Rozdział III

Trzy dni wśród martwych

Kiedy dotarłem do rodowej posiadłości Cavendishów, niebo było już prawie jasne. Nasz okazały dwupiętrowy dom z kamienia znajdował się zaledwie kilka przecznic od Gmachu Rozrywki. Ojciec kupił go w dniu moich narodzin, o czym uwielbiał mi na każdym kroku przypominać ‒ może dlatego, że był to jeden z nielicznych tematów do rozmowy, który nie przeradzał się po chwili w kłopotliwe milczenie.

Miałem nadzieję cicho wkraść się do budynku, zabrać kilka rzeczy i równie cicho wyjść. Naturalnie skreśliłbym matce wiadomość, że znikam na kilka dni… Naturalnie też nie wyjaśniłbym prawdziwej przyczyny. Napisałbym na przykład: „naglące zlecenie dla modrońskiego ambasadora ‒ kilka najbliższych dni spędzę w ambasadzie Mechanusa”. Ucieszyłaby ją taka informacja, a ja nie musiałbym jej kłamać w żywe oczy…

Gdyby nie fakt, że po wejściu zastałem ją w progu domu.

‒ Chyba poznaliśmy zeszłej nocy kogoś wyjątkowego ‒ odezwała się słodkim głosem.

‒ Nie, mamo.

‒ Britlinie ‒ powiedziała ‒ jeśli dżentelmen wraca do domu nad ranem, jedynym stosownym usprawiedliwieniem jest noc spędzona w towarzystwie damy. Do niczego innego nie przystoi się przyznawać.

‒ Wiem, mamo.

Posłała mi rozbrajający uśmiech ‒ z jakiegoś powodu wierzyła, że kobiety ustawiały się do mnie w kolejce. Po prawdzie nie stroniłem od damskiego towarzystwa, ale daleko mi było do amanta, który każdej nocy kładł głowę na innej poduszce ‒ a za takiego miała mnie matka. Czuciowcy dzielą się na tych, którym zależy na ilości nowych doświadczeń, i tych, którzy cenią przede wszystkim jakość; ja zdecydowanie zaliczałem się do tych drugich.

‒ Cóż nowego na mieście? ‒ zapytała. Pytanie pojawiało się każdego ranka, i każdego ranka przedstawiałem jej zestawienie najświeższych plotek dotyczących znanych i bogatych sigilijczyków: kto z kim spędził noc, kto zbankrutował, czyje dusze zabrały zeszłej nocy baatezu w ramach egzekwowania umów. Najnowszą porcję nowinek pozyskałem podczas śniadania od zawsze dobrze obznajmionego TeeMorgana. Matka nie znała osobiście żadnej z opisywanych osób, jednak kiwała głową ze zrozumieniem za każdym razem, gdy przekazywałem jej kolejny pikantny szczegół. Imiona nie były istotne; mamie chodziło tylko o to, by posłuchać o wybrykach głupców.

Uwielbiała też o nich śpiewać. Nie była pieśniarką ‒ nigdy nawet nie wystąpiła przed nikim spoza najbliższej rodziny ‒ jednak pisała zgrabne, zabawne utwory, które kupowali od niej bardowie ze wszystkich dzielnic Sigil. Nie zdawała sobie sprawy, że jej kompozycje przedstawiano zwykle jako „klasykę minionych wieków” ‒ chodziło zapewne o wyjaśnienie słuchaczom, dlaczego były napisane tak wyszukanym, dworskim językiem. Matka unikała ulicznego slangu jak ognia ‒ nie tylko w swej twórczości, ale i w życiu.

Trzeba przyznać, że jak na córkę księcia trudniła się dość niecodziennym zajęciem. Dawno jednak porzuciła swe arystokratyczne dziedzictwo i nie chciała do niego wracać. Jej ojciec, książę Urbin, władca księstwa Aquilune w jakimś zapyziałym światku w Pierwszej, był brutalnym tyranem, który zakatował własną żonę, a potem zaczął się znęcać nad córką. Annę spotkały z jego rąk niewypowiedziane cierpienia ‒ w każdym razie niewypowiedziane w mojej obecności. Z różnych drobnych przesłanek wnioskowałem, że Urbin wielokrotnie ją gwałcił, oddawał swoim znajomym i poniżał na wszelkie możliwe sposoby… Zaczęło się to, gdy miała jakieś osiem lat i trwało aż do dnia jej szesnastych urodzin.

W dniu, który na zawsze odmienił jej życie, u bram zamku księcia Urbina pojawił się młody szermierz imieniem Niles. Miałem ojcu wiele do zarzucenia, ale nie umiałem go nienawidzić ‒ pierwszym heroicznym wyczynem w jego nader heroicznej karierze było wszak uratowanie mojej matki od pewnej zguby. Jako dziecko wierzyłem, że ojciec własnoręcznie zabił mojego niegodziwego dziada ‒ dopiero później dowiedziałem się, że Niles z tamtych lat nie był jeszcze legendarnym wojownikiem, zdolnym samodzielnie stawić czoła obstawie władcy dobrze strzeżonego zamku. Niles uratował Annę, żeniąc się z nią i zabierając ją do swego rodzinnego miasta ‒ Sigil. Żadne z rodziców nie chciało mi odpowiedzieć na pytanie, czy pozwolenie na jej rękę zdobył, przykładając staremu trepowi do gardła ostrze rapiera.

Jak matce udało się zostawić za sobą piekło dzieciństwa i zostać autorką zabawnych pieśni? Pomalutku. Wkrótce po jej przybyciu do Sigil urodziłem się ja ‒ opieka nad niemowlęciem nie pozostawiała jej wiele czasu na rozpamiętywanie przeszłości. Pomógł również fakt, że mój ojciec ciągle był w podróży, więc całą uwagę mogła skoncentrować na synu. Często grywała mi na klawesynie, który dostała od ojca w prezencie ślubnym; zaczęła też komponować piosenki, którymi witała go, gdy pojawiał się w domu… Za jego namową zapisała część swych kompozycji, on zaś pokazał je znajomym bardom, którzy jednogłośnie orzekli, że można by na nich zarobić…

Niektórzy nazwaliby to szczęśliwym zakończeniem. Ciekawe jednak, co powiedzieliby na widok blizny na policzku matki ‒ pamiątki po pijanym wuju, który zapragnął sprawdzić na niej ostrość nowego sztyletu; albo pustego oczodołu, którego historii nigdy mi nie zdradziła. Ciekawe, jak zareagowaliby na fakt, że w ciągu trzydziestu dwóch lat swego pobytu w Sigil Anna Cavendish nigdy nie przekroczyła progu naszego domu ani nie ujrzała twarzy nikogo innego niż ojciec i ja. Nim podrosłem na tyle, by samodzielnie chodzić po zakupy, posłańcy przynosili nam żywność pod drzwi i odbierali zapłatę przez otwieraną klapkę. Matka nie była też w stanie spotykać się z nabywcami swych kompozycji. Jeden z przyjaciół ojca pełnił rolę jej agenta ‒ zabierał nuty i przekazywał honorarium przez zamknięte drzwi.

Matka lubiła się śmiać i opowiadać dowcipy. Była niezwykle uroczą osobą, ale… nawet ja nie mogłem zbytnio się do niej zbliżyć. Posyłaliśmy sobie mnóstwo pocałunków na odległość.

‒ Muszę cię uprzedzić ‒ powiedziałem, gdy w końcu skończył mi się zasób plotek. ‒ Nie będzie mnie przez kilka dni, może nawet cały tydzień.

‒ Powinieneś się cieszyć! ‒ uśmiechnęła się szeroko. ‒ Dama, którą poznałeś, musi być strasznie spragniona twojego towarzystwa.

‒ Mamo, nie chodzi o kobietę…

‒ A więc to mężczyzna? Mnie to nie przeszkadza. Jak wygląda?

‒ Dostałem… zlecenie. Muszę namalować obraz.

‒ Obraz… ‒ Mrugnęła do mnie z szelmowskim uśmiechem, jak gdyby wiedziała, że kłamię.

Momentami myślałem, że w zasadzie mam szczęście, że matka nie opuszcza domu. W przeciwnym razie co wieczór przyprowadzałaby mi nową towarzyszkę ‒ tak bardzo chciała, by ciągle otaczał mnie wianuszek adoratorek. Moje życie było dla niej poniekąd substytutem jej własnego. Miałem wszak szansę odnaleźć miłość, o jakiej sama marzyła: nie zwyrodniałe pożądanie księcia Urbina, nie szlachetną litość mojego ojca, lecz ‒ jak to ujęła w jednej ze swych piosenek ‒ „miłość, dzięki której wzrasta dusza, a słabe serca odnajdują siłę”.

‒ Muszę spakować kilka drobiazgów ‒ powiedziałem.

‒ Oczywiście ‒ odrzekła. ‒ Dżentelmen zawsze się zabezpiecza.

Pokręciłem głową ze śmiechem. Myśli mojej matki nader często podążały jednym torem.

‒ Załóż brązowy kaftan, kochanie ‒ zawołała za mną, gdy wchodziłem po schodach. ‒ I te czarne spodnie. Wyglądasz w nich tak przystojnie, że twoja ukochana zedrze je z ciebie zębami.


Kiedy wróciłem do Gmachu Rozrywki, miałem ze sobą rapier ojca oraz szkicownik na wypadek, gdyby w ciągu kolejnych kilku dni zdarzyły mi się chwile bezczynności. Tuż po wejściu pewien faktotum przekazał mi wiadomość od Lillian (każde słowo skreślone innym kolorem). Pisała, że Ezechiasz zatrzymał się w tawernie zwanej Zaklinaczką Nieba, położonej w Alei Kryształowej Rosy. Miejsce cieszyło się dobrą renomą ‒ było dość drogie, ale przynajmniej dawało gwarancję dobrego wypoczynku, bez obawy o życie i mienie. Pomyślałem, że będę musiał przy najbliższej okazji podziękować Lillian za dbałość o bezpieczeństwo chłopaka.

Gdy dotarłem do tawerny, Ezechiasz siedział przy stole w sąsiedztwie wysokiego jak komin Wielkiej Kuźni stosu naleśników po zewnętrzańsku. Przez moment obawiałem się, że pozostali goście mogą już wiedzieć o naszych przygodach; na szczęście cierpliwa kucharka smażąca naleśniki zwierzyła mi się, że chłopak bezustannie kłapał jadaczką na temat Lillian i Gmachu.

Przysiadłem się do niego, by poczekać, aż skończy śniadanie. Faktycznie wciąż był zaaferowany wydarzeniami poprzedniego wieczora. Co chwilę wspominał o Lillian; spytał też, czy tańczyłem kiedyś w komnatach Spaceru po Wielu Światach. Było to o tyle zabawne, że sam zaprojektowałem jedno z pomieszczeń Spaceru ‒ pokój przedstawiający Pelion, jedną z warstw Arborei. W ramach przygotowań do pracy spędziłem w Pelionie trzy miesiące, grzęznąc po kolana w bezkresie białego piasku i zastanawiając się, jak u licha mam zaprojektować romantyczną altankę inspirowaną taką pustynią. W końcu wystarczyło jednak kilka walących się ruin, sfinks, piramida i światło świec… Nie wspominając o zmyślnej sztuczce z napisem „PROSIMY ZDJĄĆ OBUWIE” przy wejściu ‒ taniec boso w miękkim piasku budzi w większości par pragnienie zniknięcia razem za najbliższą wydmą.

Ezechiasz zachwalał efekty mojej pracy jeszcze długo po tym, jak wyszliśmy z karczmy. Dzień był dżdżysty; z nieba padały drobne krople z rodzaju tych, których prawie się nie zauważa ‒ do czasu, aż jest się przemoczonym do suchej nitki. Większość przechodniów wokół nas taszczyła parasole, a na ich obliczach malowała się rosnąca irytacja. Tylko ja i inni mijani Czuciowcy specjalnie wystawialiśmy twarze na deszcz, rozkoszując się dotykiem kropli. W Stronnictwie szczególnym uznaniem cieszy się moment, gdy wielka, niezwykle zimna kropla spływa po tyle szyi, wywołując dreszcze… Wyglądało jednak na to, że nikt spoza naszej frakcji nie umiał docenić tego doświadczenia.

Choć miejsce, do którego zmierzaliśmy, znajdowało się prawie po przeciwnej stronie miasta, udało nam się skrócić podróż do niecałej godziny. Z pomocą przyszły nam nieprzebrane bogactwa Ezechiasza ‒ chłopak po prostu wynajął dla nas zaprzężoną w hipogryfy dwukółkę, w której przelecieliśmy na przeciwległy kraniec pierścienia. Raz wreszcie wykazał się rozsądkiem ‒ przez całą podróż obaj wystawialiśmy głowy z kabiny, chłepcząc brązowawą wodę i roznamiętniając się nad odległością, jaka dzieliła nas od ulic w dole. Za każdym razem, gdy któryś z nas krzyknął „patrz!”, hipogryfy wydawały z siebie przenikliwe, orle skrzeki, które mogły równie dobrze oznaczać „ciekawy widok, no nie?”, jak i „uciszcie się w końcu, skurlone trepy”. Z hipogryfami nigdy nie wiadomo.


Wylądowaliśmy nieopodal Placu Szmaciarzy, w cieniu złowieszczego celu naszej podróży ‒ sigilijskiej Kostnicy, głównej siedziby Grabarzy. Historycy utrzymują, że jeszcze pięćset lat temu Kostnica była po prostu wielką granitową kopułą w kształcie ula. Od tamtej pory Graby zdołały ją znacznie powiększyć, pokryć reliefami i otoczyć kręgiem wież oraz przybudówek. Obecnie szczyt budowli zdobiło stadko skrzydlatych gargulców, a po ścianach niezmordowanie wspinała się ostrorośl. Dodatkowo przechodniów straszyły monumentalne wrota, okolone freskami przedstawiającymi wszystkie bóstwa śmierci znane w Wieloświecie, oraz znajdujący się nad nimi gigantyczny witraż. Każda tafla szkła w tej wysokiej na dwa piętra i długiej na piętnaście metrów kompozycji nosiła nieco inny odcień czerni.

‒ Fantastyczne miejsce ‒ zachwycił się Ezechiasz. ‒ Nocą musi tu być naprawdę strasznie. Grabarze urządzają wycieczki po Kostnicy?

‒ Grabarze urządzają pogrzeby ‒ uciąłem rozmowę. Choć do szczytu pozostało jeszcze trochę czasu, przed bramą budowli zgromadziło się kilka grup żałobników. Kolejka sugerowała, że wszystkie komnaty ceremonialne były aktualnie zajęte. Zastanawiałem się, ilu spośród zmarłych udających się dziś w ostatnią podróż stanowiły ofiary zamachu w sądzie. Nie miałem szans się tego dowiedzieć ‒ zwłoki wprost z ulicy zabierano do wnętrza gmachu, przygotowywano zgodnie z życzeniami najbliższych, odprawiano nad nimi odpowiednie obrzędy, po czym rozsyłano je przez portale do najróżniejszych zakątków Wieloświata. W zależności od poglądów, jakie truposz wyznawał za życia, mógł trafić do piekieł, niebios lub po prostu na Plan Żywiołu Ognia w celu natychmiastowej kremacji.

‒ Wybacz, czcigodny panie ‒ odezwał się nagle ktoś za mną. ‒ Czy mam przyjemność rozmawiać z Britlinem Cavendishem?

Odwróciłem się i ujrzałem gnoma o ziemistej cerze, ubranego w bezkształtne szare szaty, uszyte zapewne z myślą o niskim człowieku. Gnom mierzył zaledwie około metra, więc ubranie układało się na nim w grube fałdy, a gdy mi się pokłonił, jego głowa znalazła się w pobliżu moich kostek. Na kołnierzu jego szaty dostrzegłem malutki haft ‒ żółto-pomarańczową czaszkę Grabarzy.

‒ Zgadza się ‒ odrzekłem. ‒ To ja. A to mój… To Ezechiasz Virtue.

‒ To dla mnie zaszczyt ‒ powiedział gnom, ujmując rękę Ezechiasza w obie dłonie i raz po raz nią potrząsając. ‒ Jestem Wheezle, a przynajmniej tak wszyscy mnie nazywają. Może i miałem kiedyś inne imię, ale dawno je zapomniałem.

Zaśmiał się cicho, jak gdyby ostatnie zdanie było żartem. Uśmiechnąłem się z czystej uprzejmości, ale od razu go przejrzałem. Sigilijskie gnomy przywiązują do imion kolosalną wręcz wagę, a większość uwielbia się przedstawiać, wymieniając przy tym wszystkie gałęzie drzewa genealogicznego, wraz z masą niezrozumiałych tytułów („Mistrz Quando Spurrit Vellosheen Legrunner, pierworodny syn Przywódcy Jance’a Vellosheena Spurrita Legrunnera, niegdyś członka Zakonu Vole, niedawno przyjętego do Domu Licznych Baniek”). Gnom, który podaje tylko przydomek, jest albo przestępcą ukrywającym prawdziwą tożsamość, albo magiem, który z obawy o swe moce woli nie wymawiać własnego imienia.

‒ Możemy w czymś pomóc, panie Wheezle? ‒ spytałem.

‒ Ależ czcigodny panie Cavendish, to ja pragnę zadać to pytanie ‒ odrzekł. ‒ Moi przełożeni polecili mi zadbać o wasze bezpieczeństwo i odprowadzić was… w pewne miejsce.

‒ Miejsce, z którego będziemy mieć dobry widok na wejście do Kostnicy?

‒ W istocie. Pozwólcie za mną, w tamtą stronę. ‒ Wskazał głową w kierunku budynku po drugiej stronie ulicy. Właściwie słowo „budynek” było w tym przypadku nie na miejscu ‒ mieliśmy przed sobą rozpadającą się drewnianą konstrukcję, wyglądającą na dzieło nieudolnego studenta sztuki, któremu przydałyby się lekcje stolarstwa. Wielopiętrowa buda trzymała się w ryzach dzięki wsparciu otaczających ją kamienic, których stan wcale nie był lepszy, oraz dzięki szczelnie pokrywającemu jej front kołnierzowi kolczastej ostrorośli.

‒ Mamy tam wejść? ‒ spytałem.

‒ To doskonała miejscówka ‒ odrzekł Wheezle. ‒ Z siódmego piętra widać całą Kostnicę, łącznie z wejściem i częścią ulicy na tyłach. W dodatku nikt tu obecnie nie mieszka.

‒ Kto chciałby mieszkać w budynku grożącym zawaleniem?

‒ Faktol Skall dopilnował, by sprawdzono trwałość konstrukcji ‒ powiedział gnom. ‒ Nic panom nie grozi, przynajmniej przez najbliższe dni.

‒ Mnie tam się podoba ‒ wtrącił Ezechiasz. ‒ Zobaczysz, Britlin, zabawa będzie przednia.

Bez przekonania podążyłem za nim w stronę budynku. Nawet jeśli konstrukcja była trwała, jej główny budulec stanowiło bardzo stare drewno. Gdyby naszym znajomym piromanom przyszło na myśl posłać nam ognistą kulę, całość zajęłaby się ogniem szybciej niż słomiana strzecha. Pozostawała mi nadzieja, że przedłużająca się mżawka skutecznie namoczy drewno.


Wnętrze budynku podzielono według prostego schematu ‒ na każdym piętrze znajdowały się dwie izby rozdzielone klatką schodową. Sądząc po zapachu, w każdym z pomieszczeń mieszkało niegdyś co najmniej pięć kotów o słabych pęcherzach. Wejścia do izb na parterze nie posiadały drzwi, podobnie i okna straszyły pustymi ramami. Deszcz sączył się do środka i zbierał w zagłębieniach krzywej podłogi. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi poczułem, że w istocie chcę tu spędzić kilka dni; nigdy wcześniej nie przebywałem w takiej ruderze. Przy odrobinie szczęścia mogłem tu spotkać szczury.

Schody skrzypiały złowieszczo, gdy wspinaliśmy się na wyższe piętra. Wheezle starał się ukazać nam jasne strony sytuacji:

‒ Jak widzicie, drodzy panowie, nie musimy się obawiać, że wróg niepostrzeżenie zakradnie się na górę.

‒ My? ‒ spytałem. ‒ Zostaje pan z nami?

‒ Faktol Skall uznał za stosowne, by towarzyszył wam ktoś z naszej frakcji ‒ odrzekł gnom. ‒ Na wypadek, gdybyście mieli pytania związane z naszym życiem. ‒ Oznaczało to, że faktol Skall chciał mieć w naszej grupie wtyczkę, która będzie nas szpiegować i donosić mu o wszelkich niepożądanych zachowaniach. Bez wątpienia pozostali faktole zadbali o to samo.

Wspinaliśmy się na najwyższe piętro budynku, rozrywając po drodze zasłony pajęczyn. Schody drżały nam pod stopami. Starałem się stąpać innym rytmem niż Ezechiasz i Wheezle ‒ gdybyśmy maszerowali jak wojsko, budynek niechybnie by się zawalił. Na domiar złego ostatni odcinek schodów był śliski od wody cieknącej do wnętrza domu przez dziesiątki dziur. Choć z siódmego piętra roztaczał się najlepszy widok na Kostnicę, przeczuwałem, że reszta grupy zdecyduje się zejść nieco niżej, byle tylko uniknąć przemoczenia.

Kiedy jednak dotarliśmy na szczyt budynku, okazało się, że czeka już tam na nas kolejny członek drużyny. Sędzia Oonah DeVail, którą mieliśmy zaszczyt poznać w gmachu sądu, zdawała się w ogóle nie przejmować nieszczelnym dachem. Przyniosła ze sobą rozkładane krzesełko i zajęła stanowisko w pobliżu okna, skąd rozciągał się dobry widok na ulicę. Jej okuta w srebrne sploty laska stała oparta o ścianę.

‒ Piękny poranek, prawda? ‒ zwróciła się do nas. Siedziała w miejscu, gdzie nie docierały strugi deszczu, ale jej oliwkowy kapelusz i tak był przemoczony. ‒ Jak się dziś miewacie?

‒ Całkiem dobrze, Ekscelencjo ‒ odrzekłem i pokłoniłem się.

‒ Do licha z tytułami ‒ skrzywiła się. ‒ Mam chwilę wytchnienia od sądowej ławy; zwracajcie się do mnie po prostu „Oonah”.

‒ Ezechiasz Virtue ‒ rzekł mój towarzysz, wyrywając się do przodu i wyciągając dłoń. Tam, skąd pochodził, podawanie rąk było bez wątpienia szalenie ważnym rytuałem. Na szczęście sędzia z uśmiechem odwzajemniła gest.

‒ Słyszałam, że uratowaliście wczoraj bibliotekę. No tak, co to dla was!

Starałem się zachować skromny wyraz twarzy. Ezechiasz lekko się zaczerwienił.

‒ Wybaczcie mi, czcigodni państwo ‒ odezwał się Wheezle ‒ ale muszę wrócić na dół i poczekać na pozostałych gości. Życzę wam pogodnej śmierci. ‒ Skłonił się w pas i opuścił pokój.

Zrozumiałem, że to być może nasz jedyny moment sam na sam z sędzią. Musiałem zadać jej ważne pytanie.

‒ Pani Guwernatko ‒ zacząłem, ale szybko się poprawiłem. ‒ Oonah… Czy udało się pani dociec, co złodzieje wynieśli z pani gabinetu?

‒ Tak i nie ‒ odrzekła ściszonym głosem. ‒ Zabrali zwój stworzony jakieś czterdzieści lat temu przez moją matkę. Felice była podróżniczką z prawdziwego zdarzenia, ja sama nie dorastam jej do pięt… Zwiedziła wszystkie Sfery Zewnętrzne ‒ każde niebo, każde piekło. Zahaczyła też o plany żywiołów i ponad tuzin światów w Pierwszej. Wieloświat nie wydał nigdy większej obieżysferki niż moja matka.

Mogłem w tym momencie zaprotestować i udowodnić, że mój ojciec miał na koncie równie śmiałe wyczyny, ale nie chciałem wyjść na żałosnego synalka chowającego się za dokonaniami rodzica. Przez myśl przemknęło mi, że Niles i Felice mogli się kiedyś spotkać albo nawet przez jakiś czas razem podróżować.

‒ Matka zmarła rok temu ‒ ciągnęła DeVail. ‒ Zostawiła mi swoje pamiętniki. Prawdziwa skarbnica wiedzy o Wieloświecie. Zaczęłam się przekopywać przez zwoje, ale pech chciał, że nie zdążyłam obejrzeć tego, który zabrali złodzieje. Nie mam pojęcia, czego dotyczył.

‒ Złodzieje wspomnieli coś o pyle ‒ wtrącił Ezechiasz. DeVail wzruszyła ramionami.

‒ Jeśli ma się właściwy klucz, można odwiedzić nawet całą sferę złożoną wyłącznie z pyłu. Mówię o Planie Pseudożywiołu Pyłu ‒ nieskończonym morzu piachu, gdzie nie znajdziesz ani kropli wody, ani kawałka stałego lądu… Do tego w atmosferze nie ma powietrza, więc powierzchni nigdy nie mąci wiatr. W dodatku pył jest wiecznie głodny. Jeśli zostawisz w nim zbroję, pożre ją w ciągu jednego dnia. Nigdy nie byłam w tej sferze, ale moja matka raz ją odwiedziła. W ogóle jej się nie podobało.

‒ Nie wspominała nigdy, co tam odkryła? ‒ zapytałem. ‒ Złodzieje mówili, że sporządziła mapę. Może znalazła jakiś skarb?

‒ Naprawdę nie wiem ‒ odrzekła Oonah. ‒ Niechętnie rozmawiała o swoich podróżach… W ogóle nie była zbyt rozmowna. Łatwiej byłoby ją namówić na spływ Styksem niż na poobiednią pogawędkę, nawet gdy była wśród bliskich przyjaciół. Gdy tylko wracała z wojaży, zmieniała się w skończoną samotniczkę.

Pomyślałem sobie, że nawet jeśli Felice DeVail nie rozmawiała z córką, z pewnością komuś musiała się zwierzać… W przeciwnym razie skąd złodzieje wiedzieliby, że zwój przedstawiał jakąś szczególną wartość? Możliwe też, że sama Oonah poruszała temat matki w miejscach, gdzie jej słowa mogły dotrzeć do niepowołanych uszu. Zanim jednak zdążyłem zapytać sędzię o osoby, które wiedziały o istnieniu pamiętników, na klatce schodowej rozległo się głośne skrzypienie.

‒ Nadchodzi reszta towarzystwa ‒ powiedziała Guwernatka. Ezechiasz niczym szczeniaczek rzucił się do wejścia, by wyjrzeć na schody. Chwilę później wrócił.

‒ Wheezle przyprowadził kolejną dwójkę ‒ wyszeptał. ‒ Jedno jest diabelstwem.

Zerknąłem na Oonę. Wzruszyła ramionami i spojrzała w stronę schodów. Byłem pewien, że podobnie jak ja znała kilkoro diabelstw odstających od stereotypu socjopatycznego zbira; nie dało się jednak ukryć, że większość z nich wprost ociekała jadem i słabo skrywaną wrogością wobec całego Wieloświata. Czuli się pogardzani i robili wszystko, by w dwójnasób tę rzekomą pogardę odwzajemnić.

Nie rozumiałem, skąd brało się to podejście. Po prostu wyglądali nieco inaczej niż ludzie. Różnice nie były nawet bardzo widoczne ‒ mogli mieć lekko kocie oczy, chwytne ogony, zielonkawe włosy, czasem małe różki… Niektórzy upatrywali przyczyny tych odchyleń w domieszce demoniej krwi; inni twierdzili, że były one konsekwencją życia w bezkresie Wieloświata. Pierwszakom przybyłym do Sfer Zewnętrznych często rodziły się dzieci o niecodziennym wyglądzie, i cóż z tego? Sferotknięci nie mieli moim zdaniem żadnych powodów do wstydu… a jednak od zawsze czynili ze swej odmienności kość niezgody.

Weźmy na przykład młodą kobietę, która przyszła do nas z Wheezle’em. Jej przedramiona pokrywały wyrostki przypominające gadzie grzebienie, a mimo to była niesamowicie atrakcyjna. Biel wystających kostek kontrastowała z karmelowym odcieniem jej skóry ‒ ktoś o mniej bystrym oku mógłby uznać, że ma na rękach ozdobne karwasze. Chętnie zaprosiłbym tak zgrabną, kształtną damę do pozowania w moim studiu; wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie na jej twarz, by zrozumieć, że nigdy nie zgodziłaby się zostać moją modelką. Najpewniej za samą sugestię skończyłbym z mieczem między żebrami.

Wydawało się, że kobieta tylko czeka, aż ktoś zacznie ubliżać jej rasie. Jej ręka spoczywała na głowni miecza skrytego w pochwie z najprawdziwszej smoczej skóry, na której wytłoczono rogatą czaszkę ‒ symbol Straży Zagłady, frakcji, którą szczególnie upodobały sobie diabelstwa. Jej członkowie hołdowali zasadzie „nie zmieniaj naturalnego biegu wydarzeń”, a dokładniej ‒ wykazywali dziwną fascynację entropią i mieli nadzieję, że dni Wieloświata są policzone. Sprzeciwiali się przy tym jakimkolwiek próbom ingerencji w stopniowy rozpad wszelkiej materii, zarówno poprzez jego spowalnianie, jak i przyśpieszanie. Jeśli się nad tym zastanowić, nie było wcale dziwne, że to właśnie diabelstwa tak chętnie dołączały do grupy głoszącej filozofię „nie wtrącaj się”.

‒ Witajcie ponownie, czcigodni państwo ‒ odezwał się Wheezle, prowadząc ku nam nowo przybyłych. ‒ Pozwólcie, że przedstawię wam panią Yasmin Asparm ze Straży Zagłady i brata nowicjusza Kiripao z Rzędu Niedoścignionych.

Jeśli diabliczkę Yasmin mógłbym przyrównać do kuli ognia, która zaraz eksploduje, brat Kiripao był niczym pokryta śniegiem góra, po zboczu której za chwilę stoczy się lawina. Był elfem w bliżej nieokreślonym wieku i poruszał się z pełną spokoju gracją, wyjątkową nawet dla kogoś z jego rasy. Jego zielone oczy jaśniały żywiołowo, głowę miał świeżo ogoloną, a gdy pokłonił się w geście powitania, na jego twarzy gościł łagodny uśmiech. Nie muszę dodawać, że onieśmielał mnie o wiele bardziej niż Yasmin. Istnieje taki gatunek mnichów, po których od razu widać, że mogliby w okamgnieniu rozłożyć każdego na łopatki, prowadząc jednocześnie dyskusję o zawiłościach sztuki układania kwiatów. Brat Kiripao był w dodatku uzbrojony ‒ nosił za pasem lśniące czarne nunczako, którego widok wcale mnie nie uspokajał.

Najgorsza była jednak świadomość tego, do jakiej frakcji należał. Rząd Niedoścignionych, którego członków zwano często Szyframi, zarzucał ludziom, że za dużo myślą. Głosił, że jeśli przestaniemy przepełniać sobie głowy ideami, dostroimy się do wiecznej harmonii Wieloświata. Na pewnym abstrakcyjnym poziomie byłem nawet skłonny zgodzić się z tą filozofią, jednak w rzeczywistości często sprowadzała się ona do tego, że Niedoścignieni działali bez zastanowienia. Ich nauki przekonywały, że tylko w ten sposób nigdy nie popełnią błędu. Mieli niezwykle dobrze wykształcony refleks ‒ osobnicy pokroju brata Kiripao bywali niezastąpieni w sytuacjach, gdy brakowało czasu na układanie strategii, ale z drugiej strony z rezerwą podchodzili do planowania taktyki czy negocjacji. Ufali tylko działaniu pod wpływem chwili.

Porywcze diabelstwo i spokojny elficki mnich, który w każdej chwili mógł się zmienić w wirującego derwisza… Czułem, że najbliższe trzy dni nie będą należały do łatwych.


Przez całe popołudnie przy Kostnicy zbierały się kolejne procesje pogrzebowe. Wheezle i ja usadowiliśmy się przy oknie na czwartym piętrze, by mieć je na oku. Znajdowaliśmy się dość wysoko, by mieć dobry widok na całą ulicę, a jednocześnie wystarczająco nisko, by rozróżniać poszczególne twarze. Brat Kiripao i Ezechiasz zgłosili się na ochotników do moknięcia na siódmym piętrze; mieli obserwować tylną bramę, przednią pozostawiając nam.

Ostatnia para, Yasmin i Oonah, udała się na odpoczynek do innej części budynku… Zapewne do osobnych pokojów. Guwernaci i Tonący podchodzili do siebie z rezerwą. Pierwsi poświęcali swe dni poszukiwaniu reguł rządzących Wieloświatem, a życiowy sukces mierzyli liczbą odkrytych praw. Drudzy zaś uznawali jedynie Prawo Entropii, kpiąc z każdego, kto wierzył, że cokolwiek innego ma jakieś znaczenie. Jedno prawo kontra morze praw ‒ oto konflikt, z powodu którego nieraz dochodziło do niezłego zamieszania. I pomyśleć, że był to jeden z łagodniejszych przykładów międzyfrakcyjnych napięć, które kładły się cieniem na życiu miasta.

Na szczęście członkowie poszczególnych frakcji nie zawsze okazywali sobie wrogość, nawet jeśli wyznawane przez nich poglądy bardzo się różniły. Wheezle i ja ‒ Grabarz i Czuciowiec ‒ doskonale czuliśmy się w swoim towarzystwie, oglądając razem kolejne pogrzeby. Gnom był chodzącą skarbnicą wiedzy o funeralnych tradycjach całego Wieloświata i ochoczo wyjaśniał mi zachowanie każdej grupy żałobników zmierzającej w stronę Kostnicy. W owej chwili na przykład…

‒ Cóż za szczęśliwy przypadek, czcigodny panie Cavendish! Kolejna grupa to orkowie z pewnego świata w Pierwszej, którego nazwy nie jestem niestety w stanie wymówić… Ich pogrzeby zawsze są szczególnie urokliwe. Mają w zwyczaju budować trumny o kształtach, które miały dla zmarłego szczególne znaczenie. Raczy pan zauważyć, że ci tutaj żałobnicy niosą trumnę wyrzeźbioną na podobieństwo wielkiego różowego pstrąga. Na jego pyszczku maluje się przekorny uśmiech… Musi być naprawdę szczęśliwy.

‒ Czy to znaczy, że orkowie czczą pstrągi? ‒ spytałem.

‒ Ależ nie ‒ odrzekł Wheezle. ‒ Po prostu gustują w jasnych, efektownych trumnach. Życie ich nie rozpieszcza, nawet tu, gdzie niby panuje prawo „żyj i pozwól żyć”. Nawet w Sigil orkowie rzadko doświadczają za życia choćby odrobiny komfortu. Dlatego też zwykli budować dla siebie trumny na długo przed śmiercią i nadawać im najdziwniejsze kształty ‒ czasem śmieszne, czasem lubieżne, innym razem po prostu ekstrawaganckie. Zamykają w tych trumnach swoje skryte marzenia, które za życia pomagały im przetrwać w nieprzyjaznym świecie. Kto wie, może ten zmarły ork podpatrywał kiedyś bogacza zajadającego się pstrągami i marzył o podobnych luksusach? Albo po prostu pragnął móc pewnego dnia usiąść spokojnie nad brzegiem rzeki i łowić ryby? Nigdy się tego nie dowiemy. Wybrał symbol pstrąga z sobie tylko znanych przyczyn i pewnie nieraz siadywał przy swej trumnie, pocieszając się myślą, że chociaż jego śmierć będzie miała radosne oblicze.

Gadanina Wheezle’a pozwalała mi spojrzeć na jego poglądy z nieco innej perspektywy i dostrzec w filozofii Grabarzy pozytywne aspekty. Zwykle o Prochach myśli się jako o bandzie ponurych dziwaków głoszących, że jedynie śmierć stanowi prawdziwe oczyszczenie i że powinniśmy za wszelką cenę dążyć do tego stanu. W zasadzie posuwają się nawet do stwierdzenia, że wszyscy już za życia jesteśmy martwi, a cały Wieloświat to jedynie pośmiertne odbicie innego, lepszego wymiaru egzystencji. Idąc dalej tym tropem, wszyscy powinniśmy pogodzić się z własną śmiercią i dokończyć bolesne dzieło przejścia między radością życia a spokojem niebytu. Odrzucanie tej prawdy i sztuczne przedłużanie wegetacji podobno tylko przysparza nam niepotrzebnego bólu.

Jak nietrudno się domyślić, filozofia Grabarzy kiepsko komponuje się z poglądami Stronnictwa Doznań. My w końcu z dumą wyznajemy miłość do życia ‒ zarówno do jego przyjemnych, jak i bolesnych stron. Większość Czuciowców prędzej czy później co najmniej raz popełnia samobójstwo, żeby przekonać się, jakie doznania towarzyszą śmierci. Oczywiste jest dla nas jednak, że przed takim wyczynem należy zapewnić sobie usługi zdolnego kapłana, który przywróci nas do życia, gdy tylko nacieszymy się nowym doświadczeniem. Mimo to słuchanie, z jaką czułością Wheezle wypowiadał się na temat śmierci, miało dla mnie pewne walory. Nie podzielałem jego entuzjazmu, ale zawsze ciepło myślałem o osobach, którym udało się znaleźć w życiu prawdziwą miłość.


Wraz z nadejściem nocy deszcz znacznie osłabł. Ostatni żałobnicy zniknęli we wnętrzu budynku, by po kilku minutach opuścić go i pośpieszyć tam, skąd przybyli. Nie zapominajmy, że Kostnica znajdowała się w Ulu, a przebywanie w dzielnicy biedoty w godzinach nocnych nie było rozsądnym pomysłem. Był to czas, gdy z głębokich cieni na uliczki wylewali się wszelkiej maści złodzieje; a na nich samych czyhały byty spod jeszcze ciemniejszych gwiazd. Sigil było bowiem miejscem, w którym mrok miał wiele odcieni.

Kolejną istotą, która opuściła Kostnicę, był humanoid o oczach, które żarzyły się niczym przygasające węgielki. W jednej łapie ściskał płócienny worek, druga zaś, uzbrojona w ostre jak brzytwa szpony, zwisała luźno wzdłuż jego tułowia. Nawet z takiej odległości czułem smród rozkładającego się ciała.

‒ Upiór kurhanu ‒ szepnąłem do Wheezle’a i po cichu dobyłem rapiera. ‒ Wysysa z ofiar życie. Założę się, że to część podstępu. Złodzieje wnieśli go na teren Kostnicy, udając, że to zwykłe zwłoki. Potem, gdy nikt już nie patrzył, sztywny wylazł z trumny i napełnił tę sakwę skarbami z pańskiej frakcji.

‒ Ależ czcigodny panie. ‒ Wheezle położył dłoń na moim mieczu i delikatnie popchnął ostrze ku ziemi. ‒ Nie mógłbym przyjąć tego zakładu z czystym sumieniem. Upiór nie ma w sakwie skradzionych skarbów, a jedynie naszą kolację. ‒ Wyjrzał przez okno i pomachał umarlakowi. ‒ Tu jesteśmy, Eustachy ‒ zawołał delikatnie. ‒ Pośpiesz się, bo wystygnie.

Upiór, który sam z pewnością był całkiem zimny, skrzywił się i syknął nieprzyjemnie. Wheezle zszedł na parter, by odebrać od niego posiłek.


Nasz późny obiad spożywaliśmy we względnej ciemności ‒ zapalenie choćby jednej świecy mogłoby zdradzić nasze położenie. Ezechiasz i ja jedliśmy przy oknie, nie spuszczając z oka przedniej bramy Kostnicy.

‒ Brat Kiripao uczy mnie, jak się bić ‒ szepnął do mnie chłopak, a następnie zaprezentował mi kilka spazmatycznych ciosów, niebezpiecznie zbliżając pięści do mojego nosa. ‒ Nieźle jak na początek, prawda?

‒ Usztywnij nadgarstki ‒ mruknąłem. Jeden z przyjaciół mojego ojca wyznawał zasadę, że każdy dobrze urodzony dżentelmen powinien mieć pojęcie o „męskich sportach”, w związku z czym przez kilka miesięcy dawał mi lekcje boksu. Podejrzewałem jednak, że brat Kiripao zasady sportowego zachowania miał w głębokim poważaniu.

‒ Opowiadał mi też o Rzędzie Niedoścignionych ‒ ciągnął Ezechiasz. ‒ Najważniejsze to opróżnić umysł z myśli.

‒ Myślę, że świetnie byś się wśród nich odnalazł.

‒ Nie sądzę ‒ odparł chłopak. ‒ Całą głowę mam zapchaną rzeczami, które muszę pamiętać. Sztuczkami, których nauczył mnie wujek Toby, i tak dalej.

‒ Jakże by inaczej ‒ westchnąłem. ‒ Stary dobry wujek Toby.

‒ Zanim trafiłem do Sigil ‒ kontynuował szeptem ‒ myślałem, że na całym świecie tylko ja i wujek Toby mamy specjalne zdolności. Wszyscy inni byli tacy nudni. Ale tutaj… Wystarczy się rozejrzeć. Oonah ma swoją laskę, Wheezle jest iluzjonistą, Yasmin i brat Kiripao oboje znają się na magii kapłańskiej…

‒ Skąd to wszystko wiesz? ‒ przerwałem mu. Spojrzał na mnie, jak gdyby nie rozumiał pytania.

‒ Podpytałem ‒ odpowiedział w końcu. Przeniosłem niespokojne spojrzenie na czwórkę pozostałych towarzyszy, którzy w milczeniu spożywali kolację. Wszyscy czworo parali się magią? Z drugiej strony czego innego miałbym się spodziewać? Zostali wybrani przez samych faktolów; nie mogli być pierwszymi lepszymi trepami z ulicy. Czemu więc lady Erin wybrała mnie? Nie byłem magiem ani kapłanem. Fakt, całkiem dobrze radziłem sobie z rapierem, ale tak naprawdę wyróżniało mnie tylko to, że widziałem złodziei i być może potrafiłbym ich rozpoznać.

Może powinienem po prostu naszkicować gęby tych zbirów, przekazać portrety pamięciowe towarzyszom i pójść sobie do domu. Nie byłem im wcale potrzebny ‒ wyglądało na to, że nawet Ezechiasz krył więcej asów w rękawie niż ja. Choć, muszę przyznać, miałem nad nimi wszystkimi jedną przewagę: byłem zupełnie zdrowy na umyśle. Gniewna Yasmin, spokojniutki Kiripao, tępawy Ezechiasz, rozmiłowany w śmierci Wheezle… Nawet Guwernatka Oonah nie miała do końca równo pod kopułą ‒ zauważyłem to już wówczas, gdy bez zastanowienia rzuciła się na trzech miotających kulami ognia zabójców. Gdybym pozostawił tę piątkę bez opieki, kto wie, jaką katastrofą mogło się to wszystko skończyć…

Mimo to wizja biednego, przyziemnego Britlina otoczonego przez bandę władających magią świrów działała mi na nerwy.

‒ Teraz moja kolej na sen ‒ ogłosiłem, odchodząc od okna. ‒ Obudźcie mnie przy następnej zmianie warty. ‒ Nie czekając na reakcję towarzyszy, zszedłem po skrzypiących schodach na piąte piętro, rozłożyłem śpiwór i położyłem się z nadzieją na rychłe zaśnięcie.


Wczesnym rankiem zbudziła mnie Yasmin. Stała nade mną i raz po raz trącała mnie stopą w żebra.

‒ Dobra, dobra, nie śpię ‒ burknąłem poirytowany.

‒ Mamy razem wartę na ostatnim piętrze ‒ powiedziała. ‒ Do zobaczenia. ‒ Wychodząc, zatrzymała się w drzwiach i zwróciła się z powrotem w moim kierunku. ‒ We śnie wyglądasz tak niewinnie. I wydajesz takie ciche odgłosy…

Schody skrzypiały niemiłosiernie, gdy po nich wbiegała. Myślę, że przeskakiwała co drugi stopień.


Nie muszę wspominać, że w drodze na najwyższe piętro zastanawiałem się, co mnie czeka. Gdy wszedłem do pokoju, Yasmin spojrzała na mnie przelotnie. Jej twarz była lekko zaczerwieniona, ale nie wiedziałem, czy był to rumieniec, czy po prostu zmęczyła się, wbiegając po schodach. Szybko odwróciła się z powrotem do okna.

‒ Widzisz coś ciekawego? ‒ spytałem.

Pokręciła głową, nie odrywając wzroku od ulicy. Jakkolwiek wyglądało „nic ciekawego”, dla Yasmin musiało być bardzo zajmujące.

Wzruszyłem ramionami i udałem się w kąt pokoju, gdzie uzbierała się spora kałuża deszczówki. Wgłębienia w drewnianej podłodze sprawiły, że gdzieniegdzie miała z pięć centymetrów głębokości. Kucnąłem, zmoczyłem ręce i ostrożnie obmyłem sobie twarz. Woda pachniała błotem i kurzem. Unosiły się w niej drobne nitki ‒ pozostałość po dywanie, który zdobił niegdyś podłogę, lub sierść szczurów gniazdujących w budynku.

Pochyliłem się jeszcze niżej i wychłeptałem kilka łyków wprost z kałuży, by przekonać się, czy woda smakowała szczurami, dywanem, czy jeszcze czymś innym. Wychwyciłem tylko mdły pył z delikatnym posmakiem dymu. Mógł pochodzić ze swojskich sigilijskich kominów, ale kto wie… może miałem w ustach pozostałości po pożarze, który na początku tygodnia przetoczył się przez Ul?

‒ Wydaje mi się, czy właśnie zlizujesz brud z podłogi? ‒ dobiegł mnie spod okna głos Yasmin.

‒ Spróbowałem tylko deszczówki ‒ odparłem ‒ ale jeśli uważasz, że podłoga może mnie czymś zaskoczyć, to też zaraz skosztuję.

‒ Czuciowcy ‒ syknęła diabliczka. Skoro już o tym wspomniała, nie mogłem sobie odmówić polizania drewnianych desek. Nie spotkała mnie jednak żadna niespodzianka ‒ ot, zwykły lakierowany cedr. Próbowałem już lepszych.


W miarę, jak przybywało światła, na ulicach pod nami robiło się coraz ludniej. Znajdowaliśmy się na najwyższym piętrze, więc naszym zadaniem była obserwacja tego, co działo się w oddali za kopułą Kostnicy (niższej od naszej rudery o cztery kondygnacje) i przy jej tylnej bramie. Samej bramy rzecz jasna nie widzieliśmy ‒ zasłaniała ją kopuła ‒ ale mieliśmy dobry widok na prowadzącą do niej uliczkę. Często można było na niej zauważyć brudnych, obdartych Zbieraczy, zwożących do Kostnicy zwłoki trepów, którzy o przeciwszczycie dali się wpisać do księgi umarłych. Wieźli na taczkach starych żuli, którzy udławili się wymiocinami, młodych krwawników, którzy wszczęli o jedną bójkę za dużo, świeżo wyplutych Pierwszaków, co zbłądzili w ciemną uliczkę… Witajcie w Sigil, straceńcy.

Dla zabicia czasu wyciągnąłem szkicownik. Nakreśliłem węgielkiem kilka kształtów, po czym go odłożyłem.

‒ Co narysowałeś? ‒ zapytała Yasmin.

‒ Nic ‒ odpowiedziałem i na poparcie swych słów pokazałem jej zabazgraną stronę. ‒ Przez moment miałem ochotę naszkicować miejski pejzażyk ‒ Kostnicę, kolejkę Zbieraczy przemycających zwłoki przez tylną bramę… Ale się rozmyśliłem.

‒ Czemu?

‒ Nikt nie lubi dobijających obrazów.

‒ Ja lubię ‒ rzekła Yasmin.

‒ No tak ‒ przyznałem. ‒ Jakoś mnie to nie dziwi. Ty, cała reszta Straży Zagłady, Grabarze, Loża Ponurych… Pewnie jeszcze kilka innych frakcji. Problem w tym, że moi klienci nie należą do żadnej z nich. Moi klienci nie lubią dobijających obrazów ‒ nie chcieliby ich oglądać w moim studiu i nie chcieliby mieć świadomości, że rozprowadzam takie obrazy wśród… innych środowisk.

‒ Innymi słowy ‒ posłała mi szyderczy uśmieszek ‒ nie wolno ci rysować tego, co byś chciał, bo mogłoby się to nie spodobać jakimś dzianym bucom.

‒ Nie obchodzi mnie, co im się podoba ‒ odrzekłem. ‒ Ale ilekroć biorę do ręki węgiel albo pędzel, staję przed wyborem: stworzyć coś, na czym będę mógł zarobić, albo zmarnować czas. Muszę myśleć praktycznie.

Może powinienem zamiast tego powiedzieć „muszę myśleć o matce”. Utrzymanie posiadłości Cavendishów nie było tanie, a przeprowadzka mogłaby się bardzo źle odbić na zdrowiu mamy. Rzecz jasna nie byłem gotowy rozmawiać o sprawach rodzinnych z zupełnie obcą osobą. Jeśli Yasmin chciała mnie mieć za chciwego najemnika, jej sprawa.

Diabliczka ponownie wyjrzała przez okno, a następnie sięgnęła do kieszeni swego obcisłego wdzianka ze smoczej skóry. Po chwili rzuciła mi wyszczerbioną złotą monetę.

‒ Masz ‒ powiedziała. ‒ Specjalne zlecenie. Narysuj, na co tylko masz ochotę, jak tylko chcesz. Obiecuję, że nie doniosę twoim cennym klientom, że pracowałeś dla diabelstwa ze Straży Zagłady.

Przez kilka chwil obracałem monetę w dłoni, czując jej ciepło ‒ ciepło ciała Yasmin. Potem podniosłem szkicownik, przewróciłem kartę i zacząłem kreślić kontury jej twarzy. Wysokie czoło, mocna szczęka, wyraźnie zarysowane kości policzkowe… Miała zadatki na wspaniałą modelkę, jak już wcześniej podejrzewałem. Szkicowałem jej oczy, gdy w końcu zerknęła na kartę i zdała sobie sprawę, co na niej uwieczniam.

‒ Mogę wiedzieć, co robisz? ‒ syknęła.

‒ Rysuję to, na co mam ochotę. Przestań kręcić głową i pozuj. Wiesz, że poważnie podchodzę do zleceń.

Jak wiele debiutujących modelek z początku była wyraźnie skrępowana i sztuczna, a potem zaczęła się buntować. Co kilka minut groziła, że sobie pójdzie, ale w końcu niechętnie pogodziła się z sytuacją. Minęło jeszcze sporo czasu, zanim zupełnie zapomniała o mojej obecności i przestała przybierać wydumane miny. Wtedy odwróciłem kartę szkicownika i naprawdę zabrałem się do dzieła. Tak oto minął nam dzień.


Trzeciego dnia o poranku grupa Zbieraczy przywlokła pod bramę Kostnicy sztywniejącego olbrzyma.

Oonah i Wheezle pełnili wartę na czwartym piętrze, a Yasmin z Ezechiaszem siedzieli na poddaszu. Całe szczęście, że nie musiałem znowu dzielić pokoju z kaduczkiem ‒ gdy poprzedniego dnia pokazałem jej gotowy rysunek, bardzo się zmieszała. Chyba zaskoczyło ją jej własne piękno, które tak dobrze udało mi się uchwycić. Naszkicowałem ją w pozie zadumy, z podbródkiem opartym na pięści, a centralną część kompozycji pełniła falista linia wyrostków na jej przedramieniu. Rzecz jasna ani przez chwilę nie pozowała mi w takiej pozycji, ale aż sam się zdziwiłem, jak wiele naturalności i prawdy było w tym portrecie. Po skończeniu pracy przez kilka minut nie mogłem się zmusić, by wypuścić go z rąk. Chciałem go trzymać, utrwalić w pamięci to, czego udało mi się dokonać, albo pokazać go krytykom twierdzącym, że moim pracom brakuje głębi.

Zlecenie było jednak zleceniem, a Britlin Cavendish nie miał w zwyczaju oskubywać klientów. Powoli, nieśmiało wręczyłem jej kartę ze szkicownika. Nic nie powiedziała; przez długi czas w ciszy patrzyła na rysunek.

Od tamtej pory unikaliśmy nawzajem swojego towarzystwa ‒ zrobiło się między nami niezręcznie. Poprosiłem Ezechiasza, żeby to on pełnił kolejną wartę z Yasmin. Jego pierwszackie pytania z pewnością ją irytowały, ale pewnie i tak czuła się swobodniej, niż gdyby musiała się zmierzyć z emocjami z poprzedniego wieczora.

Podczas gdy czwórka naszych towarzyszy obserwowała okolicę, brat Kiripao i ja umieraliśmy z nudów. Po dwóch dniach spędzonych w drewnianej ruderze miałem serdecznie dość jej skrzypiących schodów i zapachu stęchlizny; zszedłem więc na parter i wyglądałem na ulicę, zastanawiając się, jak ryzykowne byłoby wymknięcie się na krótki spacer na „świeżym” powietrzu. Brata Kiripao dręczyły najwyraźniej podobne zachcianki, bowiem podszedł do mnie i również wpatrzył się w krajobraz za pustą framugą okna.

O ostatniej podróży olbrzyma dowiedzieliśmy się na kilka minut przed tym, jak jego wielkie zwłoki wyjrzały zza rogu ulicy. Obwieścił nam ją terkot przeciążonych taczek sunących po bruku, przemieszany ze stękaniem pchających je Zbieraczy. Najpierw naszym oczom ukazał się wóz, na którym spoczywały ramiona i głowa giganta. Jego włosy były zielone, a skóra żółta jak siarka ‒ o ile dobrze kojarzyłem ryciny z Przewodnika po Wieloświecie autorstwa Kreepatcha, był to olbrzym dżunglowy. Populacja olbrzymów w Sigil nie była zbyt duża, ale stali bywalcy naturalnie rzucali się w oczy. Dżunglowi giganci należeli do najbardziej cywilizowanych przedstawicieli swego gatunku i zwykle mieli dość rozumu i samodyscypliny, by trzymać się z dala od kłopotów.

Truposz, który zmierzał właśnie w kierunku Kostnicy, najwyraźniej jednak nie był za życia zbyt bystry. Jego gardło zdobiła długa czerwona szrama, z której nadal sączyła się krew… Za krwią zaś ciągnęło ulicą stado głodnych psów, z upodobaniem wylizując poczerwieniały bruk. Przez moment byłem przekonany, że olbrzym musiał paść ofiarą któregoś ze swych pobratymców ‒ któż inny dosięgnąłby jego gardła? Potem jednak przez okno do pokoju wdarł się powiew wiatru i w nozdrza uderzył mnie obezwładniający smród taniej whisky.

Włosy i broda giganta, a nawet jego nędzne odzienie ‒ wszystko przesiąknięte było alkoholem. Co więcej, bełt wżarł się w jego odkrytą skórę, pozostawiając na niej kleisty film. Olbrzym musiał się w nim chyba wykąpać albo wylał sobie na łeb tuzin butelek. Pomyślałem, że pewnie świętował jakieś ważne wydarzenie ‒ wesele albo obrzędy religijne. Wyobraziłem sobie, jak dosłownie i w przenośni zalewa się whisky, chwiejnym krokiem rusza w miasto i pada w jakiejś zakazanej uliczce. Nawet najbardziej tępy zbir wiedziałby, że pijanego giganta lepiej zabić, zanim zacznie się grzebać przy jego sakiewce.

Wietrzyk znowu powiał w naszą stronę. Zwietrzały, wczorajszy zajzajer rozpoznałbym wszędzie, podobnie jak bukiety najwykwintniejszych win. Ale w powietrzu unosiło się coś jeszcze…

‒ Powiedz pozostałym, że chyba coś się kroi ‒ poleciłem bratu Kiripao. ‒ Muszę coś sprawdzić.

Zdjąłem kaftan, zmierzwiłem włosy i wyciągnąłem na wierzch brzegi koszuli w nadziei na to, że uda mi się wiarygodnie wtopić w tłum obdartusów z Ula. W drzwiach zatoczyłem się, jak na rasowego pijusa przystało, i ruszyłem w stronę orszaku truposza.

‒ Kaawał trepca! ‒ zakrzyknąłem do najbliższej pchającej wóz Zbieraczki.

‒ Ciężki jak sto diabłów ‒ odrzekła kobieta. Twarz miała zlaną potem, ale wydawała się zadowolona. ‒ Im cięższy, tym lepiej. Graby płacą od kilograma.

‒ No, krewniaczko ‒ zarechotałem ‒ to trafiłaś na prawdziwą górę złota!

Zbieraczka też się zaśmiała, ja tymczasem upozorowałem atak kaszlu i oparłem się o trupa, by złapać oddech. Mimochodem zbliżyłem nos do jego skóry, wziąłem głęboki wdech i zatoczyłem się z powrotem w tłum.

‒ Skąd wytrzasnęliście takiego kabana? ‒ zagadałem ponownie.

‒ Leżał na ulicy ‒ odrzekła. ‒ Urżnął się, to i jego urżnęli.

Pomyślałem sobie, że ktoś bardzo chce, byśmy doszli do takich właśnie wniosków. Ktoś, kto nie docenił wrażliwego nosa Czuciowca. Po skórze olbrzyma, pod warstwą smrodu taniej whisky, pełzał zgoła subtelniejszy zapach ‒ flogistol, niezwykle łatwopalny olej wytwarzany ponoć przez szare krasnoludy w jaskiniach Tartaru. Możni z Dzielnicy Pani zwykli palić go pod misami z wodą na kąpiel ‒ twierdzili, że wydzielał mniej dymu niż węgiel i osiągał naprawdę wielkie temperatury.

‒ Góra złota! ‒ zakrzyknąłem jeszcze raz i serdecznie klepnąłem trupa w bok. Płyn w jego trzewiach zachlupotał głośno, a ja wyzbyłem się resztek wątpliwości. Naszym ogniolubnym wrogom udało się pozbawić biedaka życia, a poderżnięte gardło posłużyło im zapewne do tego, by szybko napełnić go olejem. Potem wystarczyło obficie skropić go bełtem, by zatuszować zapach flogistolu, i gotowe ‒ mieliśmy przed sobą ponad pięciometrową bombę, którą nieświadomi niczego Zbieracze zamierzali zawlec wprost do Kostnicy.

Zastanawiałem się, jak podpalacze chcieli zdetonować swój ładunek. W zasadzie wystarczyłaby jedna płonąca strzała. Strzelec musiałby się zaczaić w bezpiecznej odległości, ale przy tak okazałym celu dystans nie miał większego znaczenia. W dodatku nie trzeba było celować w żaden konkretny punkt ‒ łatwopalna whisky i tak doprowadziłaby ogień do wybuchowego flogistolu. Jeśli wrogowi zależało na jak największych zniszczeniach, pewnie zaczekałby, aż prawie całe ciało znajdzie się we wnętrzu Kostnicy, a potem…

Najszybciej, jak tylko pozwalały mi na to pozory pijaństwa, pożegnałem się ze Zbieraczami i zatoczyłem z powrotem w stronę naszej kryjówki. Brat Kiripao czekał na mnie w drzwiach.

‒ Ten trup to bomba ‒ powiedziałem cicho i z powrotem narzuciłem na siebie kaftan.

‒ Jak duża? ‒ zapytał mnich.

‒ Obstawiałbym co najmniej tonę flogistolu.

Kiripao przeniósł wzrok na olbrzyma, którego Zbieracze ściągali właśnie z taczek i wnosili powoli na schody prowadzące do Kostnicy.

‒ Musimy się stąd wynosić ‒ rzucił. ‒ Ten budynek nie wytrzyma eksplozji.

‒ Biegnij pod tylne wyjście i patrz, czy ktoś będzie tamtędy uciekał. Ja zbiorę pozostałych.

Pokiwał głową i wyszedł na ulicę. Kilka sekund później dotarło do mnie, że przecież nie wiedział, kogo ma wypatrywać ‒ tylko część z nas była świadoma, jak wyglądali złodzieje. To ja powinienem obserwować tylną bramę, a Kiripao ‒ biegać po piętrach. Coś jednak podpowiadało mi, że lepiej będzie, jeśli osobiście uratuję Yasmin z tarapatów.

Dopiąłem kaftan i puściłem się pędem po schodach. Jęczały boleśnie i uginały się pod ciężarem moich kroków, ale udało mi się nie potknąć. Na czwartym piętrze zastałem Oonę.

‒ Co się dzieje? ‒ zapytała, wychylając się przez poręcz.

‒ Trup olbrzyma jest wypełniony flogistolem ‒ wydyszałem. ‒ Jeśli wybuchnie, po tym budynku nie zostanie nawet ślad.

‒ To fakt ‒ przyznała. ‒ Widywałam już eksplodujący flogistol. Szare krasnoludy lubią go wlewać do butelek, zatykać je lontami, podpalać i rzucać we wrogów. Palą w ten sposób całe wioski.

‒ Proszę wziąć Wheezle’a i uciekać. Ja ostrzegę pozostałych.

‒ Krzyknij do nich ‒ powiedziała. ‒ Usłyszą.

‒ Nie tylko oni, wróg też ‒ odrzekłem. ‒ Postarajmy się pozostać niezauważeni. ‒ Zanim zdążyła odpowiedzieć, byłem już w połowie drogi na górę. Gdy dotarłem na poddasze, krew głośno pulsowała mi w skroniach. Ezechiasz, wyraźnie zaciekawiony, czekał na mnie na korytarzu.

‒ Musimy… ‒ starałem się złapać oddech. ‒ Musimy… uciekać. Bomba.

‒ Co to jest bomba? ‒ zapytał beztrosko.

Szpicowane Pierwszaki! Rozwój ich sztuki militarnej zatrzymał się pewnie na odkryciu, że miecz można naostrzyć z obu stron.

‒ O co chodzi z bombą? ‒ dołączyła się Yasmin, wychodząc z pokoju.

‒ Ten olbrzym… jest pełen flogistolu. Musimy…

‒ Dajcie mi chwilę. ‒ Pobiegła z powrotem do pokoju, a ja oparłem się o poręcz. Ezechiasz poklepał mnie dobrotliwie po ramieniu.

‒ Pozbieram nasze rzeczy ‒ powiedział i też czmychnął do pomieszczenia, a jego kroki wprawiły całą podłogę w drżenie. Przysiadłem na chwilę na schodach, czując, że serce zaraz wyrwie mi się z piersi. Pewnie powinienem pierwszy zacząć schodzić, jako że byłem najbardziej zmęczony, ale duma nie pozwalała mi się ruszyć z miejsca. Musiałem zaczekać na Yasmin. I, rzecz jasna, Ezechiasza…

Yasmin ukazała się w przejściu ze swym małym plecakiem. W ręku trzymała zwinięty w rulonik portret.

‒ Szkice węglem trzeba zwijać bardzo ostrożnie ‒ pouczyłem ją. ‒ Łatwo się rozcierają.

‒ Szpicuj się ‒ syknęła, ale przez jej twarz przemknął cień uśmiechu. ‒ Trup już do połowy wjechał do budynku. Jeśli ktoś ma zamiar go podpalić, powinien to…

Przez okno dotarł do nas rozbłysk oślepiającego światła, a ułamek sekundy później rozległ się potworny huk. Rudera zatrzęsła się w posadach, fragmenty dachu odleciały niczym kartki papieru, ale prawdziwą siłę wybuchu poczuliśmy dopiero po chwili. We frontową ścianę budynku uderzyła fala ognia. Podmuch gorącego powietrza wyrzucił Yasmin na schody, prosto na mnie. Usłyszałem jeszcze tylko żałosne, przeciągłe skrzypnięcie drewna odrywającego się od zardzewiałych gwoździ… Potem runęliśmy w dół.


Poprzedni rozdział:
Troje zaniepokojonych faktolów

Następny rozdział:
Trzy popielate opończe


  • Autor: James Alan Gardner
  • Tłumaczenie: Corpselight
  • Korekta: black_cape
  • Ilustracja: Ronamis