz, po tym, co… co mi zrobiłeś – ogon abiszai opadł na piasek, a na jego twarzy pojawiło się cierpienie, jakiego nigdy nie widziałem u diabłów. – Thoram… wybaczam ci. Wiem, jak wiele potem wycierpiałeś, że ból popchnął cię do jeszcze gorszych czynów – po twarzy archonta pociekły łzy, a jego głos przepełniało współczucie. Wyciągnął rękę w stronę diabła, jakby za wszelką cenę chciał go dotknąć. – Wybaczam, wybaczam, wybaczam. Wybacz też sobie, bła-… – ostatnie słowo ugrzęzło mu w gardle, gdy łańcuch kytona zacisnął się wokół jego szyi. Splot zachowywał się jak żywy – zawijał się powoli wokół ręki diabła, ściągając bezwładnego niebianina. Abiszai stał jak słup, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.

– Pozwól, że trochę to przyspieszymy, Mezachielu – zachichotał kyton, unosząc łańcuch pełen małych kolców, idealnych do zdzierania skóry. Pośledniejsze diabły zaczęły się zbliżać, gotowe na ucztę. Znów podniosła się wrzawa.

Wstałem z wyciągniętym mieczem. Drżąc z gniewu, zacząłem schodzić ze skały. Żaden z diabłów jeszcze nie zwrócił na mnie uwagi. Nie wiedziałem, w którym momencie to, co robię, stanie się „krańcowo głupie”, ale byłem blisko. Chód przeszedł w trucht, trucht w szarżę, a w płucach narastał okrzyk.

Nagle w powietrzu mignęła mała kula ognia, która uderzyła w prawy bark kytona, po czym eksplodowała. Oderwana ręka upadła z cichym grzechotem stopionych łańcuchów, a okaleczony diabeł odszedł kilka kroków w tył, po czym spojrzał na cieknącą czarną krwią wyrwę w barku.

– Zdrada! – zdążył krzyknąć kyton, nim wskoczył na niego abiszai, siekąc szaleńczo pazurami. Większość oddziału rzuciła się na byłego dowódcę, ale znalazła się też grupka, która postanowiła skorzystać z okazji i dobić archonta.

– VARIA! – ryknąłem, ile sił w płucach, i odrąbałem łeb czworonożnej bestii, która była najbliżej niebianina. Potwory odskoczyły ode mnie przerażone. Wykorzystałem chwilę zawahania i uderzyłem rantem tarczy drugiego kytona w odsłonięte czoło. Uderzenie powaliło go na ziemię, pozbawiając przytomności. Jeden z diabłów, o wyglądzie chudego człowieka z przerażająco długimi kończynami, zamachnął się na mnie pazurzastą łapą. Jego atak zwolnił na ułamek sekundy, powstrzymany przez złotą poświatę. Tyle wystarczyło, by ciąć go w nadgarstek. Łapa potwora przeleciała nad moim barkiem, a on sam rzucił się do ucieczki, skowycząc. Skończyła się chwila zaskoczenia i bestie zaczęły mnie zachodzić po okręgu. Zbliżyłem się do archonta, unosząc tarczę. Chcąc nieco zaznaczyć przewagę, odkopałem wilczą głowę potwora w stronę pozostałych. Po chwili dobiegł mnie przerażający krzyk. Obróciłem się i ujrzałem, jak kyton próbuje zedrzeć z siebie rozgrzane do białości łańcuchy. Tarzał się po ziemi i wrzeszczał, ale stopione zwoje nie mogły wykonać poleceń swojego pana i po chwili jego głos ucichł, a ciało zwiotczało. W powietrzu uniósł się swąd spalonego mięsa. Przemknęło mi przez myśl, że nikt nie zna strachu i posłuszeństwa wobec siły lepiej niż baatezu.

– Odejdźcie, bo zdechniecie jak tamten! – ryknąłem, postępując krok w stronę trzech bestii. Dwie z nich bezmyślnie zerwały się do ucieczki, ale trzecia po chwili zastanowienia ruszyła do ataku.

Cofnąłem się o krok, poprawiając chwyt na tarczy. Jako jeden z niewielu przeżyłem Rzeź pod Turniami. Wiedziałem, że potrafię, że walczyłem już z podobnymi stworzeniami, że nie jest to pierwsza szarża, którą przetrzymam.

Mimo to – bałem się.

Patrzyłem wprost na pędzącą bestię i zobaczyłem jej delikatne… skinięcie? Nagłe szarpnięcie w okolicy kostki przewróciło mnie na bok z takim impetem, że straciłem dech w piersiach. Łańcuch kytona owijał się wokół mojej nogi, a złowieszczy grzechot z tyłu sugerował, że kolejny będzie szukał szyi. Nie oderwałem jednak oczu od głównego zagrożenia. Zasłoniłem się tarczą, widząc, że bestia zbiera się do skoku. Widziałem potężne mięśnie, którymi wzbiła tumany pyłu, i żądzę mordu w skupionym wzroku łowcy. Byłem dla niej słabą zwierzyną… czy raczej miałem być.

W ostatniej chwili uniosłem się i pchnąłem płasko nad krawędzią tarczy, wbijając miecz w nozdrza potwora. Chrząstka pękła z obrzydliwym mlaśnięciem, wpuszczając ostrze głębiej. Impet szarży sprawił, że bestia zatrzymała się w połowie na mnie, w połowie za, wyrywając mi broń z ręki. Poczułem ostry ból w nadgarstku. Spróbowałem unieść choć odrobinę potężne ciało potwora, ale odpuściłem, widząc, że przytrzymuje ono wijący się łańcuch.

– Pomocy! – krzyknąłem, tracąc oddech. Usłyszałem niespieszne kroki, z których każdy akcentowany był cichym grzechotem łańcuchów. Wykręciłem głowę do tyłu i ujrzałem kytona, po którego łańcuchach spływała krew z długiego rozcięcia na czole. Nie widziałem jego twarzy, ale byłem pewny, że się uśmiecha. Ostatkiem sił uniosłem zwłoki bestii i wysunąłem się nieco. W pochwie przy bucie miałem sztylet – była to marna broń w starciu z łańcuchem, ale lepsza niż gołe ręce. „Ostatnie kilka cali” – powtarzałem sobie, walcząc o uwięzioną nogę. Krzyknąłem i pociągnąłem z całych sił, wyrywając żołnierski but spod bestii. Chwyciłem za wystającą rękojeść sztyletu jak rozbitek za deskę i obróciłem się w stronę kytona.

Na bogów, drugi łańcuch. Uniosłem sztylet i podjąłem decyzję. W przeciągu następnej sekundy nastąpiło kilka zdarzeń.

Zerwałem się w stronę kytona, pragnąc go zaskoczyć, co skończyło się tylko poślizgnięciem na krwi i upadkiem. Łańcuch odnalazł moją szyję, ale natychmiast odskoczył, gdy wokół mnie zniknęło całe światło. Przed oczami zatańczyły mi ciemne plamy i dopiero po chwili dostrzegłem czarne płomienie, które zdawały się pochłaniać światło, zamiast dawać blask. Kyton padł na kolana i rozłożył ręce w poddańczym geście, ale milcząca pożoga owinęła się wokół niego i w kilka chwil później po diable nie został nawet popiół.

Korzystając z okazji skoczyłem w stronę bestii, wyrywając z jej głowy miecz. Wokół nie było już jednak żadnych przeciwników.

Abiszai klęczał nad umierającym niebianinem, podtrzymując jego głowę. Podążyłem w ich stronę, ściągając w biegu plecak. Archont zatrzymał mnie jednak gestem dłoni i szepnął coś do zrozpaczonego diabła.

– Mówi, że docenia chęć ratunku… – powiedział bies załamującym się głosem. – Ale nic… nic go już nie powstrzyma od powrotu do Wszechojca. D-daj nam chwilę.

Skinąłem i znalazłem samotny kamień pośrodku rzezi, na którym przysiadłem plecami do rozmawiających przyjaciół. Im bardziej opuszczał mnie szał bitewny, tym bardziej doskwierał mi ból w nadgarstku i kostce. Wyjąłem z plecaka szorstkie bandaże i przystąpiłem do mozolnego opatrywania urazów. Starałem się za wszelką cenę skupić na tym zadaniu, aby nie patrzeć na porozrzucane wokół szczątki i nie zwracać uwagi na smród spalonych zwłok. Na wojnie dowódcy powtarzali, że przywyknę, że niezależnie od sytuacji będę po prostu robił swoje. Mijały lata i o ile to drugie okazało się prawdą, pierwsze było jedynie uprzejmym kłamstwem. Mimowolnie na wierzch wypływały wspomnienia rozszarpywanych przez impy giermków i krzyki rycerzy gotujących się we wnętrzu własnych zbroi.

Odwróciłem się, czując delikatne ciepło bijące od tyłu. Abiszai chwytał rany niebianina, próbując złączyć rozciętą skórę. Na twarzy archonta gościł uśmiech, a jego ciało jarzyło się delikatnym blaskiem.

– Nie, nie, jeszcze nie! – ryczał Mezachiel, zatykając łapami rany. – Duvrin, proszę, nie… Pomóż mi! – krzyknął nagle do mnie. Pobiegłem, kuśtykając z rozwijającym się bandażem na stopie. Im bliżej byłem archonta, tym powietrze stawało się cieplejsze, ale w żadnym miejscu nie parzyło. Z kolei abiszai zdawał się dymić, a niektóre z jego łusek zwijały się lekko i odpadały, odsłaniając czarną skórę biesa. Klęknąłem przy Duvrinie, napychając bandaży do największych widocznych ran. Nie było już jednak dla niego ratunku, o czym Mezachiel dobrze wiedział, ale nie potrafił zaakceptować.

– Co mam robić, jak to się robi?! – dopytywał natarczywie, rozrywając podawane przeze mnie kawałki bandaży i wkładając je do ran. Po krótkiej chwili walki blask przybrał na intensywności, a ciało niebianina zaczęło się zmieniać w śnieżnobiały pył. Czerwone łuski abiszai spadały gęsto niczym krople deszczu, ale diabeł nie ustawał w próbie ratunku. Chwyciłem go za łapę i spojrzałem w żółte gadzie oczy, mówiąc:

– On odchodzi. Pozwól mu godnie powrócić do Elizjum i pożegnaj go, jak na przyjaciela przystało.

Jego twarz stężała i wystraszyłem się, że mnie zaatakuje. Po chwili jednak spojrzał ponownie na rozsypującego się archonta… a w kącikach jego oczu błysnęły łzy. Wstałem zaskoczony i odszedłem krok w tył, patrząc na abiszai. Zmieszane z pyłem łzy porywał ciepły wiatr i w kilka uderzeń serca u stóp diabła pozostał tylko śnieżnobiały nalot, ginący w natłoku wszechobecnego piachu. Powolnym ruchem wbił pazury w ziemię i uniósł je patrząc, jak białe drobinki giną w powodzi szarości. Gdy nie można było ich już dostrzec, bezradnie opuścił łapy i wydał z siebie potężny, rozpaczliwy ryk, od którego Sfery zadrżały w posadach.


Jasny płomień oświetlał ściany jaskini, a kiedy drżał, razem z nim migotały łuski Mezachiela. Znaleźliśmy jamę niedaleko miejsca walki i uznaliśmy, że to będzie dobre miejsce na odpoczynek. Nie dość, że obaj go potrzebowaliśmy, to pewne sprawy wymagały wyjaśnienia. Zapatrzyłem się w ognisko, czując jak spływa na mnie ulga. Ogień stanowił centrum obozu i zawsze potrafił nienachalnie pochłonąć moją uwagę. Trudno mi było powiedzieć, co o nim sądził mój biesi towarzysz, ale wpatrywał się weń równie intensywnie. Mijały kolejne minuty, a pod warstwą ciszy wzbierała fala. W końcu tama pękła:

– Co wasz oddział tutaj robił, Mezachielu? – zapytałem możliwie swobodnie. – Wedle mojej wiedzy Wojna Krwi zazwyczaj omija Szare Pustkowia. Wiedźmy cenią sobie neutralność.

Diabeł zwrócił na mnie gadzie ślepia i powoli odpowiedział:

– Jedna z zaprzyjaźnionych Sióstr Nocy powiedziała, że demony planują przygotować tutaj portal do skoku na Siódme Piekło. Mieliśmy się ich pozbyć. Błąkaliśmy się jakiś czas, ale nikogo nie znaleźliśmy. Trzeciego dnia rozbiliśmy obóz pod wzgórzem.

– I wtedy pojawił się… Duvrin, tak?

– Taaak – odparł Mezachiel w zamyśleniu. Odczekałem chwilę, pozwalając mu na starcie ze wspomnieniem. Po chwili podjął opowieść:

– Jakimś cudem udało mu się ukryć swoją esencję. Mimo że każdy diabeł reaguje alergicznie na dobro, to udało mu się nas podejść… ale przy mnie zawiódł. Gdy tylko znalazł się blisko, usłyszałem chrzęst żwiru i ciąłem go na odlew pazurami. Chwilę później zaczął się wielki taniec z wściekłym balorem… ze śmiercią – wytłumaczył zwrot z piekielnego, widząc moje zaskoczenie. – Jego efekty już widziałeś. Bronił się dzielnie, ale… – słowa uwięzły mu w gardle, więc tylko opuścił głowę.

Kiedy na niego patrzyłem, to łapałem się na tym, że odruchowo wyciągam palce w stronę miecza. Widok czerwonych łusek, który potrafił przerazić nawet najtwardszych wojaków, miał nagle stać się czymś… przyjaznym? Czułem się głupio, pocieszając biesa, ale nie mogłem nie czuć żalu, widząc, jak bardzo złamano jego nienawiść. Bardzo przypominał mi Wolfganga…

Mezachiel obdarzył mnie badawczym spojrzeniem. Zrozumiałem, że on też nie czuł się pewnie i uważnie obserwował moje reakcje. Bał się zdrady, ale najwidoczniej bardzo pragnął tej rozmowy. Widząc to powiedziałem pewnym, dźwięcznym głosem:

– Zdołał przekazać swoją wiadomość, zanim odszedł. Wrócił do Wszechojca z uśmiechem na ustach. Nie prosił o nic więcej. W najważniejszej chwili, w chwili próby, uwierzyłeś mu i byłeś w stanie podarować mu te kilka ostatnich chwil jako jego przyjaciel. Pozwoliłeś mu wrócić do beztroskich lat, kiedy…

– Przestań – odparł krótko Mezachiel, po czym wstał i wyszedł z jaskini, ciągnąc swój ogromny ogon po ziemi. Poczułem przez chwilę gorąco bijące od jego ciała, co było znakiem ogromnego wzburzenia. Na zewnątrz przeszedł tylko kilka chrzęszczących kroków i chyba oparł się o skałę. Westchnąłem przeciągle, dorzucając chrustu do ognia. Jasny, wesoły płomień ponownie rozjaśnił mroki pieczary, odganiając też te, które czyhały w głębi duszy. Odczekałem chwilę i sam wyszedłem z jaskini.

Mezachiel stał oparty o ostre skały wzgórza, które nie raniły go tylko ze względu na piekielnie twarde łuski. Oczy miał zamknięte, łapy złożone na wysokości klatki piersiowej i zdawał się chłonąć początki wichury. Osłoniłem głowę kapturem, czując rozpędzone drobinki żwiru i ostrożnie oparłem się obok niego. Staliśmy w ciszy, wpatrzeni w odległy horyzont Szarego Pustkowia. Pierwszy przerwał ją abiszai:

– Co tu w ogóle robisz, człowieku? – w jego głosie pobrzmiewała nuta irytacji, jakbym był męczącą go muchą.

– Nie jestem pewny, czy mi uwierzysz… ale przybywam tu z misją od Wszechojca.

Spojrzał na mnie, najpewniej doszukując się dowcipu. Kiedy go jednak nie znalazł, prychnął gniewnie i odszedł od skał.

– Wszechojciec Wygodnych Kłamstw… Czemu się tak uwziął na tę pustynię? – spytał zaciekawiony, zamiatając wokół ogonem.

– Sam chciałbym wiedzieć – wzruszyłem ramionami – ale jest ponoć świątynia, do której jego siły nie mają wstępu i jest tam coś bardzo cennego. Coś, co „odebrały mu Sfery”. Jestem pod wpływem zaklęcia i kiedy tylko zechcę, mogę wskazać kierunek, w którym muszę zmierzać.

– Wiesz, że brzmisz jakbyś był mocno dotknięty przez slaady?

– To by się akurat zgadzało – uśmiechnąłem się krzywo, domyślając się znaczenia zwrotu.

– Rozumiem… co więc w takim razie otrzymasz w zamian? – drążył diabeł wyraźnie zainteresowany.

– Hm… mam okazję zrobić coś dobrego i ważnego. Odnieść w końcu wyraźne zwycięstwo w wojnie z wszechobecnym złem i przez to zapewnić lepszy byt przyjaciołom i rodzinie, do której chciałbym jak najszybciej wrócić. A przynajmniej… – westchnąłem – mam taką nadzieję.

– To gdzie masz umowę w takim razie?

– Co? Umowę?! – roześmiałem się, widząc, jak zareagował na to Mezachiel. Patrzył na mnie z mieszaniną szoku, podziwu i pogardy dla intelektu obu stron. – Nie było potrzeby, aby takową spisywać.

Mezachiel zamyślił się, wpatrzony w jakiś odległy punkt. Wiatr wiał coraz szybciej i nawet on sam musiał osłaniać się od pyłu. Wydawał się gorączkowo nad czymś rozmyślać. W jego oczach pojawiły się iskierki, a pazurzaste łapy same się zacierały, dając wyraz podnieceniu biesa. Już otworzył paszczę, gdy nagle chyba coś mu przyszło na myśl i od razu ją zamknął. Wyraźnie zasępiony powiedział:

– Ale ja jednak chciałbym zawrzeć z tobą umowę.

– Jaką umowę? – spytałem ostrożnie.

– Nie musisz… nie, po prostu nie – bies machnął łapą, jakby odganiał jakiś pomysł. – Żadnych kruczków, słowo diabła – podniósł rękę i zacisnął pięść tak mocno, że przebił sobie skórę. Widziałem już ten gest i wiedziałem, że baatezu zazwyczaj pieczętują w ten sposób kontrakty między sobą. Mimo chrapliwości jego głos brzmiał dumnie i uroczyście. – Pomogę w twoim zadaniu całą swoją siłą i zdolnościami, którymi dysponuję. W zamian proszę o to, abyś wstawił się za mną u Wszechojca, aby pozwolił mi ponownie zobaczyć się z Duvrinem… a najlepiej, aby go wskrzesił. Pakt wejdzie w życie w momencie twojej zgody.

Spojrzałem w osłupieniu na Mezachiela, analizując jego słowa. Żadnych dziurawych cyrografów, żadnych dwuznacznych zapewnień – on naprawdę chciał mi pomóc i chciał to zagwarantować umową, która dla baatezu była podstawą współpracy. Rozumiałem, ile kosztowało go powiedzenie tych kilku uczciwych słów. Podniosłem się powoli i stanąłem naprzeciw niego ze skrzyżowanymi rękoma. Patrzyłem mu prosto w oczy ze skupioną miną, pozwalając zakiełkować ziarnu niepewności. Bies stawał się coraz bardziej niespokojny, ale gdy tylko otworzył paszczę, zaśmiałem się i powiedziałem:

– Umowa stoi.

– Sprawdzałeś mnie, coooo? – zaciągnął Mezachiel, wyszczerzając kły. – My, diabły, znamy tę metodę bardzo dobrze. Daj oponentowi zastanowić się nad konsekwencjami odmowy, zanim zaczniesz się zgadzać, a potem patrz, jak zgadza się on. – Odruchowo oblizał się, po czym podał mi pazurzastą dłoń. – To bardzo korzystny układ, nie pożałujesz tego.

– Mam nadzieję, Mezachielu, mam nadzieję…


– Kim jest Wolfgang?

Minęło kilka dni, odkąd wyruszyliśmy razem. Od czasu walki o archonta potwory tej krainy mogły mnie dostrzec, ale obecność wielkiego, pokrytego łuskami biesa miała na nie zbawienny wpływ. Tylko raz wygłodniałe stado harpii zdecydowało się na atak, ale kilka uderzeń miecza i pazurów później zaczęły uciekać w znacznie pomniejszonej liczbie. Znalezienia miejsca na sen stało się bardziej problematyczne, ale w razie potrzeby zawierzałem wyczulonym zmysłom towarzysza i zasypialiśmy na skale pośrodku niczego. Mezachiel dobrze znał tę krainę i opowiadał mi o niebezpieczeństwach, które miały nas spotkać na drodze. Aby dojść do świątyni, trzeba było przejść przez mokradła, rozciągające się wokół Nocnej Mary – jednej z nielicznych gór na Szarych Pustkowiach, gdzie nocne wiedźmy spotykały się, aby prowadzić swoje plugawe rytuały. Moczary swoją nazwę zawdzięczały karłowatym drzewkom, brunatnemu oparowi sunącemu tuż nad ziemią i pooranemu terenowi, składającemu się w dużej części z ruchomych piasków i nielicznych sadzawek, przez co bardzo przypominał bagna. Ponoć w miejscu tym można było znaleźć portale do wielu innych Sfer, dzięki czemu wiedźmom łatwiej było nawiedzać sny śmiertelników. Niektórzy mówili też o zjawach tańczących po umęczonej ziemi, ale tego Mezachiel już nie mógł potwierdzić. Obawiałem się kolejnego starcia z magią, ale na szczęście nie miałem go stoczyć sam.

– Kim jest Wolfgang? – powtórzył bies z delikatnym naciskiem.

Powtórzone przez abiszai pytanie wytrąciło mnie z zamyślenia.

– Co- jak-… skąd o nim wiesz? – spytałem zaskoczony.

Mezachiel westchnął i pokręcił głową, jakby ubolewał nad stanem umysłowym typowego śmiertelnika.

– Odkąd zaczęliśmy podróż, użyłeś tego imienia wobec mnie trzy razy i powtarzasz je co noc przez sen… Czy raczej przez koszmar – dodał po chwili zastanowienia, leniwie machając ogonem.

Spojrzałem w dal, bijąc się z myślami. Walczyłem ze wspomnieniami o Wolfgangu tak mocno, jak tylko potrafiłem, ale uporczywie wracały. Poprawiłem kaptur i starłem pył z czoła, oddalając w czasie słowa, które powinny teraz paść. Czując na sobie czujny wzrok Mezachiela, w końcu odparłem:

– Był moim przyjacielem, którego mi przypominasz.

Diabeł przez chwilę patrzył na mnie zdziwiony, po czym ryknął śmiechem, od którego można było ogłuchnąć. Trzymał się za pokryty łuskami brzuch i to składał, to rozkładał skrzydła z rozbawienia. Mimo mojej poważnej miny powiedział:

– Nie spodziewałem się, że masz w zwyczaju bratać się z baatezu. Wojna Krwi? – powąchał mnie odruchowo. – Niee, nie śmierdzisz Otchłanią. Poza tym trochę nie pasujesz na najemnika – za dobrze ci z oczu patrzy.

– Był moim serdecznym przyjacielem, który też zawrócił w ostatniej chwili – powiedziałem dobitnie, zirytowany bełkotem biesa. Nasze spojrzenia zetknęły się i rozbawienie uszło z niego jak woda z pękniętego bukłaku. Mezachiel pochylił głowę zakłopotany i zapytał cicho:

– Co takiego zrobił ten Wolfgang, że go do teraz wspominasz?

– Raczej czego ja nie zrobiłem – szepnąłem, unosząc wzrok ku niebu. Nie ujrzałem tam oczekiwanych chmur, a jedynie roztańczony pył, który po chwili zaczął wdzierać mi się do oczu. Zamknąłem je i pozwoliłem pochłonąć się wspomnieniom. Znowu czułem swąd palonych wiosek, słyszałem krzyki umierających i widziałem krwawe ślady na zbrojach, wypalane południowym słońcem. Wtedy to była rutyna. Nie wiedziałem, że trzydzieści lat później okaże się, że ta krew zastygła również w moich wspomnieniach. Uśmiechnąłem się ponuro i podjąłem opowieść:

– Może tego już teraz nie widać, ale nie zawsze zastanawiałem się nad dobrem innych. Kiedy miałem kilkanaście lat i stawiałem swoje pierwsze kroki jako rycerz, byłem dokładnie taki sam, jak reszta młokosów. Straszliwie łaknąłem zwycięstw i chwały, a fakt, że pochodziłem z małego rodu, tylko pogłębiał moją obsesję. Zawzięcie krzyżowałem kopie na turniejach, ale bez większego efektu, co tylko podsycało mój „wrodzony” wstyd. Gdy tylko nadarzyła się okazja, aby wziąć udział w wojnie między księstwami, nie wahałem się ani chwili. Byłem butny i pewny siebie, i tak jak inni sądziłem, że po prostu nie można mnie zabić – zerknąłem na Mezachiela, który słuchał z zainteresowaniem, mrużąc gadzie oczy. – Jak widać, rzeczywiście nikomu się to nie udało, ale już po pierwszej bitwie zrozumiałem, że w równej mierze jest to kwestia tak umiejętności, jak i szczęścia. Niemniej walczyłem, zabijałem i zbierałem łupy. Nienawiść między krainami narastała przez dekady, wojna ta była więc tak odległa od rycerskich ideałów, jak to tylko możliwe… Problem w tym, że nam, młodym, nie mówiono o tym. Kiedy przekroczyliśmy granicę i mijaliśmy kolejne spalone wioski, to słyszeliśmy, że tamtejsza ludność „uciekła do miast”. Dziwnym trafem nigdy nie obozowaliśmy w pobliżu takich miejsc, tylko parliśmy wtedy na łeb na szyję, jakby zaraz miał nas ktoś dopaść od tyłu. Oczywiście wzbudzało to nasze podejrzenia, ale żaden z nas nie miał zbytnio czasu ani chęci na rozmyślania. Czas jednak płynął, wojna nie chciała się skończyć i… – zerwał się potężny wiatr, który wepchnął mi oddech z powrotem do płuc. Zasłoniłem twarz i zaparłem się nogami. Zerknąłem na Mezachiela, który wyszczerzył do mnie zęby, wygodnie osłaniając się od pyłu skrzydłem. Jego krzyk przebił się przez wichurę:

– Schowaj się za mną, szybko!

Pospiesznie wykonałem polecenie i bies osłonił mnie drugim, ciężkim skrzydłem, pozwalając mi złapać oddech. Wykrztusiłem podziękowania, szukając wzrokiem jakiejkolwiek osłony. Z przerażeniem zerkałem na kupkę piasku zbierającą się wokół moich stóp.

– Widzisz tu cokolwiek?! – wykrzyczałem w desperacji.

– Tak! – odparł diabeł. – Twoje lewo, nie aż tak daleko – chwilę się zastanowił – dość duże, może będzie jakaś szczelina. Biegnij!

Popatrzyłem na niego zaskoczony, ale nabrzmiewający w uszach świst przekonał mnie o powadze sytuacji. Skinąłem krótko i zerwałem się do biegu, rozsypując wokół piach. Nie wiedziałem, jak długo tak pędziliśmy, ale wiedziałem, że bez Mezachiela najpewniej bym zginął, przewrócony i pogrzebany przez wiatr. Po szaleńczym biegu dotarliśmy do poszarpanej, przewyższającej mnie dwukrotnie skały. Zgięty wpół oparłem się o ścianę, próbując zmusić palące płuca do posłuszeństwa. Mezachiel odszedł w tym czasie na bok, szukając wyżłobienia, które wcześniej zauważył. Odnalazł tam kilka złudnych bestii, ale ostrzegawcze warknięcie i posłana obok nich kula ognia zmusiła je do ustąpienia. Gdy ujrzałem osmaloną, żarzącą się jeszcze miejscami skałę, westchnąłem tylko i usiadłem obok zadowolonego biesa. Owinąłem nogi płaszczem i spojrzałem na niego:

– Dziękuję. Nie wiem, jakby się to skończyło bez ciebie, ale na pewno nie siedziałbym bezpieczny tutaj.

Abiszai patrzył na mnie niepewnie i zdawał się szukać czegoś w mojej twarzy. Może oznak kłamstwa? Nie byłem pewny i on sam najpewniej też nie, po chwili jednak wykrztusił z siebie:

– Nie-nie ma za co? – brzmiało to jak pytanie, ale nie wiedziałem, czy kierował je do mnie, czy raczej do siebie. Po chwili potrząsnął głowę i prychnął gniewnie –Nie mam obycia z wdzięcznością.

– Rozumiem. Nie przejmuj się – odpowiedziałem, uśmiechając się i pozwalając sobie odetchnąć po chwili strachu. Znowu zanurzyłem się we wspomnieniach. Patrzyłem zobojętniały przed siebie, myśląc o tym, kim byłem w tamtych latach.

– Jak więc dowiedzieliście się o tym, że wasi towarzysze również kąpią się w krwi niewinnych?

Spojrzałem na niego urażony, ale nie było w nim ani śladu ironii, jedynie spokojna powaga.

– Przez przypadek, jak to zazwyczaj bywa. Po suto zakrapianej uczcie jeden ze starszych giermków, Joren, zabłądził w drodze do wychodka. Dowódcy uznali, że jeszcze mamy w głowie więcej oleju niż gorzały, więc wysłali nas na poszukiwania, bo przecież taki młodzik nie mógł zajść zbyt daleko. Jak się okazało, mylili się. Nie mogliśmy go wołać ani oświetlać sobie drogi pochodniami, ze względu na ryzyko ściągnięcia na nas zwiadowców wroga. Skradaliśmy się więc i rozglądaliśmy za leżącym gdzieś giermkiem. Mijał czas i w poszukiwaniach zapędziliśmy się dość głęboko w las, nieświadomie zbliżając się do ostatniej mijanej wioski. Usłyszeliśmy nagle czyjś zduszony krzyk i po chwili wpadł na nas wystraszony Joren. Bredził coś o zjawach i trupach i w pierwszej chwili go zignorowaliśmy. Wydawał się jednak zadziwiająco trzeźwy i uznaliśmy, że z takiego upojenia nie mogło go wyrwać byle złudzenie i trzeba to sprawdzić. Było to głupie, ale czego więcej można się spodziewać po bandzie gołowąsów?

Jeden z nas został z roztrzęsionym młodzieńcem, a reszta ruszyła we wskazanym kierunku z wyciągniętymi mieczami i… – Przełknąłem ślinę, odpychając zbyt natarczywe obrazy. – Zjaw nie było, ale smród dochodzący z dołu, na który natrafiliśmy, nie pozwolił nam zachować złudzeń. Noc była jasna, więc kształtów leżących w dole też nie mogliśmy z niczym pomylić. Jak się zapewne domyślasz, nasze nastawienie do prowadzonej wojny uległo zmianie. Jeszcze bardziej zaczęliśmy się trzymać razem, nawet w środku bitwy… nie wiem, dlaczego, ale to, co zobaczyliśmy, pozwoliło nam nabrać takiej ponurej determinacji, jakbyśmy z jakiegoś powodu musieli przeżyć. Walczyliśmy lepiej, pewniej, bardziej brutalnie, co zostało w końcu dostrzeżone i urośliśmy do rangi ulubieńców dowództwa – tu podniosłem się i splunąłem, wyrzucając z siebie resztki pyłu. Mezachiel wyglądał dość komicznie, skulony pod niewielkim nawisem, ale przenikliwe szparki jego oczu śledziły każdy mój ruch i gest, oceniając i analizując. Był bystry. Był groźny. – Nigdy nie odczuli, jak bardzo gardziliśmy nimi za to, co robili tym ludziom. Całą historię spinały pogłoski o najemnikach, którzy grasowali po przygranicznych wioskach, podszywając się pod ludzi księcia Teilschrifta, przygotowując dla nadchodzącego prawowitego władcy podatny grunt – westchnąłem przeciągle. – Jakby nie patrzeć, racja była po naszej stronie od samego początku. Problem w tym, że w naszych oczach niczego to nie usprawiedliwiało.

– I co zrobiliście z tymi wioskami? Nie mogliście przecież we czterech stawić czoła całemu oddziałowi, poza tym wiązała was umowa wobec władcy – powiedział poważnie bies.

Uśmiechnąłem się zakłopotany.

– No cóż… wtedy tego nie przemyśleliśmy. Po prostu wierzyliśmy, że damy radę jakoś to zatrzymać. Jak to mówią – „czas i cierpliwość to najwięksi sprzymierzeńcy” i w końcu los rzeczywiście się do nas uśmiechnął. Okazja nadarzyła się pod koniec drugiego roku wojny. Wielu z ważniejszych rycerzy zostało wtedy rannych w bitwie nad Koziegłowami – nie, nie patrz tak na mnie, nie ja wymyślałem tę nazwę – i po raz pierwszy wysłano nas samych na polowanie. Dzień wcześniej gościliśmy najemników, ale dość szybko wyruszyli na północ, pozostawiwszy po sobie głównie fekalia i parę rozbitych nosów. Wszyscy wiedzieli, że polowania lubią się przeciągnąć aż do kolejnego dnia, wzięliśmy więc dużo prowiantu, mały namiot i ruszyliśmy ich tropem. Mieli wielu pieszych, dlatego byliśmy pewni, że uda nam się ich złapać, kiedy będą jeszcze w wiosce.

Po kilku godzinach szybkiej jazdy ujrzeliśmy łunę na niebie, a wiatr niósł ze sobą zapach dymu… i przerażające wrzaski – dodałem dobitnie. Mezachiel oblizał się długim, rozwidlonym językiem. Musiał zrobić to odruchowo na myśl o rzezi i strachu. Spojrzał na mnie niepewnie, widząc, że przerwałem. Wydawał się totalnie nieświadomy tego, co zrobił, potrząsnąłem więc tylko głową i wznowiłem opowieść:

– Przywiązaliśmy konie, wdzialiśmy zbroje i zakradliśmy się do zabudowań. Wioska była dość liczna, a jej życie kręciło się wokół targowiska, ciągnącego się wzdłuż przechodzącego przez nią szlaku kupieckiego. Wtedy jednak jedynym, co go oplatało, były ogień i krew. Potwierdziły się nasze najgorsze obawy – zwłoki leżały co kilka kroków, tak wieśniaków, jak i najemników. Można było dostrzec porozrzucane cepy bojowe oraz przerobione sierpy i kosy. Mieszkańcy chcieli stawić opór, jednak nie mogli sprostać grupie doświadczonych wojowników. Ich klęska tylko podsyciła nasz gniew.

Udaliśmy się w głąb wioski, w stronę niewielkiego placu, z którego dobiegały zwierzęce ryki tych bydlaków – splunąłem z niesmakiem na samo ich wspomnienie. – Nigdy później w życiu nie czułem do nikogo tak wielkiej pogardy. Zebrali mieszkańców na placu jak bydło na sprzedaż. Głównie kobiety i dzieci. Najemnicy przechadzali się i obmacywali po kolei każdą dziewkę, umawiając się, ile razy każdą zgwałcą. Już się miałem na nich rzucić, ale na szczęście moją uwagę przykuł ich przywódca – gładko ogolony mężczyzna w sile wieku. Znamienny był bezbrzeżny smutek, który dało się dostrzec w jego oczach i postawie. Nie przeszkadzał mu on w wydawaniu ostrych rozkazów, ale widać było, że inni wykonują je z pewnym ociąganiem, czasem z szyderczym uśmiechem. Nie pasował do swojego oddziału i jak się po chwili okazało – nie tylko my tak sądziliśmy. – Owinąłem się szczelniej płaszczem, czując senność pod lekko pociemniałym niebem.

Mezachiel siedział bez ruchu, obserwując mnie z uwagą. Możliwe, że nawet odruchowo sondował mój umysł, ale nie czułem się tym skrępowany. Chciałem, żeby poczuł mój smutek, żeby nauczył się dostrzegać inne emocje niż strach i gniew. Po chwili bies zapytał cicho:

– Zakazał im tego wszystkiego, prawda?

– Tak – odparłem zamyślony. – Kilku najemników zaczęło wpychać mężczyzn i starców do stodoły, a reszta utworzyła wokół niej ciasny kordon. Kiedy podpalono strzały, kobiety zaczęły przeraźliwie krzyczeć i błagać, żeby przestali. A oni… im się to najwidoczniej podobało, bo odwlekali moment zapalenia stodoły, nasłuchując, co oferują im dziewki, byleby tylko oszczędzić mężów, kochanków i synów. Nagle wkroczył dowódca, który wykrzyczał kilka krótkich komend, a reszta oddziału spojrzała na niego, jakby oszalał i ogłosił się wcieleniem Boga Światła. Opuścili łuki, ale na ich twarzach można było dostrzec wahanie, a nawet gniew. Jeden z bydlaków kopniakiem zawrócił zapłakanego staruszka z powrotem do stodoły i poszedł w stronę dowódcy. Żywo gestykulował i dało się dosłyszeć kilka bardziej plugawych określeń. Wyraźnie wskazywał na kobiety i coś tłumaczył – później dowiedzieliśmy się, że w ostatniej wiosce nie mogli sobie pogwałcić, bo im zakazano, i teraz chcą sobie porządnie odbić. Po tych słowach dowódca nie wytrzymał i zdzielił go na odlew ręką.

Krótko mówiąc – to był błąd.

Bardziej oddaleni łucznicy dla przekory wypuścili strzały na stodołę, a pochodnie rzucili pod ściany. Ci, którzy stali bliżej, skierowali łuki na dowódcę, a on bez zastanowienia wyciągnął szablę, chwycił tego oprycha, który pierwszy wyraził niezadowolenie i wziął go jako zakładnika. Jednocześnie przesuwał się wzdłuż ściany jednego z domów. W międzyczasie my cały czas zbliżaliśmy się do placu i kiedy doszło do buntu, uznaliśmy, że to jest właśnie ten moment. Gotfryd, który spośród nas najlepiej posługiwał się łukiem, z pięćdziesięciu kroków wsadził strzałę w gardło jednego z najemników. W tym samym momencie ja i Gotfryd, zasłonięci tarczami, ruszyliśmy do szarży z głośnym „Za Dwa Dęby!”. Najemnicy znali nasze barwy i okrzyki i przez kilka uderzeń serca nie mieli pojęcia, jak zareagować. Przez te kilka chwil zabrakło im dowódcy, który w paru przekleństwach przywróciłby im zdolność myślenia. Tyle nam wystarczyło.

Dowódca poderżnął gardło zakładnikowi i uskoczył za jedną z chat, widząc zwalniane cięciwy. Wieśniakom ze stodoły udało się w szaleńczym zrywie wyłamać kilka spróchniałych desek i wylali się z wrzaskiem na otaczający ich kordon. My krzyknęliśmy do kobiet z placu, aby uciekały, i we dwóch rozpłataliśmy oprycha, który nad nimi stał. Drugiego ustrzelił Wilhelm i kobiety zaczęły rozbiegać się w panicznym strachu. Chaos sięgnął zenitu i wielu najemników wzięło nogi za pas. Powietrze tętniło od krzyków poparzonych, rannych i umierających. A zwłok ciągle przybywało. Uznałem, że więcej już nie możemy zdziałać dla tej wioski i dałem znak Wilhelmowi, żebyśmy się wycofali. Osłonięci tarczami schowaliśmy się między chatami, ale na sam koniec udało mi się uchwycić spojrzenie opuszczonego dowódcy i skinąłem mu z uznaniem. Odpowiedział mi tym samym, po czym zniknął między drzewami.

Wilhelm spytał, czy nie jestem ranny, ale poza siniakami i drobnymi ranami wszystko było w porządku, więc najszybciej jak tylko mogliśmy pobiegliśmy do koni. Z każdym miniętym drzewem krzyki powoli cichły i dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę zrobiliśmy. Poczułem ukłucie wyrzutów sumienia, ale szybko do mnie dotarło, że nie byłem w stanie uratować tych ludzi… ale przynajmniej dałem im szansę na ratunek.

Zdjąłem hełm, by móc łatwiej oddychać, gdy nagle syknął do mnie Wilhelm, wyciągając miecz:

– Nie!… Mamy towarzystwo.

Podążyłem za jego wzrokiem i przez gęste krzewy dostrzegłem, że ktoś stoi przy naszych koniach.

– Nie wygląda, jakby się spieszył… – odparłem niepewnie.

– Nigdy nie można mieć pewności – powiedział Gotfryd, dając krótki znak Wilhelmowi. Tamten odparł mu skinieniem i oddalił się od nas, aby zająć lepszą pozycję do strzału. Starłem strużki potu z czoła i założyłem z powrotem hełm. Mimo wielu lat treningów byłem zmęczony. Zmęczony cierpieniem i bestialstwem, które na taką skalę zobaczyłem po raz pierwszy w życiu. Od tamtego czasu wolałem unikać walki, kiedy tylko była ku temu okazja.

Jak się okazało – wtedy była.

Przy koniach stał nikt inny jak dowódca najemników, który opierając się o drzewo, próbował doprowadzić do ładu ranę na policzku. Mimo absurdalności tego pomysłu, wyglądał jakby na nas czekał. Kiedy pod naszymi opancerzonymi nogami zatrzeszczały gałęzie, dowódca zerwał się, dobywając miecza, ale gdy tylko spostrzegł, że to my, schował broń i uniósł ręce na znak poddania.

– Nadal nie możemy mu…

– Daj spokój – przerwałem Gotfrydowi w pół słowa i wyszedłem raźnym krokiem do nieoczekiwanego gościa, również chowając miecz. Stanąłem kilka kroków od niego i zdjąłem hełm. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem w milczeniu. Ku mojemu zadowoleniu po obu stronach pomiar wypadł na korzyść rozmówcy. Uśmiechnąłem się przyjaźnie i nieco pompatycznie zacząłem:

– Pokazałeś w wiosce odwagę i szlachetność, której w życiu bym się nie spodziewał po najemniku. Najwidoczniej jesteś ulepiony z całkiem innej gliny, niż można by się spodziewać. Jestem Ragnar herbu Złota Olcha i miło mi cię poznać.

Najemnik przez chwilę patrzył na mnie oszołomiony, po czym wybuchnął tak gromkim śmiechem, że sam Gotfryd machnął ręką i ściągnął hełm. Po chwili dołączył do nas Wilhelm, rzucając na nas rozbawione spojrzenia. Dowódca po dłuższej chwili złapał oddech, spojrzał w niebo uspokajając się, i odpowiedział:

– Wybacz, mości Ragnarze, w życiu nie słyszałem podobnych słów, a zwłaszcza skierowanych w moją stronę – rozłożył ramiona z udawanym zakłopotaniem. – Przywykłem już do „kurew” i „kurwich synów” tańczących wokół mojego imienia. Miło mi to wszystko słyszeć, ale wolałbym zejść z tonu – podszedł do mnie, zdejmując skórzaną rękawicę, i wyciągnął w moją stronę dłoń. – Wolfgang – uśmiechnął się kącikiem ust. – Bez herbu. Po prostu Wolfgang.

– Ragnar – odparłem krótko, mrugając porozumiewawczo. Silny uścisk dłoni przypieczętował początek naszej przyjaźni.

Przerwałem tutaj opowieść i spojrzałem na Mezachiela. Czułem delikatną więź, którą nawiązał między naszymi umysłami. To, o czym mówiłem, i to, co czułem, było dla niego jak dawno zapomniane nauki, które ponownie przyswajał po latach szaleństwa. Okrył się skrzydłami i siedział nieco skulony. W jego umyśle z trudem kwitło zrozumienie emocji, które doprowadziły go wcześniej do płaczu. Dla niego to musiało być jeszcze większe zaskoczenie niż dla mnie. Uśmiechnąłem się i upiłem trochę wody z bukłaka, mimo braku pragnienia. Brakowało mi dobrego trunku, który wymieszałby wszystkie emocje i pozwolił rozpłynąć się w nich na dłużej.

– To było… dobre – powiedział powoli abiszai – a jednak na wspomnienie Wolfganga ogarnia cię smutek. Dlaczego? Co było dalej?

Przycisnąłem dłonie do skroni, czując narastający ból w głowie. Przez chwilę je pomasowałem, po czym rozchyliłem mocniej płaszcz, dając się ochłodzić podmuchom wiatru.

– Wolfgang zmienił strój na biedniejszy, ogolił głowę i wraz z nową, paskudną blizną na policzku stał się innym człowiekiem. Nie znał innego życia niż żołnierskie, więc przyłączył się do jednego z naszych oddziałów jako wolny, nieznany nikomu wojownik i dzięki temu nasza przyjaźń zahartowała się w ogniu walki. Wojna skończyła się po dwóch latach i mimo jej mroków, nasze dni były jasne i pełne życia. Jak się okazało, cień wojny miał dopiero na nas paść i zostawić po sobie spustoszenie godne samej Pani Bólu.

Wrogie księstwo w końcu się ugięło i doszło do rozmów pokojowych. Oczywiście wyszło na jaw, że to nasza strona wybijała wioski i nie mogło to być puszczone płazem. Całą winę zrzucili na najemników, którzy po buncie w wiosce zebrali się jakoś do kupy i działali do końca wojny. Nasz ukochany książę z radością przekazał ich do ukarania wrogom, dzięki czemu nie musiał im też zapłacić. Nie można było jednak nigdzie odnaleźć dowódcy, niesławnego Wolfganga, który zniknął w tajemniczych okolicznościach, a plotek o nim było równie wiele, ilu opowiadających. Wyznaczono sowitą nagrodę za jego głowę. – Mezachiel poruszył się niespokojnie. – I jak się okazało, pod ciężarem złota potrafi się złamać nawet najsilniejsza przyjaźń.

– Zdrada – powiedział ponuro abiszai, a jego oczy błysnęły złowrogo. Skinąłem głową.

– Jednego dnia ucztujemy przy wspólnym ognisku, drugiego Gotfryd sprowadza uzbrojony oddział. Nie przejął się naszą opinią, nie przejął się tym, żeby to zrobić dyskretnie – mówiłem coraz głośniej i szybciej. – Chciał w glorii i chwale schwytać „bestię”… która wielokrotnie w bitwie ruszała mu na pomoc – splunąłem gniewnie. – Wilhelm był równie zaskoczony jak my, ale ustąpił bez słowa sprzeciwu. Nie zapomnę zimnej furii, z jaką wyjąłem wtedy miecz. Nie zapomnę spojrzenia Wolfganga, kiedy stanąłem u jego boku. Był człowiekiem oswojonym ze zdradą i taką lojalność ujrzał chyba po raz pierwszy. Byłem gotowy na śmierć, a jednocześnie przepełniała mnie tak wielka siła, że czułem się zdolny do wybicia tego oddziału. Bogowie niestety nie spojrzeli na nas przychylnie i na uczuciach się skończyło. Każdy z nas powalił po jednym ze świty Gotfryda i to był kres naszych możliwości. Wtrącono nas osobno do lochów i kazano nam czekać na werdykt. Nie wiem, ile czasu tam spędziłem, ale zdążyłem dostać trzy posiłki, po których wyprowadzono mnie oraz innych więźniów na miejsce kaźni i… – słowa uwięzły mi w gardle, ale Mezachiel dostrzegł obrazy, które mimowolnie wypłynęły na wierzch moich myśli.

– Wasze okrucieństwo zaskoczyłoby niejednego diabła – powiedział abiszai z mieszaniną strachu i uznania.

– Walczył dzielnie – odparłem krótko, przypominając sobie twarz Wolfganga przed pierwszym oszpeceniem i jego dumne, wdzięczne spojrzenie posłane z szafotu.

Siedzieliśmy dłuższą chwilę w milczeniu, a wiatr powoli ustawał. „Noc” Szarych Pustkowi trwała w najlepsze i nic nie mąciło jej ponurego spokoju.

– Co zrobiłeś z Gotfrydem?

– Nic – poczułem się, jakbym wypluł coś nieświeżego razem z tym słowem. Mezachiel patrzył na mnie szczerze zaskoczony.

– Nic – powtórzyłem dobitniej. – Jest teraz generałem na dworze tamtego księcia i to jedyne, co o nim wiem. – Wstałem raptownie i postąpiłem dwa kroki do przodu. Delikatny wiatr suszył moje łzy, zanim zdążały spłynąć. Diabeł również wstał i rozejrzał się uważnie, nie będąc pewnym, czym spowodowana była moja reakcja. Czułem na sobie jego spojrzenie, ale nie chciałem się odwracać. Zerwałem również kruchy most, który łączył nasze umysły.

– Minęło wiele lat i teraz jestem tylko starym, zgorzkniałym człowiekiem, ale to wspomnienie nigdy nie zbladło – powiedziałem na tyle głośno, aby usłyszał. – Dlaczego po prostu odszedłem, bez wyzywania Gotfryda na pojedynek albo zabójstwa w ciemnym zaułku? Bo wtedy już po prostu nie mogłem zrobić nic. Bo nie zależało mi na zemście i śmierci, a na życiu i przyjaźni – zerknąłem na niego ponad ramieniem. – Czy rozumiesz, o czym mówię? – dopiero teraz ponownie dopuściłem go do swojej świadomości. Mezachiel cofnął się o parę kroków, jakby uderzył go taran. Jego gadzie oczy rozwarły się szeroko, gdy spadł na niego wodospad gniewu, żalu i poczucia bezsilności. Widząc to kontynuowałem:

– Nie mogłem już zmienić nic i nie chciałem bezsensownie stracić życia, które i tak przez chwilę wisiało na włosku. Gotfryd nie posunął się do jakichkolwiek oskarżeń w moim kierunku, a stawianie oporu zrzucono na karb młodzieńczej naiwności i tego, że nie mogłem uwierzyć, że mój kompan „oszukał mnie co do swojej tożsamości”. Wszystko, co wtedy mówili, było jednym wielkim łajnem. A ja po prostu przemilczałem proces, odebrałem swój żołd i wyruszyłem za granicę. Wiodłem już inne życie. Blask chwały okazał się jarmarczną sztuczką, podłym kąskiem dostępnym tylko dla wściekłych psów. Na szczęście znalazłem wiele innych spraw, dla których warto było unieść miecz.

Po tych słowach Mezachiel zbliżył się i stanął u mojego boku. Obaj patrzyliśmy na szarą równinę i majaczące w oddali wzgórza.

– Wiatr ustał. Możemy iść – powiedział pewnie abiszai.

Skinąłem głową i idąc ramię w ramię, wkroczyliśmy na ziemie nocnych wiedźm.


Część trzecia

– Nie, nie ma jak tego uniknąć.

Przeszył mnie zimny dreszcz.

– Jesteś pewien, że nie ma innej ścieżki? – zapytałem spokojnym, rzeczowym tonem.

Mezachiel zasępił się, patrząc na kłębiasty dym, spowijający szczyt wzgórza. Prychnął niecierpliwie i potrząsnął głową, mówiąc:

– Problem w tym, że jestem pewny, ale z jakiegoś powodu ciągle wracamy tutaj, na początek tego… bagna – rzucił abiszai, nie znajdując lepszego słowa. Po głębszym zastanowieniu uznałem, że jest to chyba najlepsze określenie na ten teren. Wyrwy znacznie różniły się od pozostałej części Szarych Pustkowi – znaczyło je wiele sadzawek, a gdzieniegdzie nawet ślady roślinności, o ile wyłamane, posępne kikuty skarlałych sosen można było nazwać roślinnością. Tuż nad ziemią unosił się mlecznobiały opar o kwaśnym zapachu, kojarzącym się z pracownią alchemika. Co jednak było najbardziej niepokojące to to, że niektóre z drzew czy kamieni miały tutaj cienie, które w żaden sposób nie odpowiadały temu, przez co były rzucane. Niepokój podsycał fakt, że padały w taki sposób, jakby w okolicy paliło się kilka ognisk, które w dodatku co jakiś czas zamieniały się miejscami. Był to widok, który odbierał werwę nawet potężnemu abiszai. Szare Pustkowia dobitnie dawały nam do zrozumienia, że nie jesteśmy na nich mile widziani. Szare Pustkowia pod władzą nocnych wiedźm były jawną groźbą.

– Jeśli nie ma innej drogi, to musimy się jakoś przedrzeć – przerwałem milczenie, kładąc dłoń na rękojeści. Mezachiel popatrzył na mnie, mrużąc jedno oko i delikatnie odsłaniając kły. Tylko dzięki doświadczeniu odczytałem to jako politowanie, a nie zapowiedź wypatroszenia.

– Raczej nie zda ci się na wiele – powiedział rozbawionym tonem, ale potem od razu spochmurniał. – Zdarzało mi się paktować z wiedźmami. To mistrzynie iluzji i kłamstwa, które nawet diabła potrafią doprowadzić do obłędu. Są absolutnie najlepsze w nawiedzaniu snów, dlatego cokolwiek by się nie działo, nie możemy choćby na chwilę tutaj zasnąć – machnął ogonem dla zaakcentowania. – Umysł we śnie to otwarte drzwi do twoich najgłębszych strachów. Nie chcemy zwracać ich uwagi, więc po prostu idźmy szybko i miejmy oczy z tyłu głowy. – Z zainteresowaniem patrzyłem na zaniepokojonego diabła. Uznałem, że wiedźmy musiały mu kiedyś naprawdę zaimponować.

Nie miało to już znaczenia, ale zastanawiałem się, czy na Siostry Nocy zadziałałaby iluzja Czarodziejki. Musiała przecież wiedzieć, że będę tędy przechodził. I w ogóle kim ona była? Nawróconą wiedźmą? Skoro potrafiła rzucić na mnie tak potężne zaklęcie, to równie dobrze mogła zmienić swój wygląd. To była niepokojąca myśl, nie mogłem jednak wyzbyć się przekonania, że naprawdę chciała dla mnie dobrze. Pytanie tylko, co znaczy dla niej „dobrze”.

Wkroczyliśmy w kwaśny opar, który wyznaczał granicę domeny wiedźm. Niby nie uderzył w nas piorun, ani nie otoczyło stado plugawych monstrów, ale i tak poczuliśmy się nieswojo. Mimo wyśmiania przez Mezachiela, znowu położyłem dłoń na rękojeści. Dotyk postrzępionej skóry i chłodnej stali dodawał pewności i obiecywał przynajmniej szansę obrony.

Między parującymi bajorami i lejami ruchomych piasków można było dostrzec wąskie, wijące się ścieżki, przez które prowadził mnie Mezachiel. Diabeł co jakiś czas spoglądał na mnie, upewniając się czy wszystko w porządku. Kiwałem do niego pokrzepiająco i siliłem się nawet o coś na kształt uśmiechu. Po kilku godzinach mozolnego marszu abiszai nagle przystanął, więc wyjrzałem zza niego, żeby zobaczyć, co go tak zaniepokoiło.

Najkrótsza ścieżka wiodła między dwoma rozległymi sadzawkami i była całkowicie odsłonięta, a staliśmy u stóp wzgórza Sióstr. W dodatku piaszczyste przejście było na tyle wąskie, że dwoje dorosłych ludzi miałoby duży problem z wyminięciem się na nim.

– Może pójdziemy naokoło? – zaproponowałem nieśmiało. – Bo to wygląda jak grób dla zabłąkanych wędrowców.

– Nie widziałem innych ścieżek w tamtą stronę… bo mamy iść w tym kierunku, tak? – upewnił się diabeł.

– Tak.

Mezachiel to składał, to rozkładał skrzydła, gorączkowo rozważając dostępne opcje. Po kilku minutach wewnętrznej walki opuścił je zrezygnowany i powiedział:

– W takim razie wyjmij miecz, spróbujemy przejść.

W mgnieniu oka w mojej ręce znalazł się sztylet. Diabeł spojrzał na mnie pytająco.

– Mało miejsca – odpowiedziałem na niezadane pytanie. – Tak będzie lepiej.

Abiszai skinął głową i zaczął skradać się w stronę sadzawek. Szedłem za nim jak cień, z nerwami napiętymi jak postronki. Normalnie starałbym się uchwycić każdy szmer, aby w razie potrzeby zareagować… Tutaj jednak zewsząd atakowała mnie cisza. Milczenie otoczenia jeszcze bardziej wytrącało mnie z równowagi, jakby świat bawił się moimi instynktami. Próbowałem jednak odnaleźć się w nowej sytuacji, bezszelestnie krocząc za towarzyszem.

„Spróbuję stworzyć osłonę przed magią” – usłyszałem w myślach Mezachiela, po czym zapadła między nami głucha cisza. Diabeł wykonał kilka drobnych gestów i nagle powietrze wokół nas stało się o niebo bardziej rześkie. W przypływie pewności zacisnąłem dłoń na sztylecie. Gdy stanęliśmy między sadzawkami, zauważyłem, że powietrze nad nimi zaczyna falować, jakby zmagało się z naszą osłoną. Spięty zerkałem co rusz na powierzchnię wody, ale ona sama trwała w bezruchu, czarna i milcząca. Ponownie spojrzałem na Mezachiela, który poruszał się zaskakująco zwinnie i cicho. Minęło kilkanaście ciężkich uderzeń serca i byliśmy już na środku przejścia. Wzdrygnąłem się nagle, czując jak coś oślizgłego dotyka mojej nogi.

– NIE PATRZ! – usłyszałem zduszony ryk Mezachiela, ale było już za późno.

Tonąłem w ziejących pustką oczodołach mojej żony.

Jej dłoń powoli zaciskała się nad butem, niedaleko kostki. Sztylet wysunął mi się z ręki i upadł z cichym zgrzytem. Jej niegdyś ogniste, a teraz straszliwie wypłowiałe włosy, przylgnęły do twarzy i ramion, tworząc sieć blizn i zmarszczek, wyróżniających się na pokrytej plamami skórze. Podciągnęła się delikatnie, po czym zwolniła chwyt i sunęła powoli dłonią po mojej nodze, wyłaniając się z wody. Drugą ręką sięgnęła po upuszczony sztylet, a sine usta rozciągnęły się w intymnym, uspokajającym uśmiechu. Patrzyłem jak urzeczony na ciemną pręgę, która rozciągała się przez jej gardło, ginąc gdzieś na granicy karku. Skupiony na jej płynnym ruchu, ledwie zauważyłem, że powietrze wokół mnie na powrót odzyskało kwaśny zapach. Gdy blada dłoń dotarła do mojego biodra, coś płaskiego uderzyło mnie w plecy, a przed twarzą mignęła potężna, czerwona łapa. Patrzyłem, jak zakrzywione pazury rozrywają gardło mojej ukochanej, a siła uderzenia wyrzuca ją z powrotem do sadzawki. Gdy tylko dotknęła ciemnej, nieprzejrzystej tafli, krzyknęła przeraźliwie i w przeciągu kilku sekund zmieniła się w bezkształtną, oślizgłą masę. Obraz nagle zaczął miotać się na wszystkie strony i dopiero po chwili zrozumiałem, że to Mezachiel mną potrząsa.

Oparłem się rękoma o pokryty łuskami tułów, próbując chwycić rozrzucone nitki myśli.

„Oddychaj!” – usłyszałem w głowie krzyk. Łapczywie wziąłem oddech i poczułem, jak nitki nawijają się na właściwe kłębki.

Odwróciłem się od towarzysza, upadłem na kolana i zwymiotowałem. Wstrząsały mną straszliwie konwulsje, gdy pusty żołądek wyrzucał z siebie resztki kwasu i żółci. Dyszałem gwałtownie i jęczałem, odreagowując obrzydzenie i strach. Diabeł patrzył bezradnie na moją mękę, nie mając pojęcia, co zrobić. Machnąłem krótko ręką, dając mu znak, żeby się nie przejmował, choć w głębi ducha naiwnie wierzyłem, że jego magia jakoś mi pomoże. Wiele spazmów później uspokoiłem się i uznałem, że mogę już wstać. Zdziwiło mnie, że Mezachiel nie pomaga mi w tym heroicznym akcie, ale gdy tylko uniosłem wzrok, zrozumiałem dlaczego.

Na początku wąskiego przejścia stała wysoka kobieta, ubrana w poszarpane skóry. Na jej twarzy i odsłoniętych fragmentach skóry można było dostrzec gęste linie tatuaży i nacięć, nadających jej drapieżny, pierwotny wygląd. Miała duże, ciemnobrązowe oczy, zgrywające się z jej opaloną skórą. W odpowiedzi na moje spojrzenie zaśmiała się radośnie.

– Nieładnie, nieładnie – powiedziała przeciągle wyrazistym altem. – Co zrobiłeś tej biednej kobiecie, że pofatygowała się aż tutaj?

– Nic – odpowiedziałem pewnie, dźwigając się na nogi.

Kobieta spojrzała na mnie uważnie, a kiedy ważyła moje słowo, na jej twarz powoli wpełzało zdziwienie. Po chwili jednak wrócił protekcjonalny uśmiech.

– Możesz zwodzić mnie, możesz zwodzić siebie samego… – zaczęła kobieta, sięgając do sadzawki. Usłyszałem za sobą cichy szelest wysuwających się pazurów. – Ale Sfery znają nasze czyny, a Baator należy do tych najbardziej pamiętliwych – kontynuowała, nabierając wody do ręki i wylewając ją, byśmy mogli zobaczyć, że w rzeczywistości jest znacznie gęstsza i ciemniejsza, niż nam się wydawało. Podniosła się i spojrzała na Mezachiela. – Nieprawdaż, złamany diable?

Czułem na plecach silne ciepło bijące od abiszai.

– Pozwól nam odejść. Po prostu – powiedziałem spokojnie, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.

Kobieta ponownie wbiła spojrzenie w Mezachiela.

– Niech diabeł to powie – rzuciła krótko, jak komendę.

Żar bijący od Mezachiela przybrał na sile i już sięgałem do miecza, gdy ciepło nagle zniknęło i usłyszałem zachrypnięte:

– Pozwól nam odejść, Siostro Nocy. Nie mamy powodu do walki i wszyscy dobrze o tym wiemy.

Przez chwilę myślałem, że oczy wiedźmy wyjdą z orbit, gdy nagle zaniosła się dźwięcznym, radosnym śmiechem. Uśmiechnąłem się, przekonany, że całe napięcie właśnie umknęło. Mezachiel nie podzielał mojego zdania, co przejawiło się powrotem żaru, tym razem znacznie silniejszego. Niby od niechcenia podniosłem sztylet z piasku.

W końcu to nie ja byłem specjalistą od wiedźm.

– Na wszystkie Dziewięć Piekieł, jesteście przeciekawi! – krzyknęła kobieta z zachwytem. – Dawno nie widziałam tak fantastycznie wykręconych dusz. Gdyby je tak z was wyrwać, mogłyby nam wiele powiedzieć o działaniu Sfer. No ale kto powiedział, że tego nie zrobimy… – oblizała wargi. Jej uśmiech nagle zniknął. – Która z moich sióstr was tu przysłała?

Spojrzeliśmy na siebie z Mezachielem. Zmrużyłem oczy, zaskoczony.

– Żadna, po prostu tędy przechodzimy.

Wiedźma pokręciła głową, zaciskając wargi.

– Śmierdzisz magią, jakby cię ktoś oblał rytualną krwią. Aż dziwne, że tylko ja to wyczułam. Tak jakby… Tak jakby to było zaplanowane! – Wyszczerzyła kły, a jej oczy błysnęły złowrogo. – Która chciała naruszyć moje małe okno na świat? Thriaela? Kreia? Zawsze były bardzo ambitne. I ja to szanuję, toteż…

– Wiedźmo, nic nas nie obchodzą wasze rodzinne utarczki – wszedł jej w słowo Mezachiel. – Oszczędź nam tyrady i zejdź z drogi.

– I czar prysł – stwierdziła wiedźma, rozkładając ręce. – Co by Sfery nie zrobiły, biesia krew zawsze wyjdzie na wierzch. Ale nie martw się, ze mną jest podobnie! Chyba mnie zrozumiecie, jeśli powiem, że nie mogę was wypuścić. Moje sadzawki kipią od sekretów, których nie chcę przekazywać moim siostrom.

– Nie mamy nic wspólnego z twoimi cholernymi…

– Ciii – wiedźma przyłożyła palec do ust. – To zajmie tylko chwilę.

Wykonała pierwszy gest sekwencji i obie sadzawki zaczęły się kotłować.

Wybiłem się niczym sprężyna.

Jak każdy mag, godzinami ćwiczyła gesty, mające zmusić świat do posłuszeństwa. Poznawała konsekwencje pomyłek, dostawała po grzbiecie od nauczycieli, a potem wytrwale wracała do treningu. Dzięki temu każde zaklęcie było opanowanym do perfekcji łańcuchem gestów i dźwięków. Łańcuchem, o którym nigdy nie myśli się w kontekście nagłego przerywania.

Jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, gdy zrozumiała jak szybko skracam dystans. Nie przerwała inkantacji nawet wtedy, gdy byłem już trzy kroki od niej. Utkwiła wzrok w moim sztylecie, odruchowo napinając mięśnie. Rozumiałem ją w pełni – sztylet to żądło, sztylet to rany i śmierć. Uniosłem go lekko… po czym uderzyłem z całej siły lewym prostym.

Impet ciosu posłał ją na łopatki. Była dobra – mimo zaskoczenia rozpoczęła znajome mi niskie nucenie. Doskoczyłem do niej i zamachnąłem się w dół mizerykordią, celując w odsłonięte gardło. Stal zadźwięczała, zderzając się z niebieską poświatą. Wymierzyłem szybko drugi cios, próbując przebić tarczę, ale bez powodzenia. Błyskawicznie odskoczyłem, słysząc z ust wiedźmy szarpany zaśpiew. Zamachnęła się, próbując mnie chwycić roziskrzoną dłonią, ale byłem już dawno poza jej zasięgiem. Zerknąłem w stronę sadzawek i ujrzałem Mezachiela, ścierającego się z hordą gnijących stworów, których zastępy wyłaniały się z sadzawki.

„Da sobie radę” – upewniłem sam siebie, po czym ściągnąłem tarczę i wyjąłem miecz, który cicho zasyczał o brzegi wyrobionej pochwy. Wiedźma podniosła się na nogi, pocierając puchnącą wargę z wyrazem gniewu i niedowierzania na twarzy.

– Jeśli myślisz, suko, że jesteś pierwszym magiem, którego zabiję, to jesteś w grubym błędzie – powiedziałem cicho, ale wyraźnie, przypominając sobie „rozmowy” Wolfganga z przeciwnikami. – Dobrze wiem, jak z wami walczyć i klnę się na bogów i książęta piekielne, że skonasz u mych stóp… o ile nie odejdziesz. W tej chwili.

Robiłem groźną minę do złej gry. Ten zryw to był instynkt – wyuczony, niezależny od woli ruch mięśni. Nieposłuszeństwo wobec niego oznaczało śmierć albo pojmanie, więc przychodził on dość łatwo. Przypominałem bardziej dryfujący wrak, aniżeli groźnego wojownika. Uniosłem tarczę na wysokość ust, by ukryć moje ciężkie oddechy i zmuszałem się, by nie błądzić wzrokiem. Lewy nadgarstek bolał dotkliwie, ponownie naruszony, ale z tym akurat mogłem sobie poradzić.

Wiedźma nie była głupia… ale nie była też wszechwiedząca. W jej spojrzeniu płonęła nienawiść, ale strach nie daje tak łatwo o sobie zapomnieć. Nie byłem ani czarownikiem, ani znawcą czarów – po prostu typowe zaklęcia bojowe miały podobne formuły niezależnie od tego, kto je rzucał. Z biegiem czasu zapamiętałem ich brzmienie, co dawało mi ogromną przewagę nad magami i wiedźmy nocy nie były tu wyjątkiem. Usłyszałem wściekły ryk Mezachiela i doszedł do mnie blask wybuchającej kuli ognia. Czas uciekał.

– Raz – powiedziałem głośno, zrzucając lewą rękawicę. Wiedźma zesztywniała, najwidoczniej oczekując innej reakcji. Jeszcze przed chwilą na jej twarzy wypisana była pewność, że nie mam już siły. I na wszystkich bogów – nie miałem. Ale byłem gotów.

Poluzowałem pasek tarczy, aby w razie czego móc ją szybko zrzucić. Wolfgang nauczył mnie tej sztuczki, jako argument pokazując blizny po oparzeniach.

– Dwa – zadźwięczało kolejne ostrzeżenie. Oczy wiedźmy stały się czarne i poczułem oślizgłe macki wpełzające do mojego umysłu. „Ubiję cię jak psa!” – krzyknąłem w myślach, odpowiadając gniewem na jej magię. Uniosłem tarczę i położyłem miecz na jej rancie, kierując czubek w stronę wiedźmy.

– Trzy – powiedziałem zimno i ruszyłem do walki.

Miałem na sobie tylko poszarpaną kolczugę, ciężkie buty i jedną rękawicę. Uznałem to za dobry znak – zbyt często widziałem rycerzy ugotowanych wewnątrz ich cennych, pozłacanych zbroi. Myśl o braku hełmu zepchnąłem, przypominając sobie wszystko, co wiem o czarodziejach.

„Masz swoje ulubione ruchy, których używasz przyparty do muru, prawda? Każdy mag będzie miał takie zaklęcia.”

W powietrzu zaczęły pękać małe iskierki. Wiedźma wykonywała szybkie gesty, a jej włosy lekko się nastroszyły od zbierającego się ładunku. Wraz z jej gorączkowym oddechem wypadały krótkie, wysokie okrzyki.

„Prawie każdy czarodziej będzie miał cię za idiotę. W twoim interesie jest, aby nie stracił tego przekonania nawet wtedy, gdy ujrzy swoje jelita na zewnątrz.”

Zasłoniłem się szczelniej tarczą, udając napięcie i paraliżujący strach. Inkantacja dobiegła końca i wiedźma wycelowała we mnie dwa palce. Rzuciłem się na ziemię z nadzieją, że wybrałem właściwy moment. Wiązka błyskawic przemknęła dwie stopy nad moją głową. Poczułem mrowienie w karku i zapach burzy. Żyłem.

Zerwałem się do biegu. Siostra Nocy szarpnęła głową do tyłu, odrzucając włosy i wykrzyczała słowa znane chyba wszystkim magom, a przez to i mnie.

Dyszałem ciężko, wymuszając ruch powietrza przez zaciśnięte gardło i odliczałem w duchu kolejne gesty. Wzniesienie dłoni. Półokrąg. Szarpnięcie.

„Nie zdążę.”

Upadłem na jedno kolano, kuląc się za tarczą. Na moment oślepił mnie blask kipiącej, rozpędzonej kuli ognia. Schowałem głowę i widziałem już tylko bure, brudne spodnie. Wiedźma nie spodziewała się, że tak nagle przystanę, pocisk uderzył więc dobre kilka stóp przede mną. Ognisty podmuch dotarł do tarczy, która odskoczyła, trafiając mnie w sam czubek głowy. Rozżarzona stal zaczęła parzyć tak odsłoniętą, jak i urękawiczoną rękę, którymi się zaparłem. Wyswobodziłem lewe ramię i wyskoczyłem zza osłony, pędząc na złamanie karku.

„Pierwsze natarcie jest krytyczne. Albo przygniesz go do swoich zasad, albo będziesz walczył o każdy kolejny oddech.”

Wykorzystując rozpęd, wykonałem długie cięcie znad ramienia. Wiedźma odruchowo odskoczyła do tyłu, co nic jej nie dało przy takim zasięgu. Ku mojemu zdziwieniu, ponownie natrafiłem na magiczną zbroję, tym razem jednak poświata rozsypała się jak tafla szkła i ostrze naznaczyło ramię i pierś wiedźmy. Cofnęła się chwiejnie, patrząc na rozkwitającą nić czerwieni. Powinienem był wtedy od razu doskoczyć i jednym pchnięciem zakończyć walkę, ale zawroty głowy skutecznie mnie powstrzymały. Wziąłem dwa szybkie oddechy, przełknąłem z bólem ślinę i ponownie natarłem. Napotkałem wystraszone oczy wiedźmy i znowu poczułem, że próbuje mnie omamić. Tym razem zaczęła wygrywać – jej twarz i ubiór zaczęły falować, nabierając innego kształtu.

„Większość magów ma o walce tyle pojęcia, co o wiejskim życiu. Się orze, się sieje i się zbiera. Jak ktoś trzyma miecz, to będzie nim ciął… Zapominają, że tak naprawdę to umysł jest bronią, a cały świat jego narzędziem.”

Upuściłem miecz i zanurkowałem, chwytając wiedźmę pod kolanami. Szarpnąłem gwałtownie, posyłając ją w powietrze. Gdy uderzyła o ziemię, z jej gardła wyrwał się wysoki, dziewczęcy krzyk. Rzuciłem się na nią, ignorując myśl, że znam ten głos. Zamroczony wylądowałem na niej okrakiem i zadałem pierwszy cios, po którym huknęła głową o ziemię.

– Przestań, proszę! – krzyknęła wiejska dziewczyna, zasłaniając się wątłymi, bladymi ramionami. Z rozcięcia na skroni cienką strużką spływała krew. Znałem te czarne loki i błękitne, przerażone oczy. Zadałem drugi cios – znacznie słabszy, mimo wmawiania sobie, że to tylko ułuda.

– Błagam, przepraszam, przestań – zawodziła Małgorzata, a z jej oczu nieprzerwanie ciekły łzy. Powstrzymałem szloch i sięgnąłem ręką za siebie, wyczuwając jej nabrzmiały brzuch.

– Nie żyjesz. Zabili cię – szepnąłem przez łzy, nieomal mdlejąc z wysiłku.

– Tak bardzo chciałam, żeby ktoś mi pomógł… ale wszyscy szydzili – powiedziała Małgorzata, wyciągając ręce do mojej twarzy.

Odtrąciłem je i krzyknąłem z wyrzutem:

– Nie ja!

– Ale pozwoliłeś… – te dwa słowa przebiły moją duszę jak igły z lodu, uwalniając rwący potok smutku i gniewu. Chwyciłem jej szyję i wsparłem się na niej swoim ciężarem. Jej oczy i usta rozchyliły się w przerażeniu, po czym wydusiła z siebie:

– Nie tak. Nie chcę znowu… – Poprawiłem chwyt, uciszając ją. Nie pamiętałem już, czemu to robię. Wiedziałem, że muszę, że jak przestanę to stanie się coś strasznego i ktoś dla mnie ważny zginie. Oczy Małgorzaty nagle sczerniały, a jej twarz wykrzywiła w grymasie dzikiej furii. Rozpaczliwie siekała rękoma, które nie były już smukłe i jasne, lecz szare i zakończone ostrymi pazurami. Skręcałem się i blokowałem ciosy barkami, nie zmniejszając nacisku. Krzyknąłem z bólu, gdy dziewczyna wbiła nagle pazury w moje dłonie. Gdy tylko rozluźniłem chwyt, poczułem, że wiedźma rozsadza mi czaszkę od środka. Była jak szaleńczy wir, który niszczył wszelki opór mojego umysłu. Paliła, gwałciła i rabowała moje uczucia i marzenia, aż dotarła do tych najgłębszych. Wrota mojego najważniejszego skarbca pękły pod jej toporami i na świat wyszło coś, co wyjść nie miało.

Zobaczyłem w jej oczach odbicie czegoś oślepiająco białego i atak nagle ustał.

Jej twarz rozluźniła się i przeszła powolną zmianę od zwierzęcej furii, przez bezbrzeżne zdziwienie… po paniczny strach.

– ZOSTAW MNIE! ODEJDŹ! – krzyczała jak opętana, przyjmując swoją prawdziwą formę – kobiety o szarej, wysuszonej skórze. Biła na oślep rękoma, ale nie po to, by mnie zranić, tylko mnie odepchnąć. Byłem zbyt bezwładny, by jej w tym dopomóc. Odbicie w jej oczach na powrót stało się bure, a ona sama zaczęła wić się i jęczeć z bólu.

– Ravelo, nie… odwołaj, ja nie… – ze środka jej szyi przebił się na zewnątrz pojedynczy cierń, na którego szczycie błysnęła kropla krwi. Po chwili wydała z siebie ostatnie, drżące tchnienie, a jej ciało zwiotczało.

Upadłem bezwładnie, brzuchem na jej twarzy i z trudem stoczyłem się na bok. Patrzyłem, jak na niebie tańczą chmury szarego pyłu, a świat wiruje razem z nimi i pogrąża się w ciemności.


Część czwarta

Ciszę nocy mąciło jedynie odległe cykanie świerszczy. Leżałem na trawie, z nosem tuż przy ziemi. Jej wilgotny zapach przywoływał ciepłe wspomnienia dzieciństwa, które powoli się kończyło, a serce biło jak szalone. Przyczajony, patrzyłem przez krzewy na stertę łachmanów, leżącą tuż przy drodze. Z tego miejsca tylko wprawny obserwator mógł dostrzec, że sterta rusza się powolnym rytmem – ba, po prostu oddycha. Podwinąłem płaszcz na plecach, by o nic nie zahaczyć i podczołgałem się bliżej.

Nasłuchiwałem w bezruchu, czy nikt nie idzie ścieżką. Głuche dudnienie serca i szum krwi skutecznie mi to utrudniały, po chwili jednak nabrałem pewności, że wszystko jest w porządku. Podczołgałem się na wyciągnięcie ręki i cicho zawołałem:

– Gosiu!

Ledwie uchwytny rytm sterty na chwilę się zaburzył, po czym wrócił do normy.

– Gosiu! – zawołałem odrobinę głośniej, podirytowany.

Łachmany zaczęły się przewalać z cichym westchnięciem. Wyłoniły się spod nich zabrudzony policzek i zaspane, błękitne oko. Po chwili dołączył do nich kącik pełnych, karminowych warg, który uniósł się w uśmiechu.

– Ragnar! – krzyknęła dziewczyna, zanim zdążyłem przyłożyć palec do ust. Wystraszyłem się hałasu, ale zamiast ją skarcić, uśmiechnąłem się szelmowsko. Pogroziłem jej tylko palcem i zdziwiłem się, gdy nagle spuściła oczy. – Myślałam, że więcej nie przyjdziesz, po tym jak twój ojciec…

– Nie przejmuj się tym – uciąłem, mimo nieprzyjemnego uścisku w żołądku. Uniosłem się na kolana i zacząłem grzebać po kieszeniach płaszcza. – Mam coś dla ciebie, wiesz? Tylko gdzie ja… O, proszę. – Wyłożyłem przed nią z trudem zdobyte jedzenie. Trochę sera, pasek solonej wieprzowiny, ćwierć bochenka całkiem świeżego chleba – Długo mnie nie było i zacząłem się bać, że…

– Nie przejmuj się tym – ucięła Gosia, kręcąc głową. Po chwili również uniosła się na kolana i zgarnęła z czoła szmaty, pozwalając lokom opaść na ramiona. Była brudna i wychudzona, a jej włosy splątane… mimo to patrzyłem na nią jak urzeczony. Uśmiechnęła się skromnie i drżącą ręką urwała kawałek chleba. Powoli włożyła go do ust i zaczęła żuć z namaszczeniem, wyraźnie się uspokajając.

– A, przepraszam! Nabrałem ci też trochę wody – powiedziałem, odpinając od pasa bukłak. – Całkiem bym zapomniał.

Skinęła głową i wypiła porządny łyk. Po czym kolejny. I jeszcze jeden, po którym opuściła bukłak, ciężko dysząc. Przełknęła głośno ślinę i uśmiechnęła się do mnie. Kiedy odwiedzałem ją na początku, padała na ziemię z płaczem i całowała mnie w stopy. Dopiero z czasem zrozumiała, że pomagam jej z całkiem innych powodów.

Zjadła jeszcze kilka kęsów chleba. Po chwili zastanowienia urwała też kawałek wieprzowiny i przeżuła go z wyrazem błogości na twarzy. Usadowiłem się wygodniej, ciesząc się jej radością. Dorastając w pobliżu pełnej spiżarni, nieomal zapomniałem, ile szczęścia mogą dać tak proste czynności. Małgorzata tymczasem zerknęła na bukłak z poważną miną. Sprawdziła zawartość, po czym wylała troszkę wody na rękę i obmyła twarz.

– O, naprawdę dawno cię nie widziałem – rzuciłem, kiedy spłynął z niej brud. Uśmiechnęła się z przekąsem, wyciągając z oczu niesforne kosmyki.

– Wiesz, jak jest… albo myjesz twarz, albo zachowujesz takie loki. – Potrząsnęła dumnie grzywą dla zaakcentowania.

– Powiedziałbym, że dokonałaś dobrego wyboru, ale tę pułapkę to nawet ja dostrzegam. – Zaśmialiśmy się swobodnie. Cała konspiracja wyleciała mi z głowy. Patrzyłem jej w oczy i chciałem tak spędzić najbliższe kilka godzin. Uraczyła mnie podobnym spojrzeniem, nagle jednak zmarszczyła brwi i położyła rękę na brzuchu. Był już na tyle zaokrąglony, że było go widać spod luźnych szmat, którymi okrywała się na noc.

Zaparło mi dech w piersiach.

– Czy… czy ono… mogę… – Policzki zaczęły mi płonąć. Takie pragnienia nie wychodzą łatwo z gardła.

Przybliżyła się i położyła moją dłoń obok swojej. Nachyliłem się zafascynowany. Przestałem się ruszać, przestałem oddychać, byleby tylko nie spłoszyć cudu. Czekałem pełen napięcia, gdy nagle… poczułem. Jedno uderzenie. Po chwili drugie, wolniejsze, jakby rozpychanie. Nie myśląc zbyt długo przyłożyłem do brzucha też ucho i policzek. Brałem krótkie, przerywane oddechy, i nasłuchiwałem. Cisza. Cisza. I cios prosto w ucho! Oderwałem się zaskoczony i zaśmiałem w głos. Tym razem to moja radość udzieliła się Gosi – zaczęła nucić kołysankę, gładząc się po brzuchu. Miałem ochotę pobiec szaleńczo do domu i ucałować każdą napotkaną osobę, tak wiele był dla mnie wart ten mały cud życia.

Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, chłonąc piękno i powagę chwili. Małgorzata nagle zmarszczyła czoło, jakby się nad czymś zastanawiała.

– Wyglądasz na spragnionego. Napij się – powiedziała głośno, potrząsając bukłakiem. Usłyszałem ciężkie masy przelewającej się wody. Bukłak był pełny.

– Ale przecież… – zacząłem zaskoczony.

– Musisz pić – powiedziała z naciskiem Małgorzata, wstając z ziemi.

– Nie, ty musihhy! – Nagle znalazła się przy mnie, wpychając bukłak do ust. Bezwładnie osunąłem się na ziemię. Woda chłodnym strumieniem wpadała do mojego gardła, uniemożliwiając oddech. Ostatkiem sił uniosłem rękę i zepchnąłem bukłak na policzek. Przewróciłem się na bok, kaszląc. Przy każdym spazmie moje płuca paliły, a twarz jakby rozchodziła się w szwach. Gdy atak się skończył, opadłem wycieńczony i zerknąłem na Małgorzatę. Jej twarz zdążyła w międzyczasie pokryć się drobną, czerwoną łuską. Uśmiechnąłem się na ten widok.

– Zazwyczaj wyglądasz inaczej, ale tak też ci ładnie – wyszeptałem z wysiłkiem.

Położyła mi dłoń na czole. Była piekielnie zimna.

– Musisz się obudzić – jej głos był pewny, ale dłonie drżały. Starła mi pot z czoła, szarpiąc włosy długimi pazurami.

– Dlaczego? Już od dawna chciałem odpocząć – powiedziałem, moszcząc się wygodniej w trawie. Zabłąkany świerszcz zaczął mi cykać tuż nad uchem. Jęknąłem z irytacji i dmuchnąłem na niego, zmuszając do ucieczki. Patrzyłem, jak odskakuje, po czym ginie w trawie. Czułem się zadziwiająco zmęczony, jakbym przebiegł kilka mil w zbroi. Przełknąłem ślinę, kierując wzrok z powrotem na Małgorzatę.

– Bo… ja… bo mieliśmy umowę! – krzyknęła rozpaczliwie, uderzając łapą w ziemię. Zerknąłem na nią z ukosa, zdziwiony wybuchem. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a jej pierś unosiła się i opadała w rytmie gniewu.

– Umowa? – zapytałem, zamyślony. – Pamiętam. Miałem cię ochronić. Ciebie i twoje dziecko.

Gniew na jej twarzy ustąpił miejsca zaskoczeniu. Na chwilę zamarła, jakby coś rozważała. Po chwili przysunęła się bliżej, kładąc łuskowatą łapę na mojej piersi.

– Co masz na myśli… przyjacielu? – dziwnie zaakcentowała ostatnie słowo, jakby nie była pewna, jak je wymówić.

Milczałem, mocując się z samym sobą. Wiele lat upłynęło mi na obwinianiu jej i samego siebie. W końcu przestałem o tym rozmyślać, ale nigdy też nie zapomniałem. Uznałem, że oboje zasługujemy na odkopanie prawdy:

– Ja wtedy do ciebie pobiegłem, wiesz? Widziałem motłoch i wiedziałem, że chcą ciebie skrzywdzić. Ukradłem miecz ojcu i biegłem, biegłem jak nigdy później w życiu. Ale ojciec i tak był szybszy. Powalił mnie na ziemię i… i miał rację. Powiedział, że to się skończy powstaniem. Że wioska spłynie krwią i już nigdy nie będzie tak samo. Powiedział, że naprawdę zabiłaś swoje dziecko. Nie chciałem w to uwierzyć. Ale jednak nikt nie chciałby zabić cię bez powodu – uniosłem się i spojrzałem na nią gniewnie. – Tego nigdy nie zrozumiałem. To spędzało mi sen z powiek. Dlaczego? – zapytałem krótko. Patrzyłem, jak zagryza wargi i zastanawia się nad odpowiedzią. Zdenerwowało mnie to jeszcze bardziej. – Dlaczego zabiłaś swoje dziecko?!

Miałem ochotę nią potrząsnąć, wyrwać z niej odpowiedź. Świdrowałem spojrzeniem jej gadzie oczy, czekając na zbawienie. Nagle zaczęła mówić:

– Bezmyślnie dałeś wiarę motłochowi, który mnie zabił. Żadna akuszerka nie chciała mi pomóc i dziecko urodziło się martwe.

Gruchnąłem o ziemię, poddając się uldze. Wysoko na niebie migotały gwiazdy. Zacisnąłem dłoń na kępie trawy i powoli przekręciłem w dłoni źdźbła.

– Przepraszam, Gosiu… – powiedziałem cicho. – Zwątpiłem w ciebie.

– Przeproś siebie, głuptasie – odpowiedziała, wstając. Spojrzała na mnie z góry i klasnęła dwukrotnie, uśmiechając się. – Chodź, ktoś ważny czeka na ciebie. Poza tym już całkiem niedaleko. – Wyciągnęła do mnie smukłą, bladą dłoń. Ująłem ją i poszliśmy razem w stronę gwiazd.


Rytmiczny zgrzyt piasku. Raz – dwa. Raz – dwa. Raz – dwa. Szybkie, nerwowe kroki, a ja sunę razem z nimi. Bezwładna ręka spływa z bezwładnego ciała i buja się na wietrze. Zacisnąłem dłoń. Poruszyłem stopą. Drobinki piasku uderzają w twarz, więc odwracam ją trochę. Głuche uderzenia serca, ciężki oddech Mezachiela, pył w nozdrzach.

– Czemu… uciekamy? – zapytałem cicho, otwierając oczy.

Diabeł potknął się i omal mnie nie wypuścił. Zwrócił na mnie cienkie szparki źrenic, a na jego twarzy zagościł uśmiech pełen kłów.

– Żyjesz – odpowiedział, ściskając mnie mocniej, jak nowonarodzone dziecko.

– Żyję – potwierdziłem spokojnie. – Jeszcze chwila i będę mógł iść.

– Nie ma mowy – prychnął niecierpliwie, a jego łapy rozgrzały się ostrzegawczo. – Nadal wyglądasz, jakbyś stanął w cieniu Pani.

– Bzdura… – powiedziałem z urazą i spróbowałem się podnieść. Nagle poczułem, jak rozrywają się rany na plecach – Szlag! Ała… Sam wyglądasz, jakbyś spotkał Panią – rzuciłem, widząc protekcjonalne spojrzenie Mezachiela. Wyszczerzył się bardziej, ale po chwili spoważniał.

– Anioły – powiedział ponuro.

– Anioły… – Skrzywiłem się, zmuszając głowę do pracy. – Co miałyby tutaj robić?

– Nie wiem. Może doszła do nich śpiewka o naszym oddziale – odparł Mezachiel, zamyślony. – Ale to i tak by było dziwne, bo skrzydlaci zazwyczaj nie mieszają się do naszych spraw.

– Aha… – Zamknąłem oczy i sięgnąłem ręką do twarzy. Dotykałem jej delikatnie, licząc cięcia i oparzenia. Uśmiechnąłem się na myśl, że Mezachiel obmył mnie z krwi. To musiał być uroczy widok.

– Czemu się nie schowamy? – zapytałem cicho.

– Anioły potrafią wyczuwać biesy, tak jak my potrafimy wyczuć je – odparł diabeł tonem pouczenia. – Poza tym płasko tu jak na kwadronie.

– Anioły wyczuwają nie biesy, a zło – poprawiłem go, otwierając oczy. – Ciebie już nie znajdą… Nie patrz na mnie jak na bzika, tylko zastanów się chwilę – tym razem to ja prychnąłem. Natychmiast pożałowałem, czując, że z jednego nacięcia znowu pociekła krew. Mezachiel patrzył na wprost, nie odzywając się. Nieco jednak zwolnił i zaczął się rozglądać, co uznałem za małe zwycięstwo.

Uniosłem głowę, żeby pomóc w poszukiwaniach. Trawiony gorączką umysł wirował razem ze światem. Musiałem mocno się skupić, żeby choć na chwilę go zatrzymać, ale i tak w zasięgu wzroku nie było żadnej kryjówki. Bałem się. Spodziewałem się, że anioły nie będą dla nas zbyt wyrozumiałe i mogą nie posłuchać wyjaśnień. Patrzyłem na horyzont, szukając jakiegokolwiek wzniesienia. Diabeł nagle skręcił. Miał znacznie lepszy wzrok ode mnie, więc uznałem, że to musi być naprawdę wielka skała. Oparłem się wygodniej na pokrytych łuską łapach i rozluźniłem.

Mezachiel nagle stanął jak wryty, przyciskając mnie do siebie. Krzyknąłem z bólu i uniosłem głowę. Bies patrzył na wprost szeroko otwartymi oczami, których źrenice zwęziły się do wąskich szparek.

Podążyłem za jego spojrzeniem.

Znad horyzontu zbliżał się śnieżnobiały kształt. Wielkie skrzydła uderzały powolnym, pewnym rytmem, niewiele sobie robiąc z gwałtownych podmuchów wiatru. Przelatywał dokładnie nad upatrzoną przez nas kryjówką. Mezachiel przycisnął mnie jeszcze mocniej i zerwał się do biegu. Jego łuski parzyły mnie w twarz, ale zacisnąłem zęby, starając się ignorować ból. Gdy tylko usłyszałem łopot skrzydeł, wczepiłem się w diabła wszystkimi siłami. Kamienie zgrzytnęły jeszcze kilka razy, po czym wzbiliśmy się ponad ziemię. Pot strachu ściekał po mnie strużkami, mieszając się z krwią naruszonych ran. Cały mój świat ograniczył się do bólu, gorąca czerwonych łusek i huku powietrza. Lecieliśmy coraz szybciej i wyżej.

– Ragnar… – usłyszałem łamiący się głos Mezachiela. Odwróciłem się od jego brzucha. Z naprzeciwka nadciągał kolejny biały kształt.

– Ląduj! – wrzasnąłem, ile sił w płucach, próbując przekrzyczeć wiatr. – Ląduj, na moce!

Abiszai skręcił w locie i natychmiast zahamował. Nadlatywał trzeci anioł, zamykając więżący nas trójkąt. Diabeł ryknął żałośnie, miotając głową na boki.

– Otaczają nas, ląduj! – Uderzyłem pięścią w jego miękkie podbrzusze. Nagle żołądek podszedł mi do gardła i zaczęliśmy opadać w gwałtownych szarpnięciach. Zawroty głowy przybierały na sile razem z wiatrem, kontrapunktowane uderzeniami potężnych skrzydeł. Nie zauważyłem, kiedy dokładnie znalazłem się na ziemi. Wszystko wokół wirowało, a ja łapczywie chwytałem oddech, próbując powstrzymać wymioty.

– Uszekaj. – Wyplułem ślinę. – Uciekaj.

Mezachiel skulił się jak zwierzę zapędzone w róg klatki. Stał tuż obok mnie, ale jego rozbiegane oczy szukały kryjówki. Z każdą chwilą anioły były coraz bliżej. Uniosłem rękę, aby zwrócić jego uwagę. Przyszło mu to z trudem, ale na chwilę skupił na mnie wzrok.

– One gonią ciebie, a nie mnie – mówiłem szybko, póki mnie słuchał. – Z trzema nie damy rady. Idźmy na jednego z nich. Spróbujemy go przekonać, zająć, cokolwiek i wtedy spróbujesz uciec.

Abiszai niepewnie skinął głową. Pojawienie się planu nieco go uspokoiło i nawet wyszczerzył kły w czymś na kształt uśmiechu. Udało mi się wstać z jego pomocą i razem zaczęliśmy iść w stronę tego anioła, który wydawał się być najbliżej. Teraz było już widać, że skrzydła należą do mężczyzny o jasnych włosach. Próbowaliśmy iść szybko, mimo mojego kuśtykania. Ciepło bijące od Mezachiela osłabło, ale nadal dawało o sobie znać. On sam zaciskał co jakiś czas pazurzaste łapy i prychał ostrzegawczo, wpatrzony w nadciągającego niebianina.

– Deva – powiedział, potykając się o kamień. – Jesteśmy zgubieni.

Śnieżnobiałe skrzydła przestały łopotać i anioł gładkim ślizgiem wylądował przed nami. Miał postać potężnie zbudowanego młodzieńca o platynowych włosach. W jego ręce kołysał się złoty łańcuch i miałem wrażenie, że się uśmiecha. Jeszcze nie wiedziałem czemu, ale robiło mi się zimno na ten widok.

– Witajcie, wędrowcy! – zawołał deva radosnym głosem. Powolnym ruchem zarzucił sobie łańcuch na bark i zaczął iść w naszą stronę. – Gdzie zgubiliście resztę oddziału?

– Nie należymy do żadnego oddziału! – odkrzyknąłem, nie spowalniając kroku. Drżącą ręką poluzowałem pas z mieczem. Mezachiel szedł sztywno, pozwalając opierać mi się na swoim barku. – Chcemy przejść! Nie szukamy zwady!

– To dlaczego gotujecie się do walki? – rzucił niebianin tonem, jakby pytał dziecko, dlaczego nie skończyło kolacji.

– Dlaczego idziesz na nas z bronią? – odparłem równie niefrasobliwie.

– Ach. – Deva przystanął. My również. – Broń mam tutaj – poklepał po wielkiej buławie, wiszącej u jego pasa. – Łańcuch to tylko narzędzie pracy. Mezachiel, tak? – zwrócił się nagle do stojącego obok mnie diabła.

Mój towarzysz skinął głową w milczeniu. Bijące od niego ciepło stawało się nie do zniesienia. Miałem wrażenie, że jego łuski żarzą się od gorąca.

– Co się stało z naszym szpiegiem? – zapytał anioł, poważniejąc. Mówił spokojnie, ale groźba była wręcz namacalna. Obejrzałem się na Mezachiela.

Diabeł uderzył ogonem w ziemię, zaciskając łapy. Przez chwilę milczał, po czym odpowiedział:

– Został godnie pożegnany.

– Mezachiel, nie! – Chciałem zainterweniować, widząc wyraz twarzy niebianina, ale było już za późno. Młodzieniec uśmiechnął się zjadliwie.

– Nie będzie można tego powiedzieć o tobie.

Mezachiel rozłożył skrzydła, wydając z siebie potężny ryk. Wycelował dłoń, między którymi tańczyły czarne płomienie i wycelował w devę. Anioł tylko dotknął palcem gardła. Zza pleców dobiegł mnie nagle zgrzyt kamieni. Chwilę później łańcuchy zawinęły się na szyi Mezachiela, a ja nie zdążyłem nawet wyjąć broni. Mogłem tylko patrzeć, jak dwa anioły powalają go na ziemię i klękają, przytrzymując go. Jeden wyglądem przypominał smukłego elfa o miedzianej skórze, a drugi barczystego krasnoluda z krzaczastą brodą. Spodziewałem się, że ten pierwszy nie wytrzyma naporu i puści łańcuch, ale okazał się znacznie silniejszy, niżby sugerował jego wygląd. Diabeł próbował rozerwać złote pierścienie albo przyciągnąć któregoś z przybyszy. Bezskutecznie. Podczas całego zajścia deva nawet nie ruszył się ze swojego miejsca. Zdawał się cały czas mnie obserwować, jakby patrzył na wyjątkowo interesujące zjawisko.

– Zostawcie go! – ryknąłem na przybyszów, postępując krok w ich stronę. Zwrócili na mnie swoje błękitne oczy i zmarszczyli brwi. Oddech Mezachiela był coraz krótszy, bardziej gwałtowny. – Powiedziałem: zostawcie go! – krzyknąłem jeszcze raz, kładąc dłoń na rękojeści. Powietrze między nami zaczęło niebezpiecznie iskrzyć, ale nie zwracałem na to uwagi. – Banda katów! Wciekłe psy, a nie anioły! – Wysunąłem miecz z pochwy, gdy nagle oślepiła mnie złota błyskawica. Zdążyłem tylko otworzyć usta w zdumieniu i wtedy trafiła mnie w pierś. Po chwili zniknęła, rozsypując się na tysiące złotych iskier, które przez chwilę migotały na wietrze. Zbadałem wolną ręką miejsce trafienia, ale nie było tam żadnego śladu. Oba anioły spojrzały na mnie zdezorientowane. Deva wybuchnął śmiechem, co zbiło je z tropu jeszcze bardziej.

– Trias… o co tutaj chodzi? – zapytał anioł o elfich rysach, zerkając na mnie niepewnie.

Niebianin na chwilę się opanował, dając im ręką znak. Przez chwilę się wahali, ale puścili łańcuchy, odskakując o parę kroków. Mezachiel natychmiast zdarł z szyi pętlę i rzucił ją na bok. Jej misterne, delikatne pierścienie przez chwilę migotały w locie, po czym upadły z metalicznym szczękiem. Diabeł wstał, rozcierając zmiażdżone łuski szyi. Rozłożył skrzydła, oglądając się na oba anioły. Dopiero kiedy zobaczył, że nikt się na niego nie rzuca, podszedł do mnie. Otrząsnąłem się i zwróciłem do rozbawionego devy:

– O co tu chodzi, błaźnie? – Mimo zmęczenia i osłabienia narastał we mnie gniew. Miałem wrażenie, że ktoś sobie ze mnie okrutnie żartował.

– Sam nie wiem. Ale ty mi to na pewno wyjaśnisz – powiedział, nagle poważniejąc. Wskazał palcem na mojego towarzysza. – Co cię łączy z tym żałosnym pomiotem Dziewięciu Piekieł?

– To mój przyjaciel i nie spadnie mu włos z głowy.

Deva uśmiechnął się pod nosem, odsłaniając na moment śnieżnobiałe zęby.

– To się jeszcze okaże… Zawarliście jakiś pakt, czy co? – zapytał, zakładając ręce za plecami.

Schowałem miecz, wzdychając głęboko. Patrzyłem na Triasa z niesmakiem.

– Spodziewałem się większej otwartości po wysłannikach Elizjum – przelałem całą gorycz w te słowa. Myślałem o aniołach, które nigdy nie przybywały, kiedy ludzie ginęli w starciach z diabłami. O pomocy od bóstw, która pojawiała się w opowieściach, a jakoś nigdy nie spotykała zwykłych ludzi.

– Celestii, tak dokładniej… ale mów dalej – powiedział deva, wykonując zachęcający ruch dłonią.

– Macie przecież swoje sposoby na wykrycie zła. Dlaczego tego nie zrobicie wobec Mezachiela?

– Skąd pomysł, że już tego nie zrobiłem? – zapytał Trias z miną niewiniątka.

To mnie zaskoczyło. Deva spacerował wte i wewte, uważnie mnie obserwując. Roztaczał wokół siebie aurę spokoju i pewności. Ja z kolei czułem się, jakbym spadał w zimną otchłań i nie miał żadnego oparcia. Rozejrzałem się, żeby zebrać myśli. Mezachiel skulił się nieco, powoli zamiatając ogonem. Złożył skrzydła, jakby chciał się w nich schronić i zerkał to na mnie, to na devę. Anioły nie wiedzieć kiedy wyjęły buławy i patrzyły wyczekująco na Triasa. Odwróciłem się z powrotem do spacerującego niebianina.

– Rozumiem. – Poczułem, że wszyscy zwrócili oczy na mnie. – Jaki by nie był, nie cofa to zbrodni, której dokonał. Nie zamierzasz mu przebaczyć, tylko wymierzyć karę za zbrodnię.

– Zgrabnie, człowieku – odparł deva zadowolony. Rozłożył nieco skrzydła. – Rozumiesz więc, że w takiej sytu-…

– Zabije cię, jeśli tylko spróbujesz go dotknąć.

Anioły poruszyły się niespokojnie. Pod ich stopami zgrzytnęły kamienie. Trias zamarł, wwiercając się we mnie spojrzeniem. Z jego twarzy zniknął wszelki ślad uśmiechu. Drgnęła mu ręka, jakby rozważał wyjęcie broni.

– Dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie chcesz mu wybaczyć. Ja tak. Nie jestem w błędzie ja i nie jesteś w błędzie ty. – Uśmiechnąłem się smutno. – Nie wiem, czego was tam uczą w Celestii, ale rzadko kiedy dobro i zło są kryształowo czyste. Próbujesz zrobić z mojego przyjaciela mordercę, ale on już nim nie jest. Kiedyś sam pewnie chciałbym go zabić, ale teraz stanę w jego obronie.

– Skąd pewność, że nie zrobi tego ponownie? – zapytał Trias, zrzucając z barku łańcuch. – Masz mordercę na szafocie i nagle postanawiasz go wypuścić. Jeśli ponownie kogoś zabije, krew jest na twoich rękach.

Zamilkłem. Wyobraziłem sobie sadystów, mordujących całe wioski i poczułem, że nie mógłbym żadnego z nich wypuścić, choćby sam Pelor zstąpił z niebios i za nich zaręczył. Zerknąłem na Mezachiela. Stał skulony, stłamszony obecnością trzech aniołów. Wydawał się celowo unikać patrzenia na mnie. Być może wstydził się uczuć, które dotychczas uznawał za słabość. Być może zastanawiał się, jakby stąd uciec. Albo – i myśl ta sprawiła, że zrobiło mi się zimno – spodziewa się ciosu. Nadal trudno mu uwierzyć w to, że można bezinteresownie komuś pomóc. Kiedy ponownie spojrzałem na Triasa, wiedziałem już, co chcę powiedzieć:

– Masz rację. Krew jest wtedy na moich rękach. Nie mam innego argumentu poza tym, że podróżowałem z Mezachielem, ufam mu, i ręczę za niego życiem. Wierzę całym sercem, że się zmienił, i że nigdy nie skrzywdzi nikogo niewinnego.

Anioły milczały. Ja starłem pot z czoła. Każda chwila na nogach była dla mnie męczarnią. W końcu oparłem się o kolana, żeby chwilą odpocząć. Po chwili z pomocą przyszedł Mezachiel, który pomógł mi się wyprostować. Skinąłem z wdzięcznością i oparłem cały ciężar na nim. Nawet wiatr na chwilę ustał, jakby sam zatopił się w rozmyślaniach. Ciszę przerwał barczysty anioł-krasnolud. Przemówił głębokim, uroczystym basem:

– Trias… puśćmy ich wolno. To nie jest normalny baatezu. Dobrze wiesz, że nawrócenie jest ślepe i nie patrzy na rasy.

Deva pokręcił głową.

– Człowiek może mówić i wierzyć w co zechce, ale ja nie wezmę takiej odpowiedzialności– uciął deva. Krasnolud nic już więcej nie powiedział, ale jego usta przyjęły zacięty wyraz. Trias westchnął i zaczął mówić dalej. – Moim zdaniem diabeł powinien zginąć tu i teraz, ale skoro mamy konflikt, to może rozwiążemy go zgodnie z ludzkim prawem? Lubicie zostawiać werdykt w rękach bogów.

Spojrzałem na niego, posyłając wyćwiczony uśmiech wojaka.

– Chcesz pojedynku? Świetnie – dam ci walkę, której nigdy nie zapomnisz.

– Spokojnie, człowieku, bo zemdlejesz zanim wyjmiemy broń. Uleczcie go – powiedział Trias, dając znak aniołom.

– Oszalałeś. Nie zrobię tego – powiedział niebianin o rysach elfa, składając mocniej skrzydła. – Nie takie są prawa Celestii.

– Celestia jest daleko, Gladrinie, a jej prawa bardzo mało obchodzą resztę Sfer. Jeszcze się tego nauczysz – zakończył deva protekcjonalnym tonem.

Drugi anioł przez chwilą się zawahał, ale ostatecznie podszedł i nałożył na mnie dłonie o grubych, ale wyjątkowo delikatnych palcach. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że jego ruda broda zapleciona jest w trzy grube warkocze, a na każdym z nich błyska wąski, złoty pierścień. Miał stonowane, oszczędne ruchy, a na jego ustach gościł dobrotliwy uśmiech, ledwie widoczny zza krzaczastych wąsów. Zamknął oczy i zaczął nucić śpiewną inkantację. Wokół jego rąk tańczyła złota poświata, która powoli wpełzała do mojego ciała. Zacisnąłem zęby z bólu, patrząc na zrastające się rany. Magia lecząca wydaje się łatwa i przyjemna tylko dla tych, którzy zerkają z boku. Niebianin powoli przesuwał dłonie nad moim ciałem, nie przerywając zaśpiewów. Zamknąłem oczy, kiedy doszedł do twarzy. Czułem się, jakby setki nitek zacisnęły naraz wszystkie rozcięcia, jednak kiedy anioł przerwał zaklęcie, czułem się naprawdę świetnie. Położył mi rękę na ramieniu i spojrzał z bliska w oczy.

– Niech twój umysł będzie czysty, a ręka pewna… – Zawahał się na chwilę, po czym dodał. – Trias to wytrawny szermierz.

Odwrócił się i wrócił na swoje miejsce, podnosząc z ziemi łańcuch. Gladrin przez chwilę go obserwował, po czym westchnął i podniósł również swój. Skinął mi głową z uśmiechem, krzyżując ręce na piersi. Już miałem podejść do Triasa, gdy nagle na mojej drodze stanął Mezachiel. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, których szparki zdawały się zwężać i rozszerzać w rytmie oddechu. Zaciskał paszczę tak mocno, że jego zakrzywione kły omal nie wbijały się w łuski. Po raz pierwszy tak wyraźnie dostrzegłem, że jest… zmartwiony.

– Zastąpię cię – powiedział drżącym, zachrypniętym głosem. Zacząłem protestować, ale powiedział tylko – To deva. Zginiesz.

Uśmiechnąłem się, próbując uspokoić tak jego, jak i samego siebie.

– Dziękuję, przyjacielu, ale to moja walka… Zaufaj mi – Wyciągnąłem powoli miecz. – Przysięgam, że zrobię co w mojej mocy, aby go pokonać.

– To nadal może być za mało – odparł Mezachiel nieprzekonany, ale odstąpił.

Trias zaśmiał się.

– Twój biesi przyjaciel ma więcej rozumu od ciebie.

– Podobnie można powiedzieć o twoich towarzyszach – odciąłem się, podchodząc. Deva uśmiechnął się pewnie, stając w rozkroku. W jego rękach czekała już buława z oślepiająco białej stali.

– Wybierz broń – powiedział.

– Miecz.

Trias opuścił buławę wzdłuż nogi, która nagle zwęziła się, formując długie, falowane ostrze. Nad rękojeścią wyrósł ozdobny jelec w kształcie złotych płomieni, kończąc transformację. Zdjąłem z pleców pokiereszowaną tarczę i zamocowałem ją solidnie do przedramienia. Wyprostowałem się i wyjąłem swoją wierną broń. Prezentowała się mizernie w porównaniu z anielskim ostrzem, ale widziała niejedną wojnę, tak jak jej właściciel.

– Gotowy? – zapytał deva, chwytając miecz w obie dłonie.

Stanąłem w lekkim rozkroku, unosząc tarczę.

– Gotowy.

Anioł rozłożył skrzydła i skoczył, w jednym susie dolatując do mnie. Ciął z góry, wykorzystując impet lotu. Krótkim krokiem zszedłem z linii ciosu, osłaniając się od miecza. Kiedy ostrze ześlizgnęło się po tarczy, uderzyłem po ukosie. Trias stęknął z bólu, a wokół zawirowały śnieżnobiałe pióra. Anioł nie stracił jednak rezonu i wykorzystał to, że znalazłem się przy skrzydle. Szybkim ruchem zwinął je, przesłaniając mi wzrok. Instynktownie uniosłem tarczę, na którą natychmiast spadł potężny cios, pod którym ugięły mi się kolana. Nie mogłem dopuścić do kolejnego – krzyknąłem i natarłem na Triasa całym ciężarem. Deva przewrócił się na kamienie, ale w ostatniej chwili sparował moje uderzenie. Wykonał szybki przewrót i znowu znalazł się na nogach, lekki i zwinny, jakby nic się przed chwilą nie stało. Z dozą satysfakcji patrzyłem, jak zmienił się wyraz jego twarzy. Nie było już w nim nic z tamtego pewnego uśmiechu, jedynie mieszanina gniewu i zaskoczenia. Tym razem to ja natarłem. Doskoczyłem do niego i ciąłem lekko znad barku. Uniósł miecz nad głowę, więc w ostatniej chwili zawinąłem nadgarstkiem, wchodząc pod falowaną klingę. Trias odruchowo odchylił głowę, ale ostrze i tak dosięgło jego policzka. Zaskoczony wybił się mocno w tył, daleko poza zasięg mojego ramienia. Z niedowierzaniem dotknął rany, z której wąskimi strumyczkami sączyła się złota krew. Uniosłem tarczę i oparłem miecz na rancie, uważnie obserwując każdy ruch devy. Zdawał się znacznie bardziej opanowany niż przed chwilą. Nie podobał mi się uśmiech, którym nagle mnie uraczył. Starłem pot z czoła i ugiąłem kolana, gotując się na uderzenie. Anioł zaszedł mnie po łuku i ponownie zaatakował. Tańczyliśmy wokół siebie, wymieniając cięcia. Drewno jęczało od uderzeń i puszczało kolejne wióry. W rękach anioła wielki miecz zdawał się nic nie ważyć. Milcząco przecinał powietrze, by z hukiem spaść na tarczę albo moją zastawę. Chciałem zbijać jego uderzenia na boki, ale był za szybki i kończyło się na bolesnym parowaniu. Cięcia devy stawały się coraz mocniejsze, bardziej precyzyjne. Próbowałem wydostać się poza jego zasięg, ale długie ostrze zawsze mnie jakoś dosięgało. Oczy zaczynały mnie piec od potu. Jak zza waty słyszałem bezradny ryk Mezachiela. Trias siekł zapamiętale, czując, że drewno zaraz puści i bezwiednie popadł w schemat. Ukos, ukos, góra, ukos, ukos, góra, ukos, ukos… Doskoczyłem do Triasa, wyrzucając obie ręce w górę. Anielskie ostrze zaklinowało się między tarczą i mieczem. Odchyliłem głowę do tyłu… i deva uderzył pierwszy. Czułem się jakby pękł mi nos, ale ustałem. Założyłem tarczę za głowę przeciwnika i przyciągnąłem go do siebie, uderzając kolanem w brzuch. Trias zgiął się wpół, ale zdołał chwycić mnie za kark, uniemożliwiając drugi cios. Przez chwilę mocowaliśmy się w milczeniu, szukając luki w obronie przeciwnika. Każdy chciał oswobodzić rękę z mieczem, ale skutecznie je sobie nawzajem blokowaliśmy. W końcu Trias zaczął wygrywać i stopniowo przyginał mnie do ziemi. Krople potu i krwi spadały na wyschnięty piasek, od razu w nim ginąc, a ja schodziłem coraz niżej za ich śladem. Przeniosłem ręce na jego podbródek i naparłem z całej siły, odpychając anioła. Odstąpił o krok i wrócił, wykonując potężny zamach znad barku. Opadłem na kolano, osłaniając głowę. Górna połowa tarczy odleciała z głośnym trzaskiem, a faliste ostrze zawadziło mi o włosy. Wybiłem się do przodu, ostatkiem sił wykonując pchnięcie.

Ostrze zagłębiło się w bok Triasa. Wstrząsnął nim spazm bólu, ale spróbował jeszcze raz unieść miecz. Przyblokowałem go przedramieniem, na którym wisiała resztka tarczy. Pchnąłem mocniej. Anioł szamotał się jeszcze przez chwilę, ale z każdą sekundą jego ruchy były słabsze, aż w końcu się o mnie oparł. Odwróciłem głowę i wyplułem krew. Usta wypełniał mi metaliczny smak posoki, a po głowie ściekała mi kolejna strużka. Uśmiechnąłem się – jednak nie zahaczył tylko o włosy. Widzowie zaczęli do nas ostrożnie podchodzić, potykając się na kamieniach.

– Czy… już… wystarczy? – powiedziałem cicho, po czym znowu splunąłem na ziemię.

– Wystarczy – szepnął deva, upuszczając miecz. Wziąłem głęboki oddech i zamknąłem oczy. Ciszę przerywał tylko szum wiatru idącego przez pustkowie i głuchy łomot w głowie.

– Gotowy? – zapytałem, poprawiając chwyt na rękojeści.

Położył dłonie na swoim boku i skinął głową. Zacząłem powoli wyciągać ostrze, a on użył tej samej inkantacji, co wcześniej jeden z aniołów. Rana powoli się zabliźniała i kiedy wyjąłem miecz do końca, nie było po niej śladu. Trias z nieprzeniknionym wyraz twarzy podszedł i wyleczył również moje rany. Niepewny dotknąłem twarzy i włosów, które pozlepiane były skrzepniętą krwią. Nagle poczułem na swoim ramieniu zaciskające się pazury. Odwróciłem się do Mezachiela, który radośnie szczerzył kły, ale dziwnie nerwowo machał ogonem:

– Nigdy nie spodziewałem się zbyt wiele po ludziach. Właśnie udowodniłeś mi, że tak naprawdę nie wiem nic – powiedział cicho diabeł, skinąwszy głową.

Roześmiałem się. Mezachiel opuścił wzrok i skrzyżował ręce na piersi. Stojące za nim anioły również się zaśmiały, trzęsąc pierzastymi skrzydłami.

– Dziękuję, przyjacielu – odpowiedziałem, poważniejąc. – Warto było przejść przez to wszystko choćby dla tych słów… To był śmiech radości – dodałem na koniec w ramach wyjaśnienia.

Abiszai skinął głową, rozluźniając się nieco. Obróciłem się z powrotem do Triasa. Deva stał dumnie wyprostowany, opierając się na długiej buławie. Zakrzepła złota krew mieniła się w zagłębieniach między jego mięśniami. Był brudny z ziemi, a na jego ciele było widać mnóstwo małych zadrapań. Kiedy poruszył skrzydłami, na prawym można było wyraźnie zobaczyć ślad cięcia i brakujące pióra. On jednak zdawał się tego nie zauważać.

– Zgadzam się z diabłem – powiedział głośno, patrząc mi prosto w oczy. – Zgodnie z umową, Mezachiel przeżyje. Jeśli przeleje krew, splami ona twoje ręce. – Przypiął broń do pasa, wzruszając ramionami. – Puszczamy was wolno… Co zamierzacie teraz zrobić?

Zerknąłem niepewnie na Mezachiela. Nagle cała sytuacja wydała mi się niewypowiedzianie głupia, zwłaszcza to, co miałem zaraz powiedzieć.

– Mam tutaj wykonać misję powierzoną mi przez Wszechojca. Mezachiel obiecał mi w niej pomóc.

Moje słowa przeszły niczym żniwiarz, ścinając wszelki ruch i dźwięk. Trias patrzył na mnie niewzruszony, ale inne anioły nie wykazały się podobnym opanowaniem. Gladrin poruszył się niespokojnie i powiedział:

– Wybacz, ale… nie wyglądasz jak ktoś natchniony przez Wszechojca. – W jego głosie czuć było troskę. – Kto ci coś takiego powiedział?

„Czarodziejka w bieli” – pomyślałem. Opuściłem głowę i zagryzłem wargi. Zastanawiałem się nad odpowiedzią, gdy nagle uratował mnie Trias.

– Czy to ty zmierzasz do świątyni? – Poczułem niewypowiedzianą ulgę.

– Tak, ja.

– Trias, o czym wy mówicie? – dopytywał Gladrin natarczywie. Podszedł do nas, wspierając rękę o bok – Nigdy nie słyszałem o żadnej świątyni.

– Zastanów się chwilę – zaczął Trias, rozprostowując na chwilę skrzydła – czy jest tutaj jakieś miejsce, do którego nawet my nie możemy się zapuszczać?

– Nawet kilka – odparł anioł sucho. – Przecież wszyscy wiedzą, że Celestia nie miesza się w sprawy Nocnych Wiedźm. One zabijają kogo chcą, a my nie możemy nawet odzyskać… Czekaj, czy ty idziesz odbić Rzemień Ilmatera? – Zagapił się na mnie, bezwiednie otwierając wąskie, elfie usta.

– Eeee…

– Gladrin, od kiedy to Wszechojciec spowiada się ze swoich planów? – zapytał deva z przekąsem.

– W sumie racja – niebianin wyraźnie przygasł.

Do rozmowy wtrącił się barczysty anioł, gładząc się po brodzie.

– Co prawda, to prawda, nie należy on do tych wylewnych bogów… ale chyba wiedział kogo wybrać do roboty. Nieczęsto widuje się człowieka, który umie fechtować lepiej niż Trias. I przy okazji zaprzyjaźnia się z diabłami – skłonił się tutaj Mezachielowi, który odpowiedział skinieniem. – Niedoinformowany fachowiec to nadal fachowiec.

– Co prawda, to prawda, nie za bardzo dogaduje się z biesami – odpowiedział Trias, uśmiechając się przekornie.

– Wiecie może coś – odezwał się diabeł nieśmiało – co mogłoby nam pomóc?

Wysłannicy nieba spojrzeli po sobie w zamyśleniu. Trias westchnął przeciągle, po czym zapytał:

– W którą stronę macie się kierować?

Mezachiel wzruszył ramionami i pokazał na mnie. Zamknąłem oczy, próbując się skupić. Poczułem mrowienie rozchodzące się po torsie, które zaraz zmieniło się w setki igieł przebijających się przez żebra. Otworzyłem oczy, zaskoczony, i ból momentalnie zniknął. Patrzyłem oszołomiony na rozmówców, po czym odparłem:

– Tam – pokazałem nad głową Gladriela.

Trias wzruszył ramionami.

– Jest tam rzeczywiście jakaś świątynia, ale nigdy tam nie byliśmy, ani nie wiemy co tam jest. Po wiedźmach można się spodziewać wszystkiego, co najgorsze. Musicie być pewni wiary w zwycięstwo, inaczej dostaną się do waszych snów i doprowadzą do szaleństwa.

– No cóż… dziękujemy – odparłem zawiedziony.

Anioł-krasnolud podparł się pod boki i zmrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Musimy poczekać do jutra z powrotem do Celestii. Chyba nic nie zaszkodzi, jeśli rozbijemy razem obóz i pomożemy wam odpocząć. A przy okazji – nazywam się Vagard.

Trias i Gladrin spojrzeli na niego, jakby właśnie ogłosił się bogiem tej Sfery. Wyglądali, jakby chcieli zaprotestować, ale nie przychodził im do głowy żaden rozsądny argument. Mezachiel również patrzył na niego zdębiały, rozdziawiając szeroko paszczę.

– Będziemy bardzo wdzięczni – odpowiedziałem, odpinając tarczę. Vagard zagrzmiał tubalnym śmiechem i nagle wszyscy do niego dołączyli.


– Czyli naprawdę nie wiedziałeś, że anioły piją wasz alkohol? – zapytałem Mezachiela zaciekawiony.

– Nigdy w życiu! – zaprzeczył diabeł, machając łapami podekscytowany. – Myślałem, że Vagard tylko żartuje, dopóki nie wyciągnął tej Płomiennej Sukkubicy.

– Ja za to myślałem, że umrę ze śmiechu, kiedy zobaczyłem minę Triasa! Jakby dopiero co wyszedł spod ołtarza. No ale jak w końcu łyknął to się rozchmurzył. – Westchnąłem głośno, przeciągając się. – Koniec końców okazali się całkiem niezłą kompanią, nie sądzisz?

Po tych słowach zerknąłem badawczo na idącego obok mnie abiszai. Przez parę kroków udawał, że tego nie widzi. Patrzył twardo naprzód, odwracał głowę ode mnie, jakby próbował zobaczyć który kawałek nieba jest najbardziej szary. Gdy w końcu na mnie spojrzał, wyszczerzył kły w rozbrajającym uśmiechu.

– No dobra, masz rację. Po prostu nie tego się spodziewałem, z wiadomych zresztą względów – Wzruszył łuskowatymi ramionami, unosząc skrzydła. Przeszliśmy parę kroków w milczeniu, po czym powiedział – Pijane anioły. Wydaje mi się, że gdybym wrócił do Dziewięciu Piekieł, to mógłbym za tę opowieść kupić szybką śmierć zamiast tortur.

Roześmiałem się serdecznie.

– Widzisz, jakie skarby można zdobyć podczas dalekiej wyprawy? Podróże kształcą! I śmierdzą – powiedziałem z przekąsem, wspominając fetor alkoholu, którym Gladrin zmywał mi przy ognisku krew z głowy. Na pytanie, dlaczego nie zrobi tego wodą, odpowiedział tylko „tak zdrowiej”. Nie byłem pewny, czy sobie ze mnie żartuje, zerknąłem więc na pozostałe anioły. Vagard wyszczerzył zęby spod krzaczastej brody, Trias pokiwał poważnie głową, a ja skołowany zwyczajnie pozwoliłem Gladrinowi zmyć tę krew.

W takim tonie rozmawialiśmy z Mezachielem pierwszego dnia, odkąd pożegnaliśmy się z niebiańską kompanią. Wyczarowali nam skromny prowiant na drogę, życzyli szczęścia i wrócili przez portal do swojego domu, zapraszając na kolejną ucztę. Nasza radość nie utrzymała się jednak długo.

Od tamtego momentu minęły trzy dni, które spędziliśmy na marszu. Znużeni spoglądaliśmy w niebo, oglądając tańczący pył. Wolne chwile zabijaliśmy, próbując dostrzec w nim znane nam kształty. Czasem widziałem wśród nich studnię, czasem konia. Mój towarzysz wspomniał, że ten pył przypomina mu mrowie diabłów i demonów, walczących niedawno na jednym z niższych Piekieł. Pod nogami zgrzytały nam coraz większe kamienie, a ich kolor zdawał się ciemnieć z każdą milą. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że powietrze również zmienia się z każdym krokiem. Z trudem wyrywałem krainie kolejne oddechy i coraz częściej brakowało mi tchu. Czasem zerkałem na Mezachiela, ale nie widziałem, żeby cokolwiek odczuwał. Szedł równym krokiem, machając przy tym rytmicznie ogonem. Kiedy uderzał w nas silniejszy wiatr, musiał składać nietoperze skrzydła, żeby nie przeszkadzały mu w marszu. Kamienie bezlitośnie siekały mi skórę, więc chowałem się za potężnym, pokrytym łuską ciałem przyjaciela. Zdarzało się, że czasem sam ustawiał się tak, aby mnie osłonić.

Martwił mnie brak jakiegokolwiek życia.

Wcześniej widywaliśmy pojedyncze harpie, stada złudnych bestii oraz skupiska podłużnych robaków, które chowały się pod ziemią, gdy tylko się zbliżaliśmy. Teraz towarzyszyły nam tylko wiatr i przyćmione pyłem słońce.

– Ragnar, widzisz to? – zapytał nagle Mezachiel, wskazując na wprost.

Przystanąłem i wytężyłem wzrok. Potrzebowałem kilku dobrych chwil, by zrozumieć o co chodzi biesowi.

– To mgła?

– Tak, taka sama jak na bagnie wiedźm – potwierdził diabeł, również przystając. – To już to miejsce?

– Tak mi się wydaje – odpowiedziałem z ociąganiem. – Na pewno w tamtym kierunku.

Mezachiel podparł się o boki w milczeniu i zaczął intensywnie machać ogonem. Wiedziałem już, że to oznacza u niego krańcowe skupienie, więc mu nie przerywałem.

– Za jakieś pół dnia tam wejdziemy – oszacował diabeł.

– To trochę długo. Może tam polecimy?

Mezachiel przesadnie prychnął, po czym krzyknął z udawanym oburzeniem:

– Mam swoją godność!

– Ach, no tak – westchnąłem przeciągle. – Szkoda, że nie gonią nas anioły. Mają na nią zbawienny wpływ.

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym obaj wybuchliśmy śmiechem. Nasze głosy niosły się daleko po pustkowiu, ale nie przeszkadzało nam to nic a nic. Czuliśmy, że jesteśmy sami, bezpieczni jak statek pośrodku spokojnego morza. Jak było w rzeczywistości, jeno bóstwa raczą wiedzieć. Powoli jednak zbliżaliśmy się do celu i nasze uśmiechy bladły z każdym krokiem. Mgła rosła przed nami niczym wielka, niepowstrzymana fala, gotowa pochłonąć nasz dryfujący statek.

Martwiłem się o siebie. Coraz trudniej było mi złapać oddech, jakby na mojej piersi powoli zaciskała się stalowa siatka. Drżącą ręką odgarniałem z czoła spocone włosy i przyspieszałem, żeby dogonić Mezachiela. Diabeł zerkał na mnie co chwilę, zaniepokojony, aż w końcu zwolnił. Uśmiechnąłem się, próbując go uspokoić i wziąłem głęboki wdech. Nagle poczerniało mi przed oczami. Nie upadłem tylko dlatego, że Mezachiel zdołał mnie pochwycić w ostatniej chwili.

– Nie wiem. – Pokręciłem głową, odpowiadając na niezadane pytanie. – Muszę chyba odpocząć.

Diabeł skinął przyzwalająco. Pomógł mi usiąść na brunatnym żwirze i stanął tak, żebym mógł się oprzeć o jego szeroką nogę. Poluzowałem nieco koszulę, zniszczoną po wielu dniach podróży. Jak na złość zerwał się wtedy silny wiatr, który wpychał mi powietrze z powrotem do gardła. Obróciłem się w stronę mgły. Mezachiel rozglądał się bezradnie po okolicy, jakby szukał pomocy. Sam wiele bym dał, aby spod ziemi wychynął Vagard i pozwolił mi spokojnie wziąć oddech. Magiczny opar kłębił się już może kilkadziesiąt stóp od nas. Jego fale przewalały się bezwładnie i rozlewały w delikatne mgiełki, które przez chwilę płynęły w naszą stronę, po czym ginęły na wietrze.

Patrzyłem urzeczony na ten spektakl, a serce biło coraz mocniej. Byłem zbyt blisko celu. Huknąłem pięścią w ziemię i zagryzłem wargi, aż poszła krew. Fala gniewu nadtopiła stalową siatkę i znów mogłem oddychać. Starłem pot z czoła, poprawiłem spodnie i zacząłem iść – powoli, uważnie stawiając każdy krok. Mezachiel szedł u mojego boku, zdradzając swoją obecność tylko cichym zgrzytem deptanych kamieni. Wysunąłem miecz i pozwoliłem, by omył mnie tajemniczy obłok. Nie padło ani jedno słowo, żaden zbędny dźwięk. Zetknęliśmy się tylko ramionami, by nie zgubić siebie w gęstej mgle. Opar wpełzał do naszych nozdrzy, zostawiając po sobie słodki zapach polnych kwiatów. Nagle rozpoznałem ten zapach. Chwyciłem Mezachiela za ramię i zacząłem iść coraz szybciej. Potem biec. Opar stawał się coraz rzadszy, a serce łomotało, oszołomione szczęściem.

Ujrzałem swój dom.


Część piąta, ostatnia

Całym sobą chłonąłem ciepły, wiosenny dzień. Promienie słońca miękko spływały na ciemny, drewniany dach i bielone ściany dworku. Rosnące pod oknem astry kołysały się na wietrze, machając mi na przywitanie. Jeszcze w zasięgu wzroku, blisko lasu, stała stajnia. Wokół krzątało się kilku parobków, pracując w ciszy, bez zwyczajowego śmiechu i śpiewu. Słońce musiało im już doskwierać, bo zrzucili lniane koszule, wieszając je na jednej z wystających żerdzi. Wiedziałem, że za dworkiem znalazłbym jeszcze studnię i małą kuźnię, dzięki której kowal mógł robić naprawy na miejscu. Ja też lubiłem czasem się w niej zaszyć.

Szedłem w stronę szerokich, dębowych drzwi. Wszystko spowijał biały opar, który delikatnie rozmywał kontury. Mezachiel syknął ostrzegawczo, ale już sam zdążyłem siebie powstrzymać. – To wszystko iluzja, prawda? – zapytałem cicho, nie odwracając się.

– Znając wiedźmy, tak – odparł diabeł, podchodząc do mnie. Niespokojnie machał ogonem, uderzając co chwilę o brukowaną drogę.

– Ale to wszystko jest tak dokładne, tak prawdziwe… Kto byłby w stanie stworzyć tak wielką iluzję?

– No właśnie… Kto? – rzucił niepewnie Mezachiel.

Poluzowałem pas i chwyciłem za broń. Nostalgiczny spokój prysnął niczym kryształ pod kowalskim młotem. Poczułem ciepło bijące od Mezachiela i ujrzałem błysk ogników tańczących między jego pazurami.

– Na razie i tak musimy grać na ich zasadach – powiedziałem, krzywiąc się.

– Chyba masz rację. Nie oznacza to jednak, że mamy tam bezmyślnie wbiegać – odpowiedział diabeł, rozprostowując nietoperze skrzydła. Przypomniałem sobie grupy abiszai, spadające z nieba na oddziały kuszników. Wypatrzyłem ścięgno, biegnące górą skrzydła, którego uszkodzenie uniemożliwiało lot. Czułem, jak ręka układa się do cięcia od dołu, połączonego z zejściem z linii pazurów. Mezachiel patrzył na mnie zaniepokojony.

– Wszystko w porządku?

– Przepraszam, złe wspomnienia – powiedziałem, potrząsając głową. – Idziemy.

Spięci, ruszyliśmy do przodu.

Potknąłem się. U podstawy dachu wisiał pas pogrzebowego kiru, znak żałoby. Gubił się na tle ciemnego drewna i dopiero powiew wiatru odkrył jego obecność. Podkradliśmy się do wejścia. Wrota były nieco uchylone, jakby ktoś przed chwilą wszedł i zapomniał je za sobą zamknąć. Popchnąłem je czubkiem miecza i ostrożnie wsunęliśmy się do środka. Znaleźliśmy się w przestronnym holu, obitym jasnym drewnem. Na ścianach wisiał rząd obrazów przedstawiających pola i łąki podczas kolejnych pór roku. Ciągnęły się one aż do dębowych schodów, które zawijając się na półpiętrze, prowadziły do sypialni na górze. Powoli skradałem się, idąc wzdłuż ściany, bo tam podłoga skrzypiała najmniej. Przemknęło mi przez myśl, że nade mną pyszni się właśnie złociste pole wczesnego lata. Parę kroków dalej mijałem żniwa. Nagle ciszę rozdarł przeraźliwy, męski krzyk. Odskoczyłem pod ścianę, unosząc broń. Mezachiel nawet nie drgnął, tylko zerknął na mnie zdziwiony z naprzeciwka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, dlaczego. Skinięciem łba wskazał drzwi po mojej stronie, które prowadziły do salonu. Ktoś za nimi płakał tak żałośnie, jakby cały świat stracił dlań znaczenie. Głos wydawał mi się bardzo znajomy, ale nie byłem w stanie przyporządkować go do nikogo, kogo znam. Kucnąłem przy ścianie i zerknąłem do salonu przez otwarte drzwi. Powstrzymałem okrzyk zdziwienia. Patrzyłem na samego siebie, klęczącego na podłodze.

– Ragnar, ja naprawdę chcia-… – Głos zawiódł Różę. Ubrana była w długą, czarną suknię, a na szyi miała srebrny medalik, który podarowałem jej po porodzie. Zagryzała wargi do krwi, a po jej policzkach strumieniem płynęły łzy. Ragnar oparł się ciężko na podłodze i między spazmami płaczu próbował wcisnąć pojedyncze słowa:

– Jed-na… prośba… tylko-ty-i-i… ona.

Na dno żołądka opadła mi wielka bryła lodu.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – szeptała Róża, wpijając palce w ramię. Kuliła się coraz bardziej, jakby chciała schować się w samej sobie i na zawsze zniknąć.

– Przepraszam? – zapytał Ragnar, jakby nie dowierzając. Drżącą ręką przetarł oczy i powoli wstał. Róża wzięła głęboki, spazmatyczny oddech i zaczęła mówić:

– To był wypadek… czekałam trzy miesiące, by ci to powiedzieć… póki nie wrócisz. Nie dałbyś rady jako poseł, a – na chwilę przerwała, zbierając się w sobie – a twój wcześniejszy powrót i tak niczego by nie zmienił. – Odgarnęła rude włosy z czoła i spojrzała Ragnarowi prosto w oczy. Mówiła coraz szybciej, jakby chciała zdążyć, póki miała tę resztkę sił. – Wiedziałam, że po twoim przybycie rozpocznę żałobę po raz drugi. Nie odrzucam jej. Gdyby to tylko cokolwiek zmieniło, mogłabym i tysiąc razy…

– Słowa, słowa, słowa… – przerwał jej Ragnar bezbarwnym głosem. Stał z opuszczonymi rękoma i patrzył na żonę szeroko otwartymi oczami, z których spływały wyżłobione łzami ścieżki w pyle. – Masz rację. Twoje „przepraszam” nic nie zmienia. Zostaw mnie.

– Ragnar… – szepnęła Róża, zbliżając się do męża. Delikatnie dotknęła policzka, po czym wtuliła się w jego pierś. – Razem damy radę. Nie zamykaj się na mnie.

– Ty już nie dałaś rady. Jedyne co mogłem zrobić ja, to wrócić na zgliszcza – powiedział wojownik, odsuwając żonę. – Zostaw mnie tutaj.

Róża objęła się ramieniem i skinęła nerwowo, przygryzając wargę. Szybkim krokiem wyszła z salonu, nawet nie zwracając na nas uwagi. W przelocie tylko musnęła mnie włosami. Były szorstkie i splątane, ale nadal zachowały swój delikatny, polny zapach. Patrzyłem, jak wchodzi po schodach i znika na półpiętrze. Kiedy trzasnęła drzwiami od sypialni, zrobiło się nagle bardzo cicho. Patrzyłem na siebie samego, stojącego w bezruchu. On był już zdjęty bólem, który dopiero we mnie wzbierał. Nagle mnie zauważył. Wydawał się szczerze zdziwiony, ale trwało to tylko przez chwilę, po której zmarszczył czoło i zacisnął pięści.

– Gdzie byłeś, pomiocie niebios? – zapytał cicho, idąc w moją stronę.

Pokręciłem tylko głową, zbyt oszołomiony, by cokolwiek zrobić.

– Gdzie byłeś, gdy tonęła?! – ryknął, doskakując. Po chwili leżałem na panelach, osłaniając się od kopnięć. Podbita warga paliła okrutnie, puchnąc na przestrzeni sekund.

Usłyszałem nad sobą rumor i jak przez mgłę zobaczyłem Mezachiela, który rzucił się na drugiego mnie. Przez chwilę mocowali się. Ragnar wił się jak szalony i wykrzykiwał przekleństwa, cały czas wpatrzony we mnie. Diabeł puścił go nieco w moją stronę, uwalniając łapę i nagle Ragnar stęknął. Po jego rozprutych plecach spłynęła krew, barwiąc lnianą koszulę. Kilka chwil później opadł bez sił, jak opuszczona marionetka, a jego ciało zaczęło się rozpadać. Mezachiel odrzucił go na bok, jak coś nieczystego. Zwłoki z hukiem upadły na podłogę, rozsypując się do końca. Staliśmy w ciszy, wpatrzeni się kupkę prochu, która przed chwilą była mną. Dotknąłem jej z upiorną ciekawością. Syknąłem.

– To są… Ciernie – powiedziałem, patrząc jak na skórze wykwita kropla krwi. Wymruczałem kilka śpiewnych słów. Krew zniknęła, a spuchnięta warga wróciła do właściwych rozmiarów. Podniosłem się i otrzepałem. Zerknąłem na Mezachiela, który patrzył na mnie z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia.

– Co się dzieje? – zapytałem, marszcząc czoło.

– Gdzie się tego nauczyłeś?

W jego spojrzeniu było coś takiego, co sprawiło, że przeszył mnie dreszcz. Dotknąłem palcami twarzy. Wszystko było w porządku…

– Wyleczyłem się – powiedziałem z niedowierzaniem. Spróbowałem sobie przypomnieć formułę, jakiej użyłem. Bez skutku. – Jakim cudem?

– Spróbuj to powtórzyć – naciskał Mezachiel.

– Nie potrafię. Nie pamiętam.

Diabeł pokręcił głową w zamyśleniu. Machnąłem ręką lekceważąco. Nie przyszliśmy tutaj oceniać moje wybryki.

– Sztuczki wiedźm. Idziemy na górę.

Mimo starań, schody skrzypiały niemiłosiernie pod naszymi nogami. Miecz ciążył mi w ręce, tym bardziej, że skradałem się z nim po własnym domu, jak złodziej. Jak zabójca. Naszym oczom ukazał się krótki korytarz, który prowadził do sypialni i dalej, na strych. Stanąłem pod pokojem Ani. Mdliło mnie ze strachu na myśl o tym, co mogę w nim zastać. Drżałem tak mocno, jak nigdy wcześniej, nawet przed bitwą.

Pchnąłem drzwi.

– Aniu? – zawołałem, wchodząc do środka. Na czoło wstąpił mi zimny pot. Pokój pachniał stęchlizną, jakby od dawna nie był otwierany. Z małego łóżka krzyczała pościel, która zdążyła już poszarzeć od kurzu i wilgoci.

– Ania!!! – krzyknąłem z całych sił. Czułem się, jakbym dostał obuchem. Miecz z głuchym łoskotem upadł na podłogę, a ja obok niego. Łzy zasnuły wszystko mgłą. Dopiero po chwili usłyszałem chrapliwy głos Mezachiela:

– Ragnar, opanuj się. To może być kłamstwo. – Potrząsnął mną. – Jedno wielkie kłamstwo.

Pokręciłem głową, sam nie wiedząc czemu.

– Nie – szepnąłem. – Dopiero teraz z kłamstwa się wynurzamy.

Uniosłem się ciężko i odwróciłem w stronę diabła. Mimo potężnego ciała zdawał się mały, jakby nie chciał mi się narzucać. Patrzył na mnie ze współczuciem. Patrzył na mnie ze zdziwieniem. Przetarłem oczy.

– Jest jedno miejsce, które muszę odwiedzić – powiedziałem.

Mezachiel skinął i odparł:

– Pójdę z tobą, gdzie tylko zechcesz… Ktoś musi cię pilnować.

Uśmiechnąłem się smutno i wyszedłem z pokoju.


Powoli wspinaliśmy się na kamieniste wzgórze. Wiosenne chmury pokazały swój kapryśny urok, zsyłając nagle deszcz. Wąska ścieżka, którą wchodziliśmy, z każdą minutą coraz bardziej przypominała strumień błota. Nie spieszyłem się. Są takie sekrety, których tak naprawdę nie chce się odkrywać, choćby od tego zależało czyjeś życie. Mezachiel kroczył za mną jak wielki, czerwony cień, czujny za nas dwóch. Powstrzymywał mnie przed dołami i korzeniami, na których mogłem skręcić sobie kostkę. Nie pospieszał mnie ani nie przerywał milczenia. Był i chronił mnie, tak jak obiecał.

Wzgórze rozciągało się w niewielki płaskowyż, pokryty niezliczonymi kurhanami. Za linią mogił z ziemi rozciągały się kamienne groby, ozdobione symbolami Pelora. Oprócz nas nie było tutaj żadnego żywego stworzenia. Mieliśmy to poczucie, że jesteśmy tylko gośćmi, aż do czasu, kiedy sami tutaj zamieszkamy. Mijaliśmy rzędy mogił i płyt nagrobnych, rozmieszczonych bez jakiegokolwiek ustalonego porządku. Biedni i bogaci, małe dzieci i ich dziadkowie, groby zbiorowe i granity z grawerunkiem. Tylko tutaj nie kłuło to w oczy. Wszyscy byli równi, zjednoczeni wielkim ślubem milczenia. Mędrcy przekonywali nas, że to właśnie dusze zmarłych budują później Sfery. Dobrzy ludzie stają się ich strażnikami, źli pragną je wykorzystać. Istnieją w nowym wcieleniu, bez pamięci o przeszłości. Marna pociecha dla tych, którzy zostali w tyle.

– Ragnar. – Głos Mezachiela wyrwał mnie z rozmyślań. Diabeł wskazywał jasny grób, który wyraźnie odcinał się od szarego otoczenia. Spoczywały na nim zwiędłe kwiaty, jakby od dłuższego czasu nikt nie odwiedzał tego miejsca. Ruszyłem w stronę nagrobka, powłócząc nogami. Dobrze wiedziałem, po co tu przyszedłem, ale nie czyniło to wcale zadania łatwiejszym. Diabeł szedł u mego boku w milczeniu. Jedynym dźwiękiem, jaki rozchodziły się po płaskowyżu, był jednostajny szum deszczu. Wziąłem głęboki oddech, wypełniając płuca zapachem wilgotnej ziemi. W tym momencie brutalnie oderwał się od wspomnień dzieciństwa.

– Anna Faustin – przeczytałem cicho.

Na małym grobie spoczywały astry, ulubione kwiaty Ani. Na wiosnę robiła z nich bukiety, które stawiała na stole w jadalni. „Małe słońca”.

– Co planujesz teraz zrobić? – zapytał Mezachiel.

– To nie najlepszy moment… – Delikatnie musnąłem zimny kamień nagrobka. – Muszę pomyśleć.

Abiszai stał przez chwilę, wykręcając czerwone łapy. Zdawał się nad czymś gorączkowo zastanawiać. W końcu obrócił na mnie bystre, gadzie oczy i zapytał:

– Dlaczego nie wziąłeś tutaj żony?

– Dlaczego? – powtórzyłem bezwiednie, próbując skierować myśli na cokolwiek innego niż grób u moich stóp. – Przez gniew. Bo zostawiłem Anię i dom pod jej opieką. I teraz…

– I teraz obwiniasz ją o śmierć córki? – wtrącił Mezachiel.

– A kogo innego? Siebie? Służbę? Nie – pokręciłem głową. – Zawsze myślałem, że mogę jej zaufać, a teraz… nie mam już nic.

Diabeł prychnął z niedowierzaniem.

– Bardzo nisko cenisz kobietę, która ciebie kocha.

– Która… co?

– Kocha ciebie – powtórzył diabeł z naciskiem. – A ty w niej widzisz tylko strażnika swojego dziecka, który zawiódł. Nie matkę, która straciła córkę i czekała trzy miesiące, by ci to powiedzieć, dobrze wiedząc, jak zareagujesz.

– A co ty możesz o tym wiedzieć, co? – odwróciłem się w jego stronę, mrużąc gniewnie oczy. – Nigdy nie miałeś żony, dzieci, a we współczuciu to ty jesteś raczkującym niemowlęciem. Kim jesteś, że mnie pouczasz? Stul się i nie wpieprzaj w sprawy, których nie rozumiesz!

Mezachiel skulił się, jakbym go uderzył. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, to otwierając, to zamykając paszczę. Rozłożył nietoperze skrzydła. Przez chwilę wyglądał, jakby miał odwrócić się i odlecieć za horyzont. Zamiast tego wyprostował się dumnie i powiedział:

– Wiem tyle, ile nauczyłem się od ciebie. Od człowieka, który omal nie zabił anioła, by dowieść mojej skruchy. Od kogoś, kto w ogóle uwierzył w to, że diabeł może się nawrócić. A teraz ten szlachetny człowiek pluje jadem na swoją ukochaną. Czy teraz ja muszę stanąć w jej obronie, byś zrozumiał, co się dzieje?

Otworzyłem usta, by uraczyć go kolejnym sztyletem… ale nagle zabrakło mi gniewu. Spłonął pod spojrzeniem diabła, który miał czelność pouczać mnie i mieć przy tym rację.

– Mezachiel, ja… Przepraszam. – Opuściłem wzrok. Twarz poczerwieniała mi ze wstydu.

– Doceniam, ale to nie mnie powinieneś przeprosić.

Uśmiechnąłem się blado do stóp. Zacząłem się zastanawiać, czy łzy dopłyną aż do trumny z Anią i czy patrzy teraz skądś na swojego durnego ojca.

– Muszę porozmawiać z Różą – powiedziałem, unosząc głowę. – Nie zasłużyła na żadne ze słów, które cisnąłem jej w twarz.

Mezachiel zaśmiał się radośnie, co przypominało nieco charczenie niedźwiedzia.

– Nawet chyba pozwolę ci polecieć, co ty na to? – zapytał po chwili, rozprostowując skrzydła.

– Zawsze chętnie korzystam z chwili, kiedy wyzbywasz się godności – powiedziałem z uśmiechem. Wszedłem za niego i przygotowałem się do skoku na plecy.

– Chyba zwariowałeś – powstrzymał mnie diabeł z nutką groźby w głosie. – Z przodu będę cię trzymał.

Przewróciłem oczami i zrezygnowany stanąłem przed nim. Spojrzałem po raz ostatni na grób Ani i uśmiechnąłem się czule.

– Do zobaczenia, kochanie. I nie martw się o mamę. Wszystko będzie dobrze.

Kiedy wznosiliśmy się nad las nagrobków, ujrzałem w dole ruch. Z łopatą na ramieniu wlókł się do pracy wioskowy grabarz, nie zwracając na nas grama uwagi. Na ramieniu trzymał łopatę i zdawał się niepokojąco trzeźwy. Nie podśpiewywał ani się nie bujał, jak to miał w zwyczaju, i wydawał się wyjątkowo przybity. Zacząłem się niepokoić, ale wtedy grabarz zmalał do ciemnego punktu pośród lasu grobów. Nie było już po co tam spoglądać, obróciłem się więc w stronę domu, który rósł z każdym uderzeniem skrzydeł. Widok drzew przesuwających się pode mną nieco mnie martwił, ale Mezachiel trzymał mnie wyjątkowo pewnie. Uśmiechnąłem się, pełen nadziei, bo każda chwila przybliżała mnie do Róży. Promienie słońca przebijały się przez deszczowe chmury na pobliskie miasteczko Friedenheim. Miedziany dach kościoła Pelora żarzył się niczym drugie słońce, trwające pośród wiernych. Wokół niego rozciągały się pola, których łany miękko wpływały na wzgórza. Pomyślałem sobie, że kolejny obraz do holu powinien być namalowany właśnie z tej perspektywy i zaśmiałem się na myśl, co powie na taką propozycję Mezachiel.

– Zabawnie ci tam na dole? – spytał diabeł znad mojej głowy. – Zaraz ciebie wystawię na deszcz.

– Twoje łuski nie przemakają – odciąłem się.

– Twoja skóra też raczej nie – powiedział mrukliwie i nagle urwał, patrząc w prawo. Coś przewróciło mi się w żołądku. Wiatr kierował w naszą stronę wielką, nieomal czarną chmurę. Im bliżej była, tym coraz bardziej doskwierał mi chłód. Oddech zamieniał się w parę, wyraźnie odcinającą się na tle zielonych koron drzew. Mezachiel uderzał coraz mocniej skrzydłami, próbując utrzymać się pod naporem deszczu ze śniegiem. Chmura łapczywie zjadła słońce, okrywając świat bladym, mdłym światłem. Ciągnęła się po horyzont, grożąc kataklizmem. W końcu diabeł poddał się i zaczął obniżać lot. Korony potężnych dębów przybliżały się niebezpiecznie szybko.

– Wolniej! – chciałem krzyknąć, ale wiatr wepchnął mi słowa z powrotem do gardła. Skuliłem się, osłaniając twarz przed pierwszą gałęzią. Pękła z ogłuszającym trzaskiem, a za nią seria kolejnych. W szaleńczym zrywie Mezachiel wbił pazury w pień drzewa. Szarpnięcie wyrwało mnie z jego uścisku i sekundę później huknąłem o ziemię.

Leżałem przez chwilę na mokrej od śniegu trawie, wpatrzony w spadające płatki. Obok mnie zeskoczył Mezachiel, miękko niczym kot.

– Nic ci nie jest? – zapytał, otrzepując skrzydła ze śniegu.

Zerknąłem na ramiona – na lnianych rękawach pojawiło się kilka nowych rozdarć, ale na skórze pod spodem nie było nawet zadrapania. Wstałem i przyjrzałem się reszcie ciała. Jakby nic się nie stało. Uznałem to za dobrą monetę.

– Wszystko w porządku!

– Twardy niczym skały Baator. I ja. – Diabeł wyszczerzył do mnie kły. Odpowiedziałem mu tym samym. Zza pleców dobiegł mnie głośny trzask i chwilę później gruchnęła o ziemię wielka gałąź. Nie byliśmy tu bezpieczni. „A przynajmniej ja” – pomyślałem, patrząc na pokryte łuską ciało przyjaciela. Wiatr wzmagał się i smagał mnie po skórze, wdzierając się przez dziurawe ubranie. Mimo to nie czułem już chłodu.

– Zgubiliśmy drogę – zaniepokoił się abiszai, rozglądając po okolicy.

– Często tu polowałem, znam ten las jak własną kieszeń – powiedziałem z uśmiechem. Powstrzymałem gestem kolejne pytanie diabła. – Chciałbym tylko jeszcze coś sprawdzić.

Uniosłem głowę, zamykając oczy. Poprosiłem o to jedno, ostatnie przewodnictwo.

– Dworek jest w tamtą stronę – Wskazałem, zrywając się do biegu. – I dokładnie tam kieruje nas Wszechojciec.


– Na Pelora… Co się stało?! – krzyknąłem, gdy dobiegliśmy na miejsce. W pierwszej chwili myślałem, że pobiegliśmy w złą stronę, ale były – dom, stodoła, mała kuźnia – tyle, że w ruinie. Dworek wyglądał, jakby go ktoś podpalił. Białe ściany były osmalone, a kawałki szyb błyskały na zachwaszczonych rabatkach. Pojedyncze kwiaty chowały się pod śniegiem, jakby nie chciały patrzeć na to, co się tutaj stało.

– Ragnar! – krzyknął Mezachiel, ale ja już pędziłem przez podwórko.

– Róża! Róża! Róża! – krzyczałem tak głośno, jak tylko byłem w stanie. Nikt nie odpowiadał. Gospodarstwo wyglądało na opuszczone. Ze stodoły nie dobiegało ani rżenie koni, ani okrzyki parobków. Przyjrzałem się dworkowi – część dachu zapadła się, przygniatając pokoje na piętrze. Dopadłem drzwi wejściowych i zacząłem łomotać. Były zamknięte.

– Róża! Noż, cholera! – krzyknąłem, mocując się z klamką. Kopnąłem w drzwi raz. Drugi. Uderzyłem barkiem, ale nadal nie chciały drgnąć. Dobiegł do mnie Mezachiel. Odsunął mnie łapą, po czym uderzył pazurami w okolice zamka, metodycznie odłupując drewno. Na koniec chwycił za klamkę i wyrwał ją razem z resztą mechanizmu, otwierając drzwi. Zawiasy skrzypnęły, jakby od dawna nikt ich nie używał.

Hol był poczerniały od sadzy, a na jego końcu piętrzyły się zawalone schody. Obrazy leżały na podłodze z roztrzaskanymi ramami.

– To nie pożar je zrzucił – zauważył Mezachiel, ale go zignorowałem.

– Róża! – krzyknąłem ochryple, dobiegając do schodów. Powoli traciłem już głos. Wspiąłem się na resztki dębowych stopni i spojrzałem na piętro. Wyglądało to tak, jakby cała część sypialna została zgnieciona. Zachwiałem się na luźnym stopniu. Powtarzałem sobie, że przecież ludzie nie leżą cały czas w łóżkach. Zeskoczyłem i pobiegłem do salonu, mijając milczącego Mezachiela.

Uderzył mnie smród zgnilizny i skwaśniałego alkoholu. Na podłodze leżały resztki jedzenia i butelki, niektóre w całości, niektóre rozbite, jakby ktoś ciskał nimi o ścianę i sprawdzał, które wytrzymają. Oglądałem przerażony to, co zostało z niegdysiejszego serca domu i dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że był tutaj ktoś jeszcze.

– O – powiedział Ragnar, unosząc głowę. Oparł ją na chwiejnej ręce i spojrzał na mnie, a raczej próbował spojrzeć, bo wzrok mu uciekał. Był kompletnie zalany.

Uważnie mu się przyjrzałem. Kiedy roztrzaskiwał mi szczękę, był jeszcze mną. Teraz jego włosy były kompletnie siwe, a twarz poorana zmarszczkami. Wyglądał, jakby postarzał się o dwadzieścia lat, ale głos z tyłu głowy podpowiedział mi, że to była kwestia miesięcy. Przysunąłem sobie krzesło, które wyglądało na najbardziej całe, i usiadłem naprzeciw siebie. Obok mnie stanął Mezachiel. Ragnar podstawił drugą rękę pod brodę i w końcu udało mu się skupić na nas wzrok. Zmarszczył brwi, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. Po chwili twarz mu rozpromieniała.

– Przy-… przyszłyście po mnie? – zapytał Ragnar bełkotliwie.

– Przyszliśmy…. Co? Czemu po ciebie? – Zerknęliśmy na siebie z Mezachielem.

Pijak westchnął, skrywając twarz w dłoniach.

– Czyli jeszcze nie umarłem? – zapytał cicho, ale zadziwiająco wyraźnie.

– N-nie – powiedziałem, zbity z tropu. Przez chwilę patrzyłem na niego w milczeniu. Ten człowiek nie nadawał się już do czegokolwiek. – Nie chcemy cię skrzywdzić, tylko pomóc. Możemy wyprowadzić cię stąd, przynieść jedzenie, przyprowadzić kogoś…

– Nnie… Nie – powtórzył Ragnar z naciskiem, kręcąc głową. – Nic mi nie trzeba. Ja tu czekam.

– Na co? – zapytałem miękko, wychylając się przez stół i dotykając jego ramienia. – Na co czekasz, Ragnarze?

Z trudem uniósł wzrok i wlepił we mnie szeroko otwarte oczy. Wydawał się znacznie bledszy niż przed chwilą.

– Na Różę.

– Róża! – ucieszyłem się, zerkając na Mezachiela. Nie odwzajemnił uśmiechu. – Czyli wszystko z nią w porządku, tak? Żyje, ma się dobrze? Na bogów, to cudownie!

Drugi ja ociężale skinął głową.

– Miała wypadek. Ale przychodzi.

– Wypadek? Jaki wypadek?

Pokazał palcem gdzieś nad moim barkiem. Odwróciłem się. Na osmalonej ścianie wisiały zasuszone wianki i resztki rodzinnych portretów.

– Nic tu nie wi-

Na ścianie, zamiast obrazu Róży, wisiała pętla. Od grubego węzła szubienicy odchodził krótki, równo ucięty koniec. Ogarnęła mnie nieopisana groza. Patrzyłem na pijaka, który emanował powagą i spokojem, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa. Widząc to, Mezachiel przejął inicjatywę:

– Mówiłeś, że Róża do ciebie przychodzi. Codziennie? – powiedział tonem niefrasobliwym, ale na skórze czułem bijące od niego ciepło.

– Ostatnio tak. – Spojrzał na kominek, w którym zalegała góra popiołu. – Już ciemno. Zaraz powinna być.

– Ragnar. – Diabeł nerwowo potrząsnął mnie za ramię. – Uciekajmy stąd.

– Mezachiel… – powiedziałem szeptem. – On oszalał z rozpaczy. Ja oszalałem z rozpaczy. Nie ma przed czym uciekać, chyba że przed takim życiem. Wszechojciec chciał pokazać, co ja mu zabrałem. Nic nie miałem odzyskać, nic nie miałem zrobić… – zamilkłem, zapatrzony w popiół.

– Ragnar, do cholery, nic nie rozumiesz. Ten pijak jest już zgubiony, my się jeszcze możemy uratować. Nie wygramy z…

– O – odezwał się niespodziewanie Ragnar. – Przyszła.

Popiół w kominku zapłonął.

Przerażony, spojrzałem na Mezachiela, który zabrał rozżarzoną łapę z mojego barku. Rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu, jakby atak mógł nadejść z każdej strony.

– Ragnar. Przygotuj się – powiedział dobitnie, jakby znowu dowodził diabłami.

– Co się dzieje? Czemu-

– Wyjmij broń, głupcze! – ryknął na mnie. Nagle zamarł, przeklinając w piekielnym. Odchyliłem się na krześle i spojrzałem przez okno.

Tonąłem w ziejących pustką oczodołach mojej żony. Jej twarz wykrzywiała się w upiornym uśmiechu. Nie widziałem bieli jej zębów, jedynie czerń. Zsunąłem się z krzesła. Mezachiel pomógł mi wstać, wyciągnął mój miecz i wepchnął mi go do ręki. Potrząsnął mną jeszcze raz.

– Zginiemy bez ciebie. Tylko razem możemy wygrać.

– Zabierz mnie stąd… – mamrotał Ragnar, wpatrzony w okno.

Zjawa odwróciła się i zniknęła za ścianą, idąc w stronę wejścia. Mezachiel wyrzucił ręce w powietrze i zaczął krzyczeć w języku diabłów. Cienie wokół nas pulsowały w rytmie jego słów, wijąc się i wykrzywiając w fantastyczne kształty. Przełykałem ślinę, uspokajałem oddech, ale ręce nadal mi drżały. Wzdłuż ścian salonu buchnęły czarne płomienie, które z rykiem urosły aż do sufitu. Odskoczyłem i zerknąłem na Mezachiela. Diabeł mówił coraz ciszej, jakby tylko podtrzymywał pożogę, którą wcześniej musiał rozpętać. Łuski na jego dłoniach żarzyły się od gorąca. Chwyciłem pewniej miecz. Wcześniej to Mezachiel musiał mnie ocalić od upiora, ale teraz chciałem walczyć z nim ramię w ramię. Ragnar siedział z błogim uśmiechem na twarzy, nie zwracając uwagi na buchające metr od niego płomienie. Nagle skinął głową.

Coś brutalnie poderwało nas za szyje. Chwyciłem za pętlę, unosząc wzrok. Z dziur w suficie spływały dwa sznury, na których szamotaliśmy się ja i Mezachiel, uderzając się barkami. Nadaremnie próbowałem zerwać pętlę. Niezdarnie machnąłem mieczem, próbując przeciąć sznur, ale ostrze było zbyt ciężkie i tylko odbiło się od lnianych splotów. Przed oczyma tańczyły mi czarne plamki. Skupiłem się na mieczu, który zmniejszył się, formując wąski sztylet. Ostatkiem sił przeciąłem sznur, lądując na kolanach z głuchym łupnięciem. Na powrót trzymałem w dłoni miecz. Wziąłem wdech i ciąłem wysoko nad głową, uwalniając Mezachiela.

– Płomienie! – wykrztusiłem, po czym rozkaszlałem się.

Diabeł skinął i wznowił inkantacje. Nic się jednak nie stało, jakby ogień zniknął bezpowrotnie, razem z całym ciepłem tego świata. Zapadła cisza. Spojrzałem na Ragnara i zamarłem. Obok niego stał upiór, swobodnie opierając rękę na ramieniu pijaka, z czarnym uśmiechem rozciągniętym na twarzy. Wyglądali jak para przeklętych kochanków, która zapomniała o śmierci.

– Musimy umrzeć – powiedział Ragnar, gładząc blade palce Róży.

– Już dawno umarliście, tylko to jeszcze do was nie dotarło – odpowiedział Mezachiel, przybliżając się do mnie.

Ragnar pokręcił smutno głową.

– Jesteśmy przeklęci. Gniew i cierpienie przygwoździły nas do tej ziemi. Myślisz, że nie próbowaliśmy?! – wykrzyknął nagle do mnie.

– Ale… czego nie próbowaliście? – spytałem zdezorientowany. Uniosłem miecz przed sobą. Wyobrażałem sobie, że to stalowy mur, którego nie mogą przekroczyć, co pozwalało nieco się uspokoić.

– Odejść! Stąd! – zerwał się z krzesła i podciągnął rękawy. Na jego przedramionach rozciągały się niezliczone blizny, idące wzdłuż i w poprzek żył. Powoli opuściłem miecz i zerknąłem na swoje. Dopiero teraz zauważyłem, że mam podobne blizny, ale tylko dwie, po jednej na każdą rękę. Mezachiel przyglądał mi się z niepokojem.

– Co się dzieje?

Pokręciłem głową.

– Pytałeś, gdzie byłem, kiedy tonęła Ania – powiedziałem cicho, patrząc na swoje drugie ja. Ragnar przyglądał mi się długo, po czym skinął głową.

– Pamiętam.

– Byłem twoją częścią.

Róża syknęła ostrzegawczo, jakbym powiedział coś niewłaściwego. Twarz upiora stężała w maskę nienawiści, a w pokoju zrobiło się jeszcze zimniej. Ragnar zdawał się tego nie zauważać.

– A więc… jesteś mną? – zapytał drżącym głosem. Był już całkiem trzeźwy.

– Nie wiem – odpowiedziałem szczerze. – Może jestem częścią ciebie, którą udało ci się wysłać w zaświaty. Może jestem wyobrażeniem tego, kim chciałbyś nadal być. A może to ja jestem prawdziwym Ragnarem, a ty tylko cieniem, który został na tej ziemi.

Zaabsorbowany moimi słowami, bezwiednie wstał. W jego zamyśleniu dostrzegłem ślady dawnej potęgi. Wyglądał, jakby po raz pierwszy dostrzegł chlew, w którym żyje – porozrzucane butelki, przegniłe resztki jedzenia, zimny popiół w kominku. Obejrzał się na upiora i odskoczył z wrzaskiem.

– Co to?!

Upiór krzyknął przeraźliwie. Oddechy zmieniły się w kryształki lodu, które opadły niczym diamentowy pył, a deski sufitu pękały pod naporem zamarzającej wilgoci. Przewróciłem się. Mezachiel doskoczył do mnie, ale nawet jego biesie ciało nie było w stanie mnie rozgrzać. Na podłodze nieopodal dygotał również Ragnar.

– Czy… Ró-Róża… robiłaby ci coś tta-takiego? – zapytałem, mimo chłodu wdzierającego się do gardła.

Pokręcił głową. Na jego policzku zamarzła łza.

– Przep-przepraszam – szepnął, zwijając się w kłębek. – Za wszystko.

Krzyk upiora ucichł.

Drżałem, skulony na podłodze. Śmierć nadchodziła powoli, a każdy jej krok skrzypiał na grubej warstwie śniegu.

– M-m-mezachiel… b-b-błagam… – mamrotałem, kiedy diabeł odszedł ode mnie. Patrzyłem, jak pomaga Ragnarowi wstać i podaje mu miecz. Ten podziękował skinieniem. Postawił kilka drżących kroków w stronę upiora, który wyglądał jak kamienny posąg ku czci nienawiści, z twarzą wykrzywioną gniewem i rozcapierzonymi pazurami. Ragnar wziął potężny zamach i ściął mu głowę, która rozprysła się na setki lodowych kawałków, razem z resztą ciała.

– Kocham cię – powiedział, otoczony wirującymi odłamkami. Wziął kilka głębokich oddechów, by się uspokoić i odwrócił się. Jego oczy wypełnione były błękitnym blaskiem, a ostrze miecza oślepiało bielą. Wstałem, patrząc w swoje oczy.

– Sprawiedliwość – powiedział Ragnar, oferując mi miecz.

– Wybaczenie – powiedziałem, przyjmując go.

Dopiero wtedy ujrzałem prawdę.

Mezachiel odwrócił się, aby nie oślepnąć od blasku. Cofał się, aż w końcu poślizgnął się na butelce i upadł na ścianę. Zasłonił się skrzydłami, w każdej chwili spodziewając się ataku. Wiedział, że nie zdąży. Każde włókno jego ciała krzyczało „uciekaj”, ale po prostu nie mógł. Był bezsilny, ale nie chciał zginąć skulony, niczym byle imp. Pomiot Baator ryknął, wstał i spojrzał w oczy przeznaczeniu. A miało ono oczy wypełnione błękitem, falisty miecz, na którym tańczył ogień, i wyraźnie rozbawiony wyraz twarzy. Anioł rozłożył trzy pary skrzydeł, które częściowo przeniknęły spękany sufit i ścianę.

– Ragnar? – zapytał Mezachiel z niedowierzaniem.

Niebianin skinął głową.

– Tak, to ja. Wybacz posępną scenerię, ale to tylko iluzja, zaraz wszystko naprawię – odezwał się czystym, głębokim głosem. Wykonał nieznaczny gest ręką i nagle wszystko zniknęło. Nie było już domu, stodoły i pokrytych śniegiem dębów, tylko rozciągnięte po horyzont Szare Pustkowie. Ragnar zaśmiał się serdecznie.

– Wybacz. Myślałem, że efekt końcowy będzie nieco lepszy.

Diabeł usłyszał chichot, dobiegający zza pleców, ale kiedy się obrócił, nikogo tam nie ujrzał.

– I tak was widzę – powiedział Ragnar, podbierając się pod boki.

Znikąd pojawiły się nagle dwie istoty – jedna niska i pomarszczona, druga wysoka i dumna. Mezachiel krótko ocenił, że stoi przed nim wiedźma nocy, biorąc pod uwagę granatową skórę i wystające kły. Coś w jej uśmiechu mówiło diabłu, że mogłaby go zabić w przeciągu trzech uderzeń serca, i to w napływie dobrego humoru. Obok z założonymi rękoma stał Trias. Wyraźnie rozpierała go duma, przez co wyglądał, jakby był o głowę wyższy.

– Chyba jestem wam winny podziękowania – zaczął Ragnar, chowając miecz. – Niesamowita iluzja. Domyślam się, że nie każda wiedźma byłaby w stanie coś takiego zapleść. Czyżby Ravela?

Siostra Nocy skinęła. Jej głowa wyglądała jak pomarszczona śliwka, ale – ku zdziwieniu diabła – gościł na niej radosny uśmiech, nieomal dziecięcy. Ukłoniła się delikatnie, po czym odezwała zmęczonym głosem.

– Miło poznać. Nigdy nie myślałam, że będę akuszerką dla niebianina – zastukała długimi pazurami. – Siostry będą miały hecę.

Ragnar zmarszczył brwi.

– Dlaczego w ogóle… – zaczął, po czym machnął ręką, zostawiając pytanie w sferze domysłów. Obrócił się do drugiego niebianina i skinął mu na przywitanie.

– Triasie.

– Ragnarze. – Trias odpowiedział tym samym.

– Mam nadzieję, że będziemy się często widywać. I pojedynkować. – Westchnął przeciągle. – Ale zanim do tego dojdzie, chyba będziesz miał do przejścia bardzo wyboistą ścieżkę. Gdyby stało się coś złego, pamiętaj, że czekam.

Anioł obejrzał się na Ravelę, szukając wyjaśnienia, ale wiedźma tylko wzruszyła ramionami. Kiedy deva się odwrócił, puściła jednak oczko do Ragnara. Mezachiel rozumiał równie niewiele co Trias, ale w obliczu wszystkich dziwactw, których dzisiaj doświadczył, jedno więcej nie czyniło mu różnicy. Kiedy spojrzenie błękitnych oczu padło na niego, zamarł. Biesia dusza krzyczała z przerażenia, kiedy Ragnar przebijał ją na wylot. Diabeł zaczął wstydzić się wszystkiego, co kiedykolwiek uczynił na szkodę Sfer. Wlepił wzrok w dolne łapy i wodził smutno ogonem po kamieniach. Nagle usłyszał chrzęst żwiru i zobaczył, że Ragnar przed nim klęczy.

– Dziękuję, przyjacielu – powiedział cicho i pokornie schylił głowę. – Nie tylko wywiązałeś się z umowy, ale pomogłeś mi przypomnieć sobie, kim naprawdę jestem. Nie ma nagrody, która spłaciłaby cały ten dług. Niemniej – wstał i wyciągnął rękę. – Jest coś, co mogę dla ciebie zrobić.

Mezachiel spojrzał na niego zaskoczony.

– Nie, Ragnar, nie trzeba…

– Ktoś na ciebie czeka… Na mnie zresztą też. – Uśmiechnął się, dokładając drugą rękę.

Diabeł patrzył na niego przez dłuższą chwilę, nie rozumiejąc ani słowa. Nagle wyszczerzył kły rozpromieniony i rozejrzał się po zebranych. Po jego łuskowatych policzkach pociekły najprawdziwsze łzy.

– Dwa cudy jednego dnia… – szepnęła wiedźma w zadumie. W okolicy serca nieświadomie zatoczyła palcem półokrąg – znak ochronny popularny w Sigil. Trias przetarł oczy przedramieniem. Ravela zerknęła na niego ciekawie, ale ten tylko potrząsnął głową, nie odrywając wzroku od dwójki przyjaciół.

Mezachiel chwycił towarzysza za ręce, po czym obaj zniknęli w błysku światła. Błyszczące iskierki tańczyły na wietrze, drwiąc z plugawej magii tej krainy. Trias i Ravela stali ramię w ramię, zamyśleni. Pierwszy odezwał się deva:

– Udało się, wiedźmo. Nie ufałem ci od samego początku i nadal trudno mi uwierzyć, że pomogłaś, ale… Dziękuję – powiedział cicho, nieco trwożliwie. Jakby nie chciał naruszyć majestatu chwili.

– Reguła Trójek.

– Co? – Zdziwił się deva.

– Widziałam dzisiaj trzy cudy. Podziękowania od ciebie są chyba tym największym. Może nawet nabiorę zaufania do posłów Celestii. – Wyszczerzyła kły w uśmiechu, po czym oblizała sine wargi.

– Jest jeszcze jedno, o co chciałbym spytać – powiedział z ociąganiem Trias.

– Nie bój się, devo. Ciebie nie ugryzę.

– Dlaczego w ogóle nam pomogłaś? Dzięki tobie narodził się ktoś naprawdę potężny. Nie boisz się, że kiedyś przyjdzie, aby pomścić tych, których zabiłaś?

Ravela złożyła ręce za plecami i zaczęła iść powolnym, starczym krokiem.

– Lepiej rozmawiać podczas spaceru, nie sądzisz? – zapytała. Po chwili zawahania Trias do niej dołączył.

– Wolę latać, niż iść.

Wiedźma zacmokała niecierpliwie.

– Zawsze myślami gdzieś daleko, zawsze plany na całe Sfery… Daj sobie czasem chwilę odpoczynku, bo jeszcze zapomnisz, po co to wszystko.

Trias westchnął, ewidentnie pokonany.

– No dobrze – zdobył się na cień uśmiechu i również założył ręce za plecami. Szli przez jakiś czas w milczeniu. Wiatr to słabł, to nasilał się, niosąc za sobą tumany piasku. Nieliczne stworzenia, które napotykali, czmychały gdzie pieprz rośnie na widok wędrowców.

– Widziałeś kiedykolwiek narodziny solara? – zapytała nagle Ravela, nie odwracając się.

Trias pokręcił głową.

– Ja też nie. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że są rzeczy, których trzeba doświadczyć. Życie dla każdego jest za krótkie, nieważne czy żyje się dekadę, czy milenium. A kiedy nadejdzie właściwy moment i ponownie stopię się w jedność z Wieloświatem, będę mogła wspomnieć dzień, w którym doświadczyłem nie jednego, a aż trzech cudów. Moje zbrodnie nie mają znaczenia, bo Sfery i tak sobie ze wszystkim poradzą. Zmielą je na proch, niczym przekładnie Mechanusa. Ale kiedy będę odchodzić, będę miała te trzy dodatkowe skarby, którymi nikt inny nie będzie mógł się pochwalić. A przynajmniej nie naraz i nie w tym milenium. A może i nigdy – wiedźma uniosła palec dla zaakcentowania swoich słów.

Trias zaśmiał się serdecznie.

– Jesteś jedną z ostatnich istot, po których spodziewałbym się jakiejkolwiek filozofii. Mój błąd i niedopatrzenie. – Anioł położył rękę na piersi i skłonił się dwornie. – Chyba rozumiem, co masz na myśli, chociaż brzmisz, jakbyś już planowała wybrać się na tamten świat.

– Nie planuję, ale warto się zawczasu przygotować.

Deva westchnął z uśmiechem. Przeszli w milczeniu jeszcze kilka mil, mijając po drodze parę skał i bagna w oddali. Nie spoglądali na siebie, ale dobrze wiedzieli, że oboje cieszą się, każde na swój sposób. Kiedy nieco poszarzało, Trias otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wiedźma go ubiegła:

– Mogę cię posłać do Sigil… No co? Z Wyższymi Planami jestem nieco na bakier, sam wiesz.

Anioł zmieszał się, ale skinął głową.

– Byłbym wdzięczny.

Ravela wyglądała przez chwilę, jakby się nad czymś namyślała, po czym wyrwała z głowy tłusty, poskręcany włos. Wręczyła go Triasowi.

– Dmuchnij na niego, a przeniesie cię pod Przybytek Zaspokajania Żądz Intelektualnych w Sigil.

Deva spojrzał na nią z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia. Tym razem to wiedźma się zaśmiała. Chichotała niczym mała dziewczynka, czym jeszcze bardziej zaskoczyła niebianina.

– Nie ma kryształowego zła, devo… Jeszcze się nauczysz.

– Żegnaj, wiedźmo. Do następnego spotkania. – Zastanowił się chwilę i delikatnie uśmiechnął. – Oby w równie pogodnych okolicznościach.

– Oby – wiedźma skinęła mu na pożegnanie.

Trias dmuchnął i zniknął, pozostawiając po sobie tylko czarny, poskręcany włos.