Rozdział IV

Trzy popielate opończe

Siedem pięter, czternaście rzędów schodów ‒ gdy zaczęliśmy spadać, wydawało się, że nigdy nie wylądujemy. Schody, na których się znajdowaliśmy, zwaliły się na schody pod nimi, wyrywając je ze zmurszałych wsporników, a następnie razem spadły na kolejny rząd. Piętro po piętrze, jeden bolesny upadek za drugim, budynek składał się niczym domek z kart. Kątem oka widziałem wokół płonące belki; samo powietrze zdawało się iskrzyć.

Gdy na ułamek sekundy zatrzymywaliśmy się na kolejnym piętrze, z sufitu sypały się na nas płaty tynku. Potem kolejny rząd schodów załamywał się pod naporem poprzednich, a Yasmin i ja zaliczaliśmy kolejny upadek, kolejny wstrząs, kolejną warstwę odpadającego tynku.

Każde twarde lądowanie wydobywało z gardła Yasmin zduszony okrzyk bólu ‒ wciąż trzymaliśmy się siebie, a moje kolana znajdowały się na wysokości jej przepony. W połowie drogi w dół straciła przytomność i osunęła się na mnie bezwładnie. Chwyciłem ją najmocniej, jak mogłem, byle tylko nie pozwolić jej spaść w innym kierunku. Rodeo na walących się schodach groziło nam stłuczeniami i siniakami, ale upadek do wnętrza płonącego budynku z pewnością wypaliłby nasze imiona w księdze umarłych.

W końcu zatrzymaliśmy się na szczycie góry połamanych schodów, na wysokości mniej więcej pierwszego piętra. Wiedziałem, że za kilka sekund cały budynek z hukiem zawali się prosto na nas, więc szybko podniosłem nieprzytomną Yasmin i pokuśtykałem z nią w kierunku frontowej ściany. Eksplozja wybiła w niej kilka zmurszałych belek, tworząc pokaźną dziurę. Deski walały się po podłodze, zbyt przegniłe, by zająć się ogniem nawet od flogistolu, ale brzegi dziury w ścianie płonęły w najlepsze. Poczułem na twarzy podmuch świeżego powietrza z zewnątrz i wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać. Przycisnąłem Yasmin do piersi i skoczyłem prosto w jaśniejącą wyrwę.

Od gruntu dzieliły nas jakieś trzy metry ‒ niezbyt niebezpieczna odległość, pod warunkiem, że postaralibyśmy się odpowiednio wylądować. Ciężko było jednak przybrać odpowiednią pozycję, trzymając w ramionach dorosłą kobietę. Starałem się tylko za wszelką cenę ochronić jej głowę przed zderzeniem z twardym brukiem. Okazało się jednak, że spadliśmy na coś niespodziewanie miękkiego… Bardziej miękkiego niż grunt czy płonące drewno.

Była to dłoń ‒ lewa dłoń olbrzyma, oderwana u nadgarstka. Wylądowaliśmy na niej lekko jak pisklęta w gnieździe. Skóra giganta nie miała już koloru siarki ‒ była teraz czarna i nadpalona, a zapach whisky przemienił się w smród zwęglonego mięsa.

Rozejrzawszy się, dostrzegłem, że cały bruk usłany był kawałkami dymiących tkanek. Niektóre należały do olbrzyma; inne do Zbieraczy, którzy przywlekli ciało do Kostnicy. Co dziwne, widok tej tragedii nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia jak masakra w sądzie ‒ może dlatego, że z wyjątkiem wielkiej ręki szczątki były zbyt spalone, by dało się w nich dojrzeć konkretne ofiary.

Yasmin wzięła długi, drżący oddech i przysunęła się do zwęglonego kciuka olbrzyma. Otworzyła oczy i spojrzała na szkic, który nadal ściskała w dłoni. Papier zdążył się pomiąć, więc zaczęła z trudem prostować jego zagięcia.

‒ Nie przejmuj się tym ‒ powiedziałem. ‒ Jak się czujesz?

‒ Żyję, dzięki łasce Entropii ‒ odparła mrukliwie. ‒ A pozostali…?

Odwróciłem się w stronę rudery, która właśnie w tym momencie składała się niczym domek z kart. Graniczące z nią budynki, również naruszone przez eksplozję, pochyliły się ku sobie nad dymiącym stosem desek, a następnie również się zawaliły. Wszystko to trwało może pięć sekund.

‒ Britlin… ‒ szepnęła Yasmin ponaglającym tonem.

‒ Oonah i Wheezle na pewno zdążyli się wydostać ‒ powiedziałem, nie patrząc na nią ‒ ale Ezechiasz został na samej…

‒ Tu jesteście ‒ rozbrzmiał za nami głos Ezechiasza. ‒ Co robicie w tej ręce?

Skrzywiłem się odruchowo.

‒ Przeteleportowałeś się, co? ‒ spytałem, odwracając się w stronę chłopaka.

‒ No jasne. Gdybyście chwilę zaczekali, zabrałbym was ze sobą.

‒ Poszedłeś na łatwiznę ‒ mruknąłem. ‒ My wybraliśmy ucieczkę w wielkim stylu.

‒ Jak przystało na Czuciowców! ‒ Ezechiasz zarechotał zawadiacko i lekko trzepnął mnie w ramię. ‒ Chodźcie, zaprowadzę was do pozostałych.

Wydało mi się, że Yasmin próbuje sięgnąć po sztylet. W porę powstrzymałem jej dłoń.


Oonah i Wheezle schronili się za jednym z najsolidniejszych budynków w Sigil: marmurowym sanktuarium skrywającym sigilijski Monument Wieków. Skall, faktol Grabarzy, kazał go wznieść, by wytrząsnąć nieco złota z sakiewek bogatych trepów ‒ za odpowiednią opłatą mogli wygrawerować swe imiona na powierzchni obelisku, by „pamięć o nich nigdy się nie zatarła”. Zajrzałem przez łuk wejściowy do wnętrza budynku. Obelisk przewrócił się pod wpływem eksplozji; leżał teraz na ziemi, przełamany na trzy części.

‒ Proszę przyjąć moje kondolencje ‒ zwróciłem się do Wheezle’a.

‒ Kondolencje? ‒ zapytał gnom, a w jego małych oczkach zamigotało zmieszanie. ‒ Ależ szanowny panie, dla Grabarza dzisiejsze wydarzenia są powodem do radości. Tyle udręczonych dusz odnalazło spokój Prawdziwej Śmierci.

‒ Strażnicy Zagłady też świętują ‒ pośpieszyła mnie zapewnić Yasmin. ‒ Co prawda było zbyt głośno i dramatycznie; zawsze lepiej, gdy wszystko wali się w swoim czasie, ale… ‒ Omiotła spojrzeniem roztrzaskany monument, ziejącą dziurę po zniszczonych budynkach, porozrzucane wszędzie kawałki zwęglonego mięsa. ‒ Wybuch był całkiem efektowny.

Sam też rozejrzałem się dookoła. Doszło tu do wielkiej tragedii, ale skłamałbym, twierdząc, że eksplozja nie była ciekawym doświadczeniem. Kto powiedział, że przeciwstawne sobie frakcje nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego?

‒ Jeśli już skończyliście się zachwycać tą krwawą łaźnią ‒ wtrąciła ze złością Oonah ‒ może wrócimy do naszego zadania?

‒ Ależ oczywiście, szacowna Guwernatko ‒ odparł Wheezle z lekkim ukłonem. ‒ Co radzi pani teraz zrobić?

‒ Czy ktoś widział, jak dokładnie ci skurleni mordercy wywołali eksplozję? ‒ zapytała sędzia.

‒ Najłatwiej byłoby im wystrzelić skądś płonącą strzałę ‒ odrzekłem. ‒ Chociaż te trepy tak upodobały sobie ogniste kule, że równie dobrze mogły użyć różdżek, tak jak w rotundzie.

‒ Część z nas powinna poszukać strzelca ‒ zarządziła Oonah. ‒ Sprawdzić wszystkie miejsca, skąd można ostrzelać bramę Kostnicy. Wheezle? Ezechiasz?

Wheezle ponownie się skłonił. Ezechiasz próbował zrobić to samo, ale wyszło mu to co najmniej komicznie. Po chwili poczłapali razem w stronę frontowej części Kostnicy. Z pewną satysfakcją zauważyłem, że nawet Ezechiasz miał dość rozumu, by trzymać się blisko osłoniętych miejsc i uważnie rozglądać dookoła.

‒ My z kolei obstawimy tylne drzwi ‒ ciągnęła Oonah. ‒ Jest nadzieja, że wróg nie zdołał jeszcze uciec.

‒ Posłałem tam brata Kiripao ‒ powiedziałem. ‒ Jeszcze przed eksplozją.

‒ Bardzo słusznie ‒ potaknęła. ‒ Znajdźmy go.

Ruszyliśmy w drogę dziarskim marszem, w miarę możliwości trzymając się w cieniu zabudowań. Yasmin bez trudu dotrzymywała mi kroku; w dłoni nadal ściskała pomięty szkic. W pewnym momencie spytała cicho:

‒ Czemu idziemy pod tylną bramę? Myślałam, że mieliśmy czekać na atak i namierzyć sprawców.

‒ Zamach w gmachu Sądu był tak naprawdę przykrywką dla kradzieży ‒ wyjaśniłem. ‒ Faktole podejrzewają, że podobnie było z pozostałymi atakami. Złodzieje mogą się skierować do tylnego wyjścia.

‒ Jak odróżnimy ich od żałobników? ‒ spytała dziewczyna. ‒ W środku trwały trzy pogrzeby, a może i więcej. Na pewno wszyscy rzucili się do wyjścia.

‒ Będziemy mieć oczy szeroko otwarte; a nuż nam się poszczęści ‒ wtrąciła się Oonah, posyłając mi wymowne spojrzenie. Było oczywiste, że chciała utrzymać tożsamość githyanki i githzerai w tajemnicy, chociaż nie miałem pojęcia dlaczego. Może Guwernatów po prostu kręciła świadomość, że wiedzą więcej niż pozostali?


Brata Kiripao zastaliśmy za rogiem ostatniej przybudówki. Gdy zaszliśmy go od tyłu, skłonił się lekko i szepnął:

‒ Kostnica już prawie opustoszała, ale nikt nie rzucił mi się w oczy. Użyłem zaklęcia wykrywającego obecność magii, ale żaden z uciekających nie wyróżniał się niczym szczególnym.

Zaciekawiło mnie, jakie magiczne emanacje mnich zaobserwował u nas. Laska Oony na pewno jaśniała mocnym blaskiem, podobnie jak smocze wdzianko Yasmin. Jeśli chodzi o mnie, miałem w kieszeni swój świecący kwarc, a u pasa ojcowski rapier. Biorąc pod uwagę, ile ojciec wybulił na jego umagicznienie, ostrze musiało się jarzyć jaśniej niż stos feniksa.

‒ Cavendish! ‒ usłyszałem nagle w uchu syk sędzi. ‒ Przestań dumać i rozejrzyj się za znajomymi twarzami.

Wyjrzałem za róg budynku; na ulicy tłoczyło się około dwudziestu osób. Większość stanowili uczestnicy pogrzebów przystrojeni w barwy kojarzone w ich kulturach z żałobą: przeważały czerń i biel, ale kilkoro było odzianych w krwistą czerwień. Dostrzegłem też kilku szaroburych Grabów, którzy weszli w tłumek, próbując zaprowadzić spokój.

‒ Nie ma powodów do paniki ‒ wołał jeden z nich. Nad kopułą Kostnicy kłębił się tymczasem gęsty dym.

Zbieranina żałobników składała się z przedstawicieli ras dominujących w Sigil: ludzi, bariaurów, diabelstw… Rzuciła mi się nawet w oczy jedna githzerai ‒ kobieta, stosunkowo niska, w niczym nieprzypominająca złodzieja, którego widziałem w sądzie.

‒ Ha ‒ mruknął brat Kiripao. ‒ W końcu coś ciekawego. ‒ Wskazał na grupę pięciu postaci, które właśnie opuszczały Kostnicę. Wszystkie miały na sobie grabarskie szaty, a twarze skrywały w cieniu głęboko nasuniętych kapturów.

‒ Magia? ‒ szepnąłem. Kiripao skinął głową.

‒ Ich jest pięciu, a nas czworo ‒ odezwała się za moimi plecami Oonah. ‒ Jeśli się rozdzielą, nie upilnujemy wszystkich. Trudno… Pójdę za tym, który wyjdzie pierwszy; Kiripao za drugim, a Yasmin za trzecim. Jeśli pozostali dwaj pójdą w różne strony, to trudno, Cavendish, będziesz musiał zaufać intuicji.

Dwaj pierwsi Grabarze przystanęli na moment u podstawy schodów. Ostrożnie rozejrzeli się po ulicy i przez moment mogłem dostrzec ich zakapturzone twarze. Byli to ci sami złodzieje, którzy złupili gabinet Oony.

‒ To oni ‒ mruknąłem. Oprychy tymczasem wyszły na ulicę i zaczęły się od nas w szybkim tempie oddalać.

‒ W drogę, bracie Niedościgniony. ‒ Oonah skinęła na Kiripao i, nie czekając na jego reakcję, ruszyła zza rogu budynku ku gromadce żałobników. Szybko wtopiła się w tłum. Mnich chwilę później ruszył jej śladem, zaś Yasmin i ja zostaliśmy na posterunku, wpatrując się w trzy pozostałe postacie.

Zakapturzona trójka przez kilka sekund nie ruszała się z miejsca, wyraźnie obserwując ucieczkę githyanki i githzerai. Następnie sami zeszli na dół schodów i wmieszali się w zbiorowisko. Rzuciło mi się w oczy, że zachowywali się nieco dziwnie; trzymali się cienia kopuły Kostnicy i gwałtownie wymachiwali ramionami niczym małpy albo…

‒ Eustachy ‒ mruknąłem.

‒ Co? ‒ Yasmin spojrzała na mnie pytająco.

‒ Nieważne. Jesteś kapłanką, prawda?

‒ Mój oficjalny tytuł to ‘służebnica Entropii’.

‒ Później wyjaśnisz mi, co to znaczy. A teraz posłuchaj: masz władzę nad nieumarłymi?

‒ Myślisz, że Entropia to jakiś bożek, który da ci ochronę przed duchami i złym okiem? ‒ odparła z oburzeniem diabliczka. ‒ Służę najpotężniejszej sile natury. Jesteśmy jak przeciwieństwo druidów. Oni tulą się do drzew, a my je ścinamy.

‒ Drzewa z pewnością nie znoszą i jednych, i drugich ‒ odparłem. ‒ Ale teraz bardziej interesuje mnie, czy potrafisz rozkazywać… Cholera, za późno.

Dziwaczne postacie zrzuciły szare kaptury i zaczęły nienawistnie syczeć na żałobników. Jak podejrzewałem, były upiorami kurhanów ‒ podobnymi do gońca Eustachego ożywionymi zwłokami o ostrych jak brzytwy szponach. Najwyraźniej miały za zadanie zapewnić złodziejom bezpieczną ucieczkę.

Na widok nieumarłych monstrów w tłumie podniósł się jeszcze większy zamęt. Jakaś kobieta potknęła się i z krzykiem upadła na bruk. Najbliższy upiór natychmiast do niej doskoczył. Jedną łapą schwycił nieszczęśniczkę za nadgarstek, a drugą chlasnął jej przedramię, zostawiając na nim ślad pazurów. W miejscach, gdzie uszkodził jej skórę, tkanki zaczęły błyskawicznie obumierać ‒ mięśnie wyschły na wiór, a skóra przywarła do kości. Upiór syknął triumfalnie i puścił kobietę; jej zmumifikowane ramię opadło bezwładnie na ziemię.

‒ Co ty wyprawiasz? ‒ krzyknął do upiora jeden z Grabarzy, mężczyzna w średnim wieku z twarzą ozdobioną czerwonymi, spiralnymi tatuażami. Podszedł do stworzenia i zagrodził mu drogę, opierając ręce na biodrach. Przypominał nieco rozgniewanego nauczyciela, który przyłapał ucznia na ściąganiu. ‒ Natychmiast wracaj do środka. Takie zachowanie jest niedopuszczalne.

Upiór przekrzywił głowę i wpatrzył się w Grabarza z wielkim zainteresowaniem. Chwilę później jego szponiasta łapa wystrzeliła w stronę mężczyzny; pazury przecięły jego szaty jak pajęczynę i zatopiły się w ciele niczym pięć śmiercionośnych sztyletów. Grabarz jęknął cicho. Z jego klatki piersiowej dobiegło przeciągłe skrzypnięcie, jakby ktoś giął drewniany pałąk. Trzasnęło jedno żebro, potem następne i kolejne; uwolnione kości z impetem przebiły skórę i szaty. Na twarz upiora trysnęła fontanna krwi; on jednak tylko się oblizał i spokojnie czekał, aż wysysający życie dotyk zamieni ciało mężczyzny w wysuszony worek kości. Gdy było po wszystkim, podniósł grzechoczące zwłoki i cisnął nimi o ścianę Kostnicy.

‒ To przecież niemożliwe ‒ szepnęła do mnie Yasmin.

‒ Dopiero co trafiłaś do Sigil? ‒ zwróciłem się do niej. ‒ Tu wszystko jest możliwe.

‒ Grabarzy i umarlaków obowiązuje Pakt Umarłych. Upiór nigdy nie skrzywdziłby Graba, chyba że w odpowiedzi na otwarty atak.

‒ Wiem, czym jest Pakt Umarłych ‒ odrzekłem. ‒ Ale te upiory najwyraźniej o nim zapomniały.

‒ Ktoś tu mąci naturalny porządek rzeczy ‒ powiedziała, tym razem już nie szeptem. ‒ Ktoś myśli, że może zakłócić… ‒ Reszta zdania utonęła w zgiełku ulicy, gdy diabliczka odwróciła się ode mnie, zrzuciła plecak i dobyła miecza.

‒ Mam nadzieję, że to ostrze jest ze srebra, albo przynajmniej magiczne ‒ rzuciłem za nią. ‒ Zwykłym mieczem niewiele zdziałasz przeciwko…

Wiedziałem, że mnie nie słyszy. Nie bacząc na nic, rzuciła się w tłum.


Przyznam, że przez moment nie wiedziałem, co zrobić. Rozkazy były w końcu jasne: mieliśmy obserwować wroga i nie wdawać się w bezpośrednie potyczki. Z drugiej strony nie mogłem pozwolić, by Yasmin sama stawiła czoła trzem upiorom. Zresztą nawet gdyby nie wyrwała się pierwsza do walki, czułem, że już najwyższy czas, bym zaczął ratować życia. Bezskutecznie próbowałem odsunąć od siebie myśl o tym, że pozwoliłem Zbieraczom wnieść do Kostnicy olbrzyma-pułapkę tylko dlatego, że trzymałem się bzdurnych poleceń. Z tyłu głowy słyszałem ojca krzyczącego „Na szpic z rozkazami, ratuj ludzi!”

Nie namyślając się dłużej, dobyłem rapiera i ruszyłem za Yasmin. W naszym kierunku biegło kilkoro żałobników; na szczęście mieli dość rozumu, by zejść nam z drogi. Pozostali stali w osłupieniu, patrząc na kolejne ofiary nieumarłych monstrów. Ofiary zaś ‒ trzej Grabarze ‒ z otępiałym zdziwieniem przyglądały się własnym sercom, które jeszcze przed chwilą biły w ich piersiach.

Yasmin dźgnęła najbliższego upiora w plecy; ostrze przebiło go na wylot, raniąc przy okazji wijącego się w jego szponach Grabarza. Potwór odwrócił się w jej kierunku i syknął. Byłem już wtedy dość blisko, by poczuć zionącą z jego paszczy wilgotną zgniliznę; dość blisko również, by nakarmić ową paszczę moją klingą. Zaatakowałem spod kąta, tak by ostrze przebiło podniebienie umarlaka i utkwiło mu w mózgu. Wplecione w rapier zaklęcia dodatkowo ułatwiły mi zadanie; sztych rozłupał od środka przegniłą czaszkę i tkanka wraz z odłamkami kości upaćkała nieszczęsnego Grabarza, który wciąż tkwił w uścisku upiora. Mężczyźnie było już jednak wszystko jedno. Jeśli nawet przeżył atak truposza, niefortunne cięcie Yasmin dokończyło dzieła.

Nasze przybycie najwyraźniej wybiło pozostałych żałobników z otępienia. Rozbiegli się w popłochu, krzycząc ze strachu. Jakiś niziołek pognał z powrotem do Kostnicy, która zupełnie nie wyglądała mi teraz na bezpieczne miejsce. Nim Yasmin i ja zdołaliśmy wyrwać ostrza z truchła upiora, byliśmy na ulicy sami ‒ jeśli nie liczyć dwóch pozostałych monstrów.

‒ Każde bierze jednego? ‒ spytałem szybko. ‒ Czy idziemy razem na najbliższego?

‒ Zajmę się tym tu ‒ odpowiedziała. ‒ Ty trzymaj drugiego z dala ode mnie.

‒ Jak sobie życzysz.

Omijając truposza Yasmin szerokim łukiem, pobiegłem na spotkanie drugiemu. Dawno temu, za życia, ten konkretny upiór był kobietą. Teraz jej twarz zżerał rozkład; skóra schodziła płatami, ukazując pod spodem przegniłą tkankę.

‒ Witaj ‒ powiedziałem do niej. ‒ Może chciałabyś mi pozować, kiedy będę prowadził zajęcia z rysunku? Anatomia twarzy sprawia uczniom najwięcej problemów, a od ciebie mogliby się wiele dowiedzieć. Jesteś chodzącym podręcznikiem.

Potwór syknął i niepewnie zamachnął się w moją stronę. Drasnąłem go mieczem w nadgarstek; niezbyt mocno, ot, by przeciąć skórę. Z rany nie wypłynęła ani kropla krwi; zamiast tego posypał się z niej czerwonawy pył.

‒ Zdaniem niektórych rapier nie nadaje się do prawdziwej walki ‒ ponownie zwróciłem się do upiora. ‒ Ale mówią tak ci, którzy widzieli w akcji tylko rapiery turniejowe. ‒ Zbliżyłem się lekko i ciąłem nieumarłą kobietę w lewy policzek, rozrywając kilka więzadeł, po czym szybko się odsunąłem. ‒ Turniejowe zaliczają się do broni kłującej ‒ wyjaśniłem ‒ ale, jak widzisz, prawdziwy rapier ma obosieczną klingę, ostrą jak brzytwa. Nadążasz?

Upiór wydawał się całkowicie pochłonięty szukaniem sposobności do ataku. Wymachiwał szponami, wymierzając mi kolejne niedbałe ciosy, a ja bez trudu je odpierałem. Na jego ciele przybywało draśnięć, które wprawdzie nie przybliżały mnie do zwycięstwa, ale trzymały truposza w pewnej odległości, jednocześnie wciąż podsycając jego ślepy gniew.

‒ Nie zdradzisz mi, czemu złamałaś Pakt Umarłych, co? ‒ rzuciłem pytanie. ‒ Albo kto daje ci rozkazy? Jaki ma plan i tak dalej? ‒ W odpowiedzi upiór tylko syknął.

‒ Tak naprawdę nie umiesz mówić, mam rację? ‒ Odpowiedziało mi kolejne złowieszcze syknięcie.

‒ To pewnie znaczyło „tak”… ‒ powiedziałem do siebie. Nie miałem wcześniej wielu doświadczeń z nieumarłymi i nie wiedziałem, czy przeciętny ożywiony truposz jest w stanie artykułować słowa. Z drugiej strony upiory, z którymi przyszło nam walczyć, z pewnością nie były przeciętne. Uznałem, że powinien się im przyjrzeć ktoś, kto naprawdę zna się na rzeczy. Nie spuszczając wzroku z potwora, krzyknąłem do Yasmin:

‒ Potańcz jeszcze trochę ze swoim kawalerem. Ja idę zasięgnąć opinii eksperta.

Następnie serią fint zapędziłem swoją truposzkę z powrotem na schody do Kostnicy. Naprawdę brakowało jej finezji w walce. Chociaż, z drugiej strony, po co komu finezja, jeśli może jednym drapnięciem wysuszyć przeciwnika na wiór?

Wśród wściekłych syków upiora i świstów mojego ostrza wdrapaliśmy się na szczyt schodów. Ogromne, okute żelazem wrota stały otworem i bez większego trudu zmusiłem umarlaka, by wtoczył się przez nie do budynku.

Zdarzyło mi się parokrotnie uczestniczyć w pogrzebach w Kostnicy, jednak zawsze wchodziłem do niej przez główną bramę. Kręty kamienny korytarz, w którym się teraz znaleźliśmy, był mi zupełnie obcy. Mijaliśmy kolejne drzwi ‒ niektóre zamknięte, inne otwarte. W końcu ujrzałem większe wrota, które ewidentnie prowadziły do przedniej części budynku, gdyż eksplodujący flogistol wyrwał je z zawiasów. Jeśli nie liczyć ciągłego syczenia upiora, dookoła było cicho jak w grobie. Właściwie nie powinno mnie to dziwić.

‒ Halo! ‒ krzyknąłem. ‒ Jest tam kto? ‒ Mój głos poniósł się długim echem wśród kamiennych ścian. Potwór zamachnął się ku mnie bez większej nadziei, po czym cofnął się, gdy sztych mojego rapiera rozciął mu obojczyk. Przesuwaliśmy się coraz bliżej frontu Kostnicy. Zwolniłem nieco, czując w powietrzu gryzący dym. Nie bałem się pożaru, ale samego powietrza ‒ nieumarli nie oddychają, więc jest im wszystko jedno, ale ja łatwo mógłbym stracić przewagę, gdyby nagle zakręciło mi się w głowie.

‒ Czy jest tu jakiś Grabarz? ‒ zawołałem, ale ponownie odpowiedziało mi tylko echo. ‒ Przyprowadziłem zbuntowanego upiora. Ktoś powinien na niego zerknąć. Złamał zasady Paktu Umarłych.

‒ Zbuntowanego upiora, powiadasz? ‒ odezwał się po dłuższej chwili głos na końcu korytarza. Na tle płomieni tańczących w głębi budynku pojawiła się wychudzona postać. Przez moment myślałem, że to kolejny przybrany w grabarskie szaty nieumarlak, ale gdy oczy przyzwyczaiły mi się do blasku ognia, rozpoznałem w posępnej sylwetce samego faktola Skalla. Na dźwięk jego głosu upiór odwrócił się wyraźnie zaintrygowany.

‒ Ostrożnie, Ekscelencjo ‒ zwróciłem się do Skalla. ‒ Zdążyła zabić kilku Grabarzy na ulicy. Sam widziałem.

‒ Pierwsza ich zaatakowała?

‒ Tak było, Ekscelencjo. Nikt jej nie prowokował.

‒ Ciężko mi w to uwierzyć.

Upiór odwracał się to do mnie, to do Skalla, sycząc z narastającą wściekłością. Ślepia jaśniały mu jak ogniki. Nagle dla zmyłki zamachnął się w moim kierunku, po czym z wyciągniętymi pazurami ruszył na faktola. Rzuciłem się za nim, unosząc ostrze, by pozbawić go łba. Wprawdzie ściągnąłem go tu, by Grabarze mogli wyciągnąć z niego informacje, ale życie Skalla było ważniejsze niż nasze śledztwo.

Faktol tymczasem stał spokojnie, nic sobie nie robiąc z pędzącego ku niemu upiora i śmiałka z rapierem. W ostatniej chwili uniósł przed siebie dłonie i powiedział: „Stójcie”.

W mgnieniu oka nogi odmówiły mi posłuszeństwa, mózg też jakby się zaciął… Nawet moje ramię, które miało za chwilę wymierzyć ostateczny cios, zastygło w powietrzu niczym w bryle lodu. Upiór jednak wydawał się odporny na zaklęcie Skalla. Dopadł go i chwycił za ręce z zajadłością wściekłego psa, który w końcu znalazł sobie ofiarę, a następnie z dzikim sykiem wbił mu pazury w nadgarstki.

Przez kilka sekund faktol stał zupełnie nieruchomo. Potem, jak gdyby nigdy nic, powoli wyswobodził ręce z uchwytu upiora i sam złapał go za szpony. Przez dobrą minutę trwali złączeni w dziwacznym uścisku. Szkarłatny blask w oczach nieumarłej kobiety jaśniał coraz mocniej w mroku korytarza; ja tymczasem przyglądałem się wszystkiemu bezradnie, nie mogąc poruszyć żadną kończyną. Powoli nienawiść wypisana na twarzy upiora zaczęła ustępować miejsca zmieszaniu. Bestia próbowała uwolnić się z uchwytu, ale Skall trzymał ją mocno, bez cienia wysiłku. Ogień w jej oczach płonął coraz jaśniej, rzucając na kamienną ścianę dwie rozmyte plamy czerwieni. Nagle truposzka odwróciła głowę w moim kierunku i wykrzywiła przegniłe rysy w wyrazie strachu i dezorientacji. Sekundę później jej ciało pękło niczym bańka mydlana, obsypując cały korytarz obrzydliwym czerwonym pyłem.

‒ Niespotykane ‒ odezwał się po chwili Skall. Jego szaty były teraz szkarłatne; twarz też przybrała kolor krwi. Poczułem, że wraca mi władza w kończynach i w końcu mogłem opuścić rękę. ‒ Niespotykane ‒ powtórzył faktol, po czym odwrócił się ode mnie i odszedł w głąb Kostnicy, zupełnie nie przejmując się płomieniami.


‒ Gdzie się podziewałeś? ‒ spytała Yasmin. Właśnie z powrotem zakładała plecak, a w ręce znów trzymała mój szkic. Upiór, z którym ją zostawiłem, leżał zmasakrowany na bruku.

‒ Uciąłem sobie pogawędkę z faktolem Skallem ‒ odrzekłem.

‒ I dowiedziałeś się czegoś?

‒ Tylko tyle, że nie chcę z nim więcej rozmawiać. ‒ Szturchnąłem stopą zwłoki potwora. Z ran posypał się czerwony proszek.

‒ Czy to normalne, że z zabitych upiorów sypie się pył?

‒ Skąd mam wiedzieć? ‒ odpowiedziała Yasmin. ‒ Nigdy wcześniej żadnego nie zabiłam.

‒ Może ktoś z naszych towarzyszy będzie wiedział. ‒ Spojrzałem na ulicę, w stronę, gdzie udali się Oonah i Kiripao. Yasmin podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem.

‒ Poszukamy ich? ‒ spytała.

‒ Idź pierwsza ‒ powiedziałem. ‒ Jeśli poszli do Ula, ciężko będzie znaleźć ich trop… ale Oonah pewnie zostawiła za sobą jakieś ślady. Kreski albo strzałki wyryte w błocie, coś w ten deseń.

‒ A ty co zamierzasz?

‒ Chcę się bliżej przyjrzeć tym upiorom. Zaintrygowały mnie.

‒ W porządku. ‒ Przez kilka chwil żywo mi się przyglądała, jak gdyby chciała ubrać w słowa jakąś niejasną emocję. W końcu rzuciła mi tylko: ‒ Uważaj na siebie, Cavendish.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, była już kilka kroków dalej. Odprowadziłem ją wzrokiem, starając się zapamiętać każdy szczegół jej smukłej, odzianej w obcisłe skóry sylwetki. Miałem zamiar naszkicować ten widok w wolniejszej chwili i niewiele mnie obchodziło, że nic na tym nie zarobię.


Pył.

Czerwony pył lejący się z ran zamiast krwi. Pod grabarskim przebraniem łachmany upiorów posklejane były drobnoziarnistym mułem, który przypominał mi glinę rzeźbiarską. Zanurzyłem w nim palec, a następnie go polizałem. W smaku przypominał nieco łagodne, zwietrzałe curry. Może upiory ukrywały się wcześniej w magazynie z przyprawami? Muł nie miał jednak żółtego odcienia. Na pierwszy rzut oka wydawał się jasnobrązowy, ale kiedy bliżej mu się przyjrzałem, dostrzegłem, że tak naprawdę składał się z mieszaniny białych i ciemnobrązowych drobinek.

Czerwony pył, biały pył, brązowy pył… Potrzebny mi był krasnolud ‒ prawdziwy fanatyczny górnik z rodzaju tych, którzy patrzą na skały czulej niż na kobiety. Mieliśmy kilku takich wśród Czuciowców; zawsze znosili na spotkania nowe minerały do wąchania, lizania, żucia… Gdyby nie zaklęcia uzdrawiające, dawno już nie miałbym zębów. Któryś z tych kolegów na pewno byłby w stanie określić, z jakimi rodzajami pyłu mieliśmy tu do czynienia… Ale jako że żadnego nie było w pobliżu, pozostało mi tylko pobrać próbki w nadziei na późniejszą identyfikację. Oderwałem skrawek materiału sklejony białobrunatnym mułem, a następnie wyjąłem ze swojego szkicownika pustą kartkę, złożyłem ją i wysypałem na nią nieco czerwonego proszku z rany upiora. Obie próbki ostrożnie zapakowałem do kieszeni.

Gdy podnosiłem się po zbadaniu ostatniego truposza, zza rogu Kostnicy wybiegł ku mnie Ezechiasz.

‒ Britlin! ‒ krzyknął. ‒ Szybko, chodź ze mną!

‒ Co się stało?

‒ Wheezle i ja ‒ wysapał ‒ wytropiliśmy strzelca.


Poprzedni rozdział:
Trzy dni wśród martwych

Następny rozdział:
Trzykrotnie otwarta brama


  • Autor: James Alan Gardner
  • Tłumaczenie: Corpselight
  • Korekta: black_cape
  • Ilustracja: Ronamis