„Nieuklękły” - Zarzewie tomiszczu
: pn paź 13, 2014 9:43 am
Tak, wykorzystuję tytuł mojego niegdysiejszego opowiadania jako miano czegoś, co, mam głęboką nadzieję, niegdyś przerodzi się w pełnosprawną książkę. Otóż na potrzeby tego tworu stworzyłem własne uniwersum, stworzyłem jeden język (padmarański), a dwa kolejne (imfursyjski i szangryjski) są w stanie wersji kolejno beta i alfa. Tak czy inaczej zamieszczę na tym forum z kilka może rozdziałów, byście zobaczyli jak to się czyta. No i nie ukrywam, że z chęcią poznałbym opinie Darnatha, maelieva czy kogoś ze starszej ekipy na temat tych wypocin osadzonych w metaświecie science-fiction (co, Ghoster i SF?). Nie przeciągając tego dłużej wstęp. Będę wrzucał nawet nie rozdziałami, a częściami (prócz wstępu każdy rozdział jest podzielony na pomniejsze fragmenty - i tak są duże, więc nie ma co zasypywać was z góry ścianą tekstu; chech, to i tak forum trupów). Ja wiem, że mój styl jest rozległy i męczący jak ten Żwikiewicza, no ale cóż; lepsze to niż nic.
Swoją drogą: czemu na forum nie ma opcji wyjustowania tekstu do obu krawędzi?
[align=center]Nieuklękły
Wstęp[/align]
W eterze nie ma dźwięku. Ciemna energia rozpływa się jedynie po przestrzeni czasu i w przestrzeni samej w sobie niczym świeżo rozłożony obrus pokryty srebrzystymi okruchami tego, co kiedyś powstało przy narodzinach światów. Skrawki odległe od siebie o cykle życia bądź więcej, będące jedynymi naocznymi świadkami tego, co niepamiętne jest nikomu, rozsypują się i przyozdabiają czerń szarańczą światła, które rozmywa się, blednie i w końcu ginie w mroku czym dalej się od nich stanie. Wielorakość form i feerii kolorów także zatraca się, gdy gwiezdnemu wędrowcu dane jest się zmierzyć z tak długą peregrynacją, niosąc jednocześnie na swych barkach życiodajne ciepło wraz z wańtuchem mknących świateł. Jedyne, czego ten wędrowiec przenieść w dal nie umie, to wychwytywalny dla uszu dźwięk. Szmer słychać tylko, cichy i głuchy, uspokajający pomruk wszechrzeczy, który oplata swymi, skromnymi wszakże nad wyraz, rękami. Absolutna, niezmącona niczym cisza; jak odcięty sygnał przestała przesyłać informację o tym, że tam, na zewnątrz, jeśli w ogóle istnieje jakieś „zewnątrz”, wciąż znajduje się świat, jakim go poznał. Przed chwilą patrzył jeszcze na ten rozpędzony niegdyś tygiel z gwiazdami, który, choć wciąż podlegał powolnej dyfuzji po zamieszaniu go miliardy lat temu, porusza się zbyt ociężale, by mógł to zauważyć. Obraz ten stoi zatem nieruchomy przed jego oczyma i przeraża ogromem – czy może raczej przerażałby kiedyś; teraz jest to ledwie mrowie jednakowych obiektów, zastygłych w swych pozycjach bajkowych stworach: gazowych olbrzymach i brązowych karłach. Przyzwyczaił się już do nich, oswoił w trakcie tych wszystkich bezdzietnych wypraw. Ile z tych składników kosmicznej zupy pominęli, uznali za niewarte jakiejkolwiek uwagi i po prostu zostawili tak, by pływały jak oczka w gwiezdnym rosole? Ile niewyłowionych ich wędką ryb wciąż pływało w morzu możliwości? Kosmiczne kijanki tylko śmieją się po cichu, ukryte przed wzrokiem drapieżnika, który postanowił sobie splądrować nie okoliczne tereny, a wszystko co tylko mógł. Goni tak zatem wszelkie życie, powracając potem do swej własnej, ironicznie ciepłej nory, gdzie wielu jemu podobnych wspomoże go i napoi, byle by tylko odważył się znów wyzbyć chęci osiedlenia w jednym miejscu i jako koczownik poświęcony społeczeństwu znów wgłębił się w ocean gwiazd. Ten sam, który widzi teraz, gdy już otworzył oczy, przed sobą, ponad konsolą i zimnym blatem, tuż za szybą. Chociaż nie to jest obiektem jego zainteresowania w tej chwili. Aktualnie jego głowę zaprząta tylko jedna myśl. Jedna ledwie prosta koncepcja, na którą czekał od tak dawna, przygotowywał się i z utęsknieniem wyliczał marynarskie dni na niemalże bezowocnych, nieprzynoszących im żadnej nadzeji wodach. Jeden impuls, który zamącił mu pod czerepem, wwiercił się pod czaszkę i tak już został, nie chcąc odpuścić. „Wreszcie”. Słowo to wiło mu się w gardle od bardzo dawna; nie jest ono nacechowane jakąkolwiek pretensją, nie dźwiga w swym znaczeniu na barkach oznak żalu. Tylko tam jest, wdzięczne i będące tam po to, by mu ulżyć. Uśmierzające nieco oznaki morskiej choroby: zmęczenia li apatii, które niczym owoce wypadłe z konaru wędrownego drzewa uderzyły o ziemię i gniły na niej, nawożąc ją pestkami znieczulenia. W tym momencie jednak, w tej właśnie chwili zapomina o tym powoli, gdy spogląda przymróżonym wzrokiem w kierunku tych kilku kolosów, którzy jak wyspa na dalekim morzu pojawiają się na horyzoncie i zbliżają ku jego galeonowi, jego łódce wypełnionej nasionami do rozpłodu światów. Nasiona te czekają tylko, by zostać zasiane na nowoodkrytym przylądku – atolu okrążonego, samą w sobie przecież bezpłodną, rafą koralową, w której pływa nie życie, nawet nie jego zalążek, a jedynie możliwość. Czysta możliwość, którą oni mają rozbudzić, rozpocząć cykl i nadać formę zarodnikom, które, ufając teorii chaosu, wyrosną do gargantuicznych rozmiarów. Miejmy tylko nadzieję, że plemniki te się przyjmą, że jajeczko nie odrzuci go, dusząc w beztlenie bądź topiąc w tlenku deuteru; nie za dużo i nie za mało, by ten obszar, w którym dane będzie spoczywać dojrzewającemu dziecku, będzie przyjazny na tyle, by nie zmarło ono przedwcześnie. Płód ten świata, musi polegać na swych rodzicach: matce, nieprzyjaznej bądź nawet wrogiej, nie zawsze chcącej nosić tę trudną do zaakceptowania ciążę, oraz ojcu, troskliwym i opiekującym się nim, choć muszącym odejść wkrótce, gdy tylko słońce zajdzie. Teraz niemniej zachodzi inna gwiazda – promienie światła powoli znikają za kręgiem planety pełniącym rolę horyzontu w tym odległym miejscu. Z tego miejsca, z miejsca gdzie siedzi, rozłożony w wygodnym siedzeniu, może dojrzeć ją całą. Przepiękna pani, masywna i majestatyczna, okryta mglistym paludamentem chmur, dość zaskakująco już nie tak purpurowo-zielonym jak niegdyś, wtedy, gdy widział ją po raz ostatni. Teraz jej makijaż ma kolor nieco jaśniejszy; delikatnie, ledwo zauważalnie, większość nie zwróciła by na to żadnej uwagi, ale on pamięta ten moment, gdy rozstali się wówczas, bardzo dokładnie. Dla niego była to relatywnie krótka chwila; ot, roczna być może wędrówka, wypłynięcie z rodzimego portu, zwiedzenie kilku muzeów sztuki osobliwej, zawierającej w sobie ścierwa, niewypały i niespełnione nadzieje, a następnie powrót. I jest teraz tutaj, patrzy na nią znów, patrzy jak, zamiast zarumienić się z powodu jego obecności, zbladła delikatnie, onieśmieliła się i obróciła w przeciwną stronę niż wtedy, gdy żegnała go. A być może to właśnie wtedy obrócona była do niego plecami, podczas gdy dzisiaj wita go z otwartymi ramionami? Minie jeszcze dłuższa chwila, para dni bądź ich kilka, zanim będzie mógł przytulić ją wreszcie, wyjrzeć zza kurtyny, za którą jest teraz schowany i położyć się we własnych włościach. A i to nie zagwarantuje mu żadnego spokoju, bowiem dane mu będzie wysłuchiwać długich, męczących peror i być obleganym jak zmarłe truchło przez sępy i wszelkich innych padlinożerców, tak zwanych naukowców, robaki przybyłe ze ściółki wokół jego domu, byle tylko odbębnić swe pasożytnicze rytuały na jego wymęczonej duszy. I na nic zdadzą się odganiające ich pęgi, odpędzanie ich i krzyki, by zostawili ich w spokoju. Ale na pokładzie jest ktoś inny, też z jego ludu, który chętniej by podszedł do idei zmagania się z tymi larwami, które łakną rzetelnej informacji i tylko niej. Może, być może tylko uda mu się uciec przed tym, zostawiając tę sprawę towarzyszowi. To nie jest zły pomysł, całkiem możliwy i na pewno jemu na ręce – oddać słowo spedytorowi, niech on im to tłumaczy. Niech on spisze te nic nie warte raporty, niech on ślęczy nad ekranami monitorów, wprowadza te swoje cyferki i nazwy, niech on sam wynicuje tę opowieść i nada jej imię.
A właśnie, imię. Nie nadali jej jeszcze żadnego imienia. Ta najważniejsza część runa, które musieli ożywić, które miało dźwigać konar wielkiego drzewa. Drzewo kosmosu, niczym monument siły i determinacji, którego urupny szczyt obeliskowy – korona z gałęziami rozprowadzającymi liście i owoce w tamtym świecie – stanął tam dzięki nim i zasilił wątok rwącą wodą. Powstał strumień, płynący tamtędy leniwie i powoli, niosący wraz ze swymi nurtami, o ile można to już tak nazwać, tlącą się karkołomnie perzynę. Iskrę wręcz, która, za ich pobytu, nie spadła wówczas na nic, nie zaszczepiła się w tamtejszych organizmach i nie zapłonęła – jeszcze, jak miał nadzieję – groźnym ogniem, jarzącym się coraz bardziej i bardziej, by niedługo spalić dziewictwo tej ziemii i gwałtem posiąść ją, by kiedyś rozwinęło się w niej coś podobnego do tego, kim on teraz jest. Nie, to mało prawdopodobne, nie ma na to co liczyć. Niech się stanie co się ma stać, niech zrodzi się tam to, co ma się zrodzić. Niech los wytyczy własną ścieżkę i niech siła sprawcza wszechświata weźmie sprawy w swoje ręce. Oni zrobili co mieli zrobić; przebiegu zdarzeń kontrolować nie mogli, mogli jedynie wpłynąć na tę rzekę i wpłynąć na jej wylew. I oby tylko izotopy z tej wody, którą tam rozlali i po której pływali, polubiły się z natywnym pierwiastkiem planety, który czekał na nich od zarania świata. Co się stanie, to się stanie. Żadnej filozofii, żadnych rozważań, jestem teraz zajęty własnym życiem. Wrócił bowiem we własne, *swoje*, macierzyste pielesze, na które czekał tak długo. Ale kim on teraz jest dla tego miejsca? Człowiek wypełniony po brzegi eliksirem autochtoniczności tego krajobrazu, który maluje się przed nim okazale i imponująco jak zawsze, czuje się teraz jak przybysz, jak koczowniczy dotąd allochton, któremu w głowie tylko migracja do tego nowego światu. Jak ptak powracający do domu po zimie spędzonej w ciepłych krajach – czy on nadal jest w domu? Czy to gniazdo, które zostawił tu niegdyś, teraz rozpłatane i rozmyte w morzu nieznajomych domostw, portów i elektrownii, nadal jest jego? Czy to ciepłe miejsce, ten dach nad głową, w którym niegdyś rezydował i wszyscy mu usługiwali, nadal będzie witać go tak ochoczo jak ta planeta? Czasami zdaje mu się, że to właśnie tam skąd wraca było mu najlepiej? Że tam było najciszej, nawet ciszej niż tutaj, w tym fotelu w środku kosmicznej próżni, gdzie rozmyśla i monologuje i filozofuje i marzy i z głową w chmurach fantazjuje o sam nie wie czym – czymś związanym ze spokojem i utartymi ścieżkami. To one mu w głowie, to on właśnie rozważa, czy najlepiej czuje się w drodze czy w miejscu, czy w tym miejscu nowym czy starym, czy ma definiować znaczenie słów „nowe” i „stare” tak, jak robił to kiedyś. To nie są łatwe pytania. Mogą się takimi wydawać dla osób trzecich, które nie doświadczyły tego co on. W jego umyśle kłębi się tysiąc mrówek – konceptów zżerających miejsce na jego twardym dysku, lepiących sobie swój gigantyczny, zabierający zdecydowanie zbyt dużo miejsca pomnik-dom, to jest mrowisko zarówno krótkich gnom jak i piętrzących się ideami budynków. Te drapacze chmur, nomen omen wciąż symbolizujące siedlisko myśli w jego mózgu, byłyby niepojmowalne dla osób trzecich. Bo któż może zrozumieć to, co on widział podczas tej pielgrzymki? Włóczęgi może bardziej, przechadzki na drugi koniec przestrzeni wypełnionej czarną materią i kosmicznym pyłem, zahaczając przy okazji o kilka przytułków potencjalności istnienia bardziej skomplikowanego niż fosforowodór czy hel. I przez okna jak w jadącym samochodzie przemykał im tylko krajobraz dalekich olbrzymów, spoczętych w miejscu i tak już śpiących w astronomicznym, lodowatym łóżku. Jego na szczęście ogrzewała wówczas narzuta uszyta z technokrackiej nici, ale tylko z zewnątrz. W środku mroził go i paraliżował ogrom problemów, z jakimi się zmierzyli w trakcie tej, być może nawet bezcelowej, nie teraz dane jest mu to bowiem odkryć, wycieczki. Ale to nic; miał nadzieję, że jeszcze tam kiedyś wróci. Właściwie mógłby wrócić już teraz. Zegar biologiczny tej planety być może już dawno zgasł. Przecież odkąd tam ostatnio był minęły całe eony – okresy, przez które jego pokolenie zdążyło wyginąć, zostawić po sobie latorośl młodą i silną, która też spłodziła potomków, po których być może nie zostało już nic więcej jak tylko sentencje nagrobkowe gromadzące na sobie warstwy kurzu. Gdyby wyruszył już teraz, obrócił się po prostu na pięcie i nie wkroczył na powrót do swego starego domu, w zamian za to poszedł tam skąd przyszedł, być może zdążyłby na spektakl, który tam zaszczepił. Ale to nie przemyślenia na teraz. Dorodny kwiat Nieuklękłego wyrasta przed nim jak pnącza, w których żyłach płynie bogactwo piękna li surowca. Trudno jest powstać z tej pozycji, gdy przed sobą widzi się coś tak zapierającego dech w piersi; jeden z tych momentów, które można doświadczyć w życiu cztery do sześciu razy, gdy ma się połowicze szczęście. Są tacy, dla których jest to chleb powszedni, widzą to co jakiś czas, widok ten nie jest dla nich niczym więcej jak tylko wykwintnym, wyśmienitym posiłkiem – chwilowym, naprawdę pysznym, ale nie zajmującym tak głowy jak pewne inne zdarzenia. Nie jemu dywagować czy to doświadczenie uzupełnia jego życie o ten jeden, samemu kruchy pierwiastek, który jednak uczestniczy w wiązaniu jego życia, tworząc zawiesinę chroniącą go przed śmiercią ego. „Nieuklękły” to wspaniały tytuł. Podoba mu się jak mało co, prezentując ze sobą furiacką naturę tego miejsca. Jest ono niczym dżungla wypełniona predatorami polującymi na siebie wzajemnie. Dzikie koty skaczące po drzewach w poszukiwaniu zdobyczy, to jest ideologii innych stworzeń, chcąc je rozszarpać i zostawić strzępy na pożarcie innym zwierzętom. Zostawiają je, bo nie zdążyły zabrać ze sobą najlepszych ochłapów, popędzane zachłannością tej planety, niszczącą wszystko co zbyt słabe i wątłe by przetrwać w łańcuchu pokarmowym. A nie daj boże padniesz ofiarą jakiejś tarantuli czy innej anakondy, a możesz być pewien, że będziesz umierał powoli i boleśnie, zabijany przez złowrogi jad, który rozprowadza się krwią do najdalszych zakątków ciała, paraliżując je, by zesztywniały i zdrętwiały żałośnie, by ciało się poddało i w końcu zmurszało nieżywe. Oczywiście przesadza w tych swoich rozważaniach, jak zwykle zresztą. Taki już jest, jeśli się nad czymś skupia, to eksploatuje temat najlepiej i najgłębiej jak tylko potrafi. Można to zwać zboczeniem zawodowym lub po prostu szaleństwem.
Ale wie dobrze co widzi. I wspaniale rozumie swoje myśli oraz emocje, którymi jest teraz targany. Oto bowiem powrócił w końcu do domu, do upragnionego miejsca, o którym śnił tak długo. I na nic zdadzą się konflikty jego aspołeczności, powstałej na skutek żywienia się samotnością przez tak długi czas, z empatią do braci i tęsknotą za dachem, pod którym się wychował. Wie, że ktoś będzie tam na niego czekał – mimo że dawno powinni wszyscy zemrzeć, cała linia rodu powinna się wykruszyć i, kto wie, być może wyklną go stamtąd – wie, że ktoś czeka. Że wśród jego bliskich znalazła się przynajmniej jedna osoba, która, metodą tą samą co on, nieprzyjemną siłą schłodzenia ciała, by wciąż jeszcze żył gdy dotrze na miejsce, czatowała u progu drzwi, które niegdyś przekroczył bez wyraźnej obietnicy powrotu. Ta osoba na pewno już usłyszała o tym, że jest w drodze do swych włości. Już szykują się, by przyjąć go tam. Jeśli nie wszyscy, to przynajmniej jedna osoba – ale nie wiedział która; to mógł być każdy, młodszy czy starszy członek rodziny, brat bądź siostra, ktokolwiek. Ta myśl napawała go pewnym komfortem, jak wymęczony zwierz, który po całym dniu zmagania się z przeciwnościami losu znalazł jaskinię, w której będzie mógł przenocować. Ba, może nawet zostanie tu na dłużej, spodoba mu się i zadomowi się, rozpali ogrzewające go ognisko i upiecze na nim te kawałki mięsa, które zdobył w trakcie łowów. Ale do pieczary, tej własnej kryjówki, do której niedługo dotrze, jeszcze spory kawałek. Napiłby się czegoś. I przewidział to, jak zwykle zresztą, a także obliczył, zrachował, czy wszystek tej substancji zdąży być zanihilowany przez jego organizm, zanim przystąpi do rutynowych badań tego jak się czuje, co się znajduje w jego organizmie, czy aby nie przywlókł ze sobą jakiegoś kosmicznego wirusa niczym z filmu o prastarym źle znalezionym w przestrzeni, którego celem jest zniszczenie rasy ludzkiej. Co za bzdury, wydali niegdyś bajońskie sumy na to, by być absolutnie pewnymi, że do czegoś takiego nie dojdzie, podczas gdy jutro zaprzeczą samym sobie wykonując te testy. Z drugiej jednak strony to nie ci sami ludzie. Te persony, z którymi wejdzie w kontakt, będą kimś innym, będą potomkami potomków tych starych czasów, być może nie ufają stęchłym i zaśmierdłym w urnach z prochami starcom, których odkrycia zginęły wraz z nimi, a ich samych już nikt nie pamięta. On może przywołać do siebie obrazy tamtych domorosłych astronautów, ale, rzeczywiście: po co? Ich poświęcenie dla sprawy, tak przecież znikome zarówno na skalę świata jak i w ogóle, było mniej warte niż wino, które właśnie odkorkowuje. Mimo całej tej technologii i możliwości, preferuje klasycyzm, wino to jest zatem normalne, czerwone, w najzwyklejszej w świecie szklanej butelce, zatkane hydrofobową suberyną wysyconą tkanką korkową. Zabawne, jak przykłada uwagę do takich szczegółów; płyn uderza z pluskiem o ścianki zdobionego kieliszku, na którym walczą ze sobą arabeskowe ornamenty, zupełnie jak dwa połykające się wzajemnie smoki. Dyfuzja wciąż wstrząsa zawartością, gdy odchyla butelkę z powrotem i kładzie ją na blacie, przysuwając za chwilę naczynie do nosa, wąchając i delektując się już teraz jego zapachem. Mija chwila, zanim postanawia wlać afrodyzjak, niesamowicie łagodnie doprawiony alkaloidem johimbiny, tak tylko dla koloru, by odkryć piorunującą przyjemność łechtającą jego kubki smakowe. Kolejny łyk, odczekując dłuższą chwilę po tym pierwszym, utwierdza go w przekonaniu, że czym starsze tym lepsze, a starsze niż przechowywane w szafce na gwiezdnym promie być chyba nie może. Nawet przez myśl nie przemyka mu moment kupna tego koktajlu doznań. Zawiesza jedynie wzrok na Nieuklękłym, jego rodzimej planecie, widząc już miękkie łóżko, na którym spocznie niebawem. Dom już na niego czeka. Jest na wyciągnięcie ręki i niedługo go zobaczy. Wreszcie.
Swoją drogą: czemu na forum nie ma opcji wyjustowania tekstu do obu krawędzi?
[align=center]Nieuklękły
Wstęp[/align]
W eterze nie ma dźwięku. Ciemna energia rozpływa się jedynie po przestrzeni czasu i w przestrzeni samej w sobie niczym świeżo rozłożony obrus pokryty srebrzystymi okruchami tego, co kiedyś powstało przy narodzinach światów. Skrawki odległe od siebie o cykle życia bądź więcej, będące jedynymi naocznymi świadkami tego, co niepamiętne jest nikomu, rozsypują się i przyozdabiają czerń szarańczą światła, które rozmywa się, blednie i w końcu ginie w mroku czym dalej się od nich stanie. Wielorakość form i feerii kolorów także zatraca się, gdy gwiezdnemu wędrowcu dane jest się zmierzyć z tak długą peregrynacją, niosąc jednocześnie na swych barkach życiodajne ciepło wraz z wańtuchem mknących świateł. Jedyne, czego ten wędrowiec przenieść w dal nie umie, to wychwytywalny dla uszu dźwięk. Szmer słychać tylko, cichy i głuchy, uspokajający pomruk wszechrzeczy, który oplata swymi, skromnymi wszakże nad wyraz, rękami. Absolutna, niezmącona niczym cisza; jak odcięty sygnał przestała przesyłać informację o tym, że tam, na zewnątrz, jeśli w ogóle istnieje jakieś „zewnątrz”, wciąż znajduje się świat, jakim go poznał. Przed chwilą patrzył jeszcze na ten rozpędzony niegdyś tygiel z gwiazdami, który, choć wciąż podlegał powolnej dyfuzji po zamieszaniu go miliardy lat temu, porusza się zbyt ociężale, by mógł to zauważyć. Obraz ten stoi zatem nieruchomy przed jego oczyma i przeraża ogromem – czy może raczej przerażałby kiedyś; teraz jest to ledwie mrowie jednakowych obiektów, zastygłych w swych pozycjach bajkowych stworach: gazowych olbrzymach i brązowych karłach. Przyzwyczaił się już do nich, oswoił w trakcie tych wszystkich bezdzietnych wypraw. Ile z tych składników kosmicznej zupy pominęli, uznali za niewarte jakiejkolwiek uwagi i po prostu zostawili tak, by pływały jak oczka w gwiezdnym rosole? Ile niewyłowionych ich wędką ryb wciąż pływało w morzu możliwości? Kosmiczne kijanki tylko śmieją się po cichu, ukryte przed wzrokiem drapieżnika, który postanowił sobie splądrować nie okoliczne tereny, a wszystko co tylko mógł. Goni tak zatem wszelkie życie, powracając potem do swej własnej, ironicznie ciepłej nory, gdzie wielu jemu podobnych wspomoże go i napoi, byle by tylko odważył się znów wyzbyć chęci osiedlenia w jednym miejscu i jako koczownik poświęcony społeczeństwu znów wgłębił się w ocean gwiazd. Ten sam, który widzi teraz, gdy już otworzył oczy, przed sobą, ponad konsolą i zimnym blatem, tuż za szybą. Chociaż nie to jest obiektem jego zainteresowania w tej chwili. Aktualnie jego głowę zaprząta tylko jedna myśl. Jedna ledwie prosta koncepcja, na którą czekał od tak dawna, przygotowywał się i z utęsknieniem wyliczał marynarskie dni na niemalże bezowocnych, nieprzynoszących im żadnej nadzeji wodach. Jeden impuls, który zamącił mu pod czerepem, wwiercił się pod czaszkę i tak już został, nie chcąc odpuścić. „Wreszcie”. Słowo to wiło mu się w gardle od bardzo dawna; nie jest ono nacechowane jakąkolwiek pretensją, nie dźwiga w swym znaczeniu na barkach oznak żalu. Tylko tam jest, wdzięczne i będące tam po to, by mu ulżyć. Uśmierzające nieco oznaki morskiej choroby: zmęczenia li apatii, które niczym owoce wypadłe z konaru wędrownego drzewa uderzyły o ziemię i gniły na niej, nawożąc ją pestkami znieczulenia. W tym momencie jednak, w tej właśnie chwili zapomina o tym powoli, gdy spogląda przymróżonym wzrokiem w kierunku tych kilku kolosów, którzy jak wyspa na dalekim morzu pojawiają się na horyzoncie i zbliżają ku jego galeonowi, jego łódce wypełnionej nasionami do rozpłodu światów. Nasiona te czekają tylko, by zostać zasiane na nowoodkrytym przylądku – atolu okrążonego, samą w sobie przecież bezpłodną, rafą koralową, w której pływa nie życie, nawet nie jego zalążek, a jedynie możliwość. Czysta możliwość, którą oni mają rozbudzić, rozpocząć cykl i nadać formę zarodnikom, które, ufając teorii chaosu, wyrosną do gargantuicznych rozmiarów. Miejmy tylko nadzieję, że plemniki te się przyjmą, że jajeczko nie odrzuci go, dusząc w beztlenie bądź topiąc w tlenku deuteru; nie za dużo i nie za mało, by ten obszar, w którym dane będzie spoczywać dojrzewającemu dziecku, będzie przyjazny na tyle, by nie zmarło ono przedwcześnie. Płód ten świata, musi polegać na swych rodzicach: matce, nieprzyjaznej bądź nawet wrogiej, nie zawsze chcącej nosić tę trudną do zaakceptowania ciążę, oraz ojcu, troskliwym i opiekującym się nim, choć muszącym odejść wkrótce, gdy tylko słońce zajdzie. Teraz niemniej zachodzi inna gwiazda – promienie światła powoli znikają za kręgiem planety pełniącym rolę horyzontu w tym odległym miejscu. Z tego miejsca, z miejsca gdzie siedzi, rozłożony w wygodnym siedzeniu, może dojrzeć ją całą. Przepiękna pani, masywna i majestatyczna, okryta mglistym paludamentem chmur, dość zaskakująco już nie tak purpurowo-zielonym jak niegdyś, wtedy, gdy widział ją po raz ostatni. Teraz jej makijaż ma kolor nieco jaśniejszy; delikatnie, ledwo zauważalnie, większość nie zwróciła by na to żadnej uwagi, ale on pamięta ten moment, gdy rozstali się wówczas, bardzo dokładnie. Dla niego była to relatywnie krótka chwila; ot, roczna być może wędrówka, wypłynięcie z rodzimego portu, zwiedzenie kilku muzeów sztuki osobliwej, zawierającej w sobie ścierwa, niewypały i niespełnione nadzieje, a następnie powrót. I jest teraz tutaj, patrzy na nią znów, patrzy jak, zamiast zarumienić się z powodu jego obecności, zbladła delikatnie, onieśmieliła się i obróciła w przeciwną stronę niż wtedy, gdy żegnała go. A być może to właśnie wtedy obrócona była do niego plecami, podczas gdy dzisiaj wita go z otwartymi ramionami? Minie jeszcze dłuższa chwila, para dni bądź ich kilka, zanim będzie mógł przytulić ją wreszcie, wyjrzeć zza kurtyny, za którą jest teraz schowany i położyć się we własnych włościach. A i to nie zagwarantuje mu żadnego spokoju, bowiem dane mu będzie wysłuchiwać długich, męczących peror i być obleganym jak zmarłe truchło przez sępy i wszelkich innych padlinożerców, tak zwanych naukowców, robaki przybyłe ze ściółki wokół jego domu, byle tylko odbębnić swe pasożytnicze rytuały na jego wymęczonej duszy. I na nic zdadzą się odganiające ich pęgi, odpędzanie ich i krzyki, by zostawili ich w spokoju. Ale na pokładzie jest ktoś inny, też z jego ludu, który chętniej by podszedł do idei zmagania się z tymi larwami, które łakną rzetelnej informacji i tylko niej. Może, być może tylko uda mu się uciec przed tym, zostawiając tę sprawę towarzyszowi. To nie jest zły pomysł, całkiem możliwy i na pewno jemu na ręce – oddać słowo spedytorowi, niech on im to tłumaczy. Niech on spisze te nic nie warte raporty, niech on ślęczy nad ekranami monitorów, wprowadza te swoje cyferki i nazwy, niech on sam wynicuje tę opowieść i nada jej imię.
A właśnie, imię. Nie nadali jej jeszcze żadnego imienia. Ta najważniejsza część runa, które musieli ożywić, które miało dźwigać konar wielkiego drzewa. Drzewo kosmosu, niczym monument siły i determinacji, którego urupny szczyt obeliskowy – korona z gałęziami rozprowadzającymi liście i owoce w tamtym świecie – stanął tam dzięki nim i zasilił wątok rwącą wodą. Powstał strumień, płynący tamtędy leniwie i powoli, niosący wraz ze swymi nurtami, o ile można to już tak nazwać, tlącą się karkołomnie perzynę. Iskrę wręcz, która, za ich pobytu, nie spadła wówczas na nic, nie zaszczepiła się w tamtejszych organizmach i nie zapłonęła – jeszcze, jak miał nadzieję – groźnym ogniem, jarzącym się coraz bardziej i bardziej, by niedługo spalić dziewictwo tej ziemii i gwałtem posiąść ją, by kiedyś rozwinęło się w niej coś podobnego do tego, kim on teraz jest. Nie, to mało prawdopodobne, nie ma na to co liczyć. Niech się stanie co się ma stać, niech zrodzi się tam to, co ma się zrodzić. Niech los wytyczy własną ścieżkę i niech siła sprawcza wszechświata weźmie sprawy w swoje ręce. Oni zrobili co mieli zrobić; przebiegu zdarzeń kontrolować nie mogli, mogli jedynie wpłynąć na tę rzekę i wpłynąć na jej wylew. I oby tylko izotopy z tej wody, którą tam rozlali i po której pływali, polubiły się z natywnym pierwiastkiem planety, który czekał na nich od zarania świata. Co się stanie, to się stanie. Żadnej filozofii, żadnych rozważań, jestem teraz zajęty własnym życiem. Wrócił bowiem we własne, *swoje*, macierzyste pielesze, na które czekał tak długo. Ale kim on teraz jest dla tego miejsca? Człowiek wypełniony po brzegi eliksirem autochtoniczności tego krajobrazu, który maluje się przed nim okazale i imponująco jak zawsze, czuje się teraz jak przybysz, jak koczowniczy dotąd allochton, któremu w głowie tylko migracja do tego nowego światu. Jak ptak powracający do domu po zimie spędzonej w ciepłych krajach – czy on nadal jest w domu? Czy to gniazdo, które zostawił tu niegdyś, teraz rozpłatane i rozmyte w morzu nieznajomych domostw, portów i elektrownii, nadal jest jego? Czy to ciepłe miejsce, ten dach nad głową, w którym niegdyś rezydował i wszyscy mu usługiwali, nadal będzie witać go tak ochoczo jak ta planeta? Czasami zdaje mu się, że to właśnie tam skąd wraca było mu najlepiej? Że tam było najciszej, nawet ciszej niż tutaj, w tym fotelu w środku kosmicznej próżni, gdzie rozmyśla i monologuje i filozofuje i marzy i z głową w chmurach fantazjuje o sam nie wie czym – czymś związanym ze spokojem i utartymi ścieżkami. To one mu w głowie, to on właśnie rozważa, czy najlepiej czuje się w drodze czy w miejscu, czy w tym miejscu nowym czy starym, czy ma definiować znaczenie słów „nowe” i „stare” tak, jak robił to kiedyś. To nie są łatwe pytania. Mogą się takimi wydawać dla osób trzecich, które nie doświadczyły tego co on. W jego umyśle kłębi się tysiąc mrówek – konceptów zżerających miejsce na jego twardym dysku, lepiących sobie swój gigantyczny, zabierający zdecydowanie zbyt dużo miejsca pomnik-dom, to jest mrowisko zarówno krótkich gnom jak i piętrzących się ideami budynków. Te drapacze chmur, nomen omen wciąż symbolizujące siedlisko myśli w jego mózgu, byłyby niepojmowalne dla osób trzecich. Bo któż może zrozumieć to, co on widział podczas tej pielgrzymki? Włóczęgi może bardziej, przechadzki na drugi koniec przestrzeni wypełnionej czarną materią i kosmicznym pyłem, zahaczając przy okazji o kilka przytułków potencjalności istnienia bardziej skomplikowanego niż fosforowodór czy hel. I przez okna jak w jadącym samochodzie przemykał im tylko krajobraz dalekich olbrzymów, spoczętych w miejscu i tak już śpiących w astronomicznym, lodowatym łóżku. Jego na szczęście ogrzewała wówczas narzuta uszyta z technokrackiej nici, ale tylko z zewnątrz. W środku mroził go i paraliżował ogrom problemów, z jakimi się zmierzyli w trakcie tej, być może nawet bezcelowej, nie teraz dane jest mu to bowiem odkryć, wycieczki. Ale to nic; miał nadzieję, że jeszcze tam kiedyś wróci. Właściwie mógłby wrócić już teraz. Zegar biologiczny tej planety być może już dawno zgasł. Przecież odkąd tam ostatnio był minęły całe eony – okresy, przez które jego pokolenie zdążyło wyginąć, zostawić po sobie latorośl młodą i silną, która też spłodziła potomków, po których być może nie zostało już nic więcej jak tylko sentencje nagrobkowe gromadzące na sobie warstwy kurzu. Gdyby wyruszył już teraz, obrócił się po prostu na pięcie i nie wkroczył na powrót do swego starego domu, w zamian za to poszedł tam skąd przyszedł, być może zdążyłby na spektakl, który tam zaszczepił. Ale to nie przemyślenia na teraz. Dorodny kwiat Nieuklękłego wyrasta przed nim jak pnącza, w których żyłach płynie bogactwo piękna li surowca. Trudno jest powstać z tej pozycji, gdy przed sobą widzi się coś tak zapierającego dech w piersi; jeden z tych momentów, które można doświadczyć w życiu cztery do sześciu razy, gdy ma się połowicze szczęście. Są tacy, dla których jest to chleb powszedni, widzą to co jakiś czas, widok ten nie jest dla nich niczym więcej jak tylko wykwintnym, wyśmienitym posiłkiem – chwilowym, naprawdę pysznym, ale nie zajmującym tak głowy jak pewne inne zdarzenia. Nie jemu dywagować czy to doświadczenie uzupełnia jego życie o ten jeden, samemu kruchy pierwiastek, który jednak uczestniczy w wiązaniu jego życia, tworząc zawiesinę chroniącą go przed śmiercią ego. „Nieuklękły” to wspaniały tytuł. Podoba mu się jak mało co, prezentując ze sobą furiacką naturę tego miejsca. Jest ono niczym dżungla wypełniona predatorami polującymi na siebie wzajemnie. Dzikie koty skaczące po drzewach w poszukiwaniu zdobyczy, to jest ideologii innych stworzeń, chcąc je rozszarpać i zostawić strzępy na pożarcie innym zwierzętom. Zostawiają je, bo nie zdążyły zabrać ze sobą najlepszych ochłapów, popędzane zachłannością tej planety, niszczącą wszystko co zbyt słabe i wątłe by przetrwać w łańcuchu pokarmowym. A nie daj boże padniesz ofiarą jakiejś tarantuli czy innej anakondy, a możesz być pewien, że będziesz umierał powoli i boleśnie, zabijany przez złowrogi jad, który rozprowadza się krwią do najdalszych zakątków ciała, paraliżując je, by zesztywniały i zdrętwiały żałośnie, by ciało się poddało i w końcu zmurszało nieżywe. Oczywiście przesadza w tych swoich rozważaniach, jak zwykle zresztą. Taki już jest, jeśli się nad czymś skupia, to eksploatuje temat najlepiej i najgłębiej jak tylko potrafi. Można to zwać zboczeniem zawodowym lub po prostu szaleństwem.
Ale wie dobrze co widzi. I wspaniale rozumie swoje myśli oraz emocje, którymi jest teraz targany. Oto bowiem powrócił w końcu do domu, do upragnionego miejsca, o którym śnił tak długo. I na nic zdadzą się konflikty jego aspołeczności, powstałej na skutek żywienia się samotnością przez tak długi czas, z empatią do braci i tęsknotą za dachem, pod którym się wychował. Wie, że ktoś będzie tam na niego czekał – mimo że dawno powinni wszyscy zemrzeć, cała linia rodu powinna się wykruszyć i, kto wie, być może wyklną go stamtąd – wie, że ktoś czeka. Że wśród jego bliskich znalazła się przynajmniej jedna osoba, która, metodą tą samą co on, nieprzyjemną siłą schłodzenia ciała, by wciąż jeszcze żył gdy dotrze na miejsce, czatowała u progu drzwi, które niegdyś przekroczył bez wyraźnej obietnicy powrotu. Ta osoba na pewno już usłyszała o tym, że jest w drodze do swych włości. Już szykują się, by przyjąć go tam. Jeśli nie wszyscy, to przynajmniej jedna osoba – ale nie wiedział która; to mógł być każdy, młodszy czy starszy członek rodziny, brat bądź siostra, ktokolwiek. Ta myśl napawała go pewnym komfortem, jak wymęczony zwierz, który po całym dniu zmagania się z przeciwnościami losu znalazł jaskinię, w której będzie mógł przenocować. Ba, może nawet zostanie tu na dłużej, spodoba mu się i zadomowi się, rozpali ogrzewające go ognisko i upiecze na nim te kawałki mięsa, które zdobył w trakcie łowów. Ale do pieczary, tej własnej kryjówki, do której niedługo dotrze, jeszcze spory kawałek. Napiłby się czegoś. I przewidział to, jak zwykle zresztą, a także obliczył, zrachował, czy wszystek tej substancji zdąży być zanihilowany przez jego organizm, zanim przystąpi do rutynowych badań tego jak się czuje, co się znajduje w jego organizmie, czy aby nie przywlókł ze sobą jakiegoś kosmicznego wirusa niczym z filmu o prastarym źle znalezionym w przestrzeni, którego celem jest zniszczenie rasy ludzkiej. Co za bzdury, wydali niegdyś bajońskie sumy na to, by być absolutnie pewnymi, że do czegoś takiego nie dojdzie, podczas gdy jutro zaprzeczą samym sobie wykonując te testy. Z drugiej jednak strony to nie ci sami ludzie. Te persony, z którymi wejdzie w kontakt, będą kimś innym, będą potomkami potomków tych starych czasów, być może nie ufają stęchłym i zaśmierdłym w urnach z prochami starcom, których odkrycia zginęły wraz z nimi, a ich samych już nikt nie pamięta. On może przywołać do siebie obrazy tamtych domorosłych astronautów, ale, rzeczywiście: po co? Ich poświęcenie dla sprawy, tak przecież znikome zarówno na skalę świata jak i w ogóle, było mniej warte niż wino, które właśnie odkorkowuje. Mimo całej tej technologii i możliwości, preferuje klasycyzm, wino to jest zatem normalne, czerwone, w najzwyklejszej w świecie szklanej butelce, zatkane hydrofobową suberyną wysyconą tkanką korkową. Zabawne, jak przykłada uwagę do takich szczegółów; płyn uderza z pluskiem o ścianki zdobionego kieliszku, na którym walczą ze sobą arabeskowe ornamenty, zupełnie jak dwa połykające się wzajemnie smoki. Dyfuzja wciąż wstrząsa zawartością, gdy odchyla butelkę z powrotem i kładzie ją na blacie, przysuwając za chwilę naczynie do nosa, wąchając i delektując się już teraz jego zapachem. Mija chwila, zanim postanawia wlać afrodyzjak, niesamowicie łagodnie doprawiony alkaloidem johimbiny, tak tylko dla koloru, by odkryć piorunującą przyjemność łechtającą jego kubki smakowe. Kolejny łyk, odczekując dłuższą chwilę po tym pierwszym, utwierdza go w przekonaniu, że czym starsze tym lepsze, a starsze niż przechowywane w szafce na gwiezdnym promie być chyba nie może. Nawet przez myśl nie przemyka mu moment kupna tego koktajlu doznań. Zawiesza jedynie wzrok na Nieuklękłym, jego rodzimej planecie, widząc już miękkie łóżko, na którym spocznie niebawem. Dom już na niego czeka. Jest na wyciągnięcie ręki i niedługo go zobaczy. Wreszcie.