Fioletowy sen
Co prawda nie potrzebuję snu do szczęścia, ani do niczego innego, ale miałem dziś sen.
Pierwszy od stuleci.
Śniłem, że… szliśmy ulicami Sigil, jak dawniej. Gwizdałem wesołą melodię, zaś On ostrzył swoje moce.
– Hej… – zagadałem wtedy. – Znowu razem, co, szefie?
Lecz właśnie w tym momencie buchnął płomień portalu, wydzierając z samych piekielnych podziemi okrutne stwory. Spłoszona ludność miasta rozpierzchła się na boki, zostawiając nas samych.
Nie rozpoznałem w tych typach nic z przeszłości – nic, co mogłoby mi powiedzieć, co to za jedni, tylko ogólne zarysy: ryje jak wyklepane młotem kowalskim, charakterystyczne dla tego typu gamoni. Wysocy jak wieże, typowo tępi, szpony, jęzory i kły niczym gałęzie drzew…
Jeden z nich gruchnął głosem gorejącym jak ogień:
– Nie uciekniesz przed nami, głupcze z Sigil.
Pomyślałem, że to do mnie pije ten skurl niemyty. Jednak to nie mnie zadano cios.
Znajoma głowa poturlała się trzy kroki po bruku.
Gdy na nią spojrzałem, ujrzałem na przemian Jego i siebie.
– Szefie! – zawyłem.
I mój sen się skończył.
Myślę o tym. Minęło tyle czasu. Czy to możliwe, że gdzieś tam uciekł z Wojny i ścigany jakoś daje mi znaki, bym go dogonił? A może to na mnie polują, by poznać wielkie sekrety… zaś moja wrodzona, nieskazitelna intuicja mnie przed tym ostrzega?
Cholera, z drugiej strony… mógł mi zaszkodzić tamten śmierdzący fioletowy bełt z poprzedniej nocy.
– Z zapisków Mortego (nie pytaj, jak je sporządził),
najwspanialszego i najskromniejszego w dziejach mimira