„Nieuklękły” - Zarzewie tomiszczu

Wszelkie formy twórczości Sferowców.

Moderatorzy: Moderator, Global Moderator

Awatar użytkownika
Ghoster
Global Moderator
Posty: 497
Rejestracja: sob paź 13, 2012 8:08 pm

Tak, wykorzystuję tytuł mojego niegdysiejszego opowiadania jako miano czegoś, co, mam głęboką nadzieję, niegdyś przerodzi się w pełnosprawną książkę. Otóż na potrzeby tego tworu stworzyłem własne uniwersum, stworzyłem jeden język (padmarański), a dwa kolejne (imfursyjski i szangryjski) są w stanie wersji kolejno beta i alfa. Tak czy inaczej zamieszczę na tym forum z kilka może rozdziałów, byście zobaczyli jak to się czyta. No i nie ukrywam, że z chęcią poznałbym opinie Darnatha, maelieva czy kogoś ze starszej ekipy na temat tych wypocin osadzonych w metaświecie science-fiction (co, Ghoster i SF?). Nie przeciągając tego dłużej wstęp. Będę wrzucał nawet nie rozdziałami, a częściami (prócz wstępu każdy rozdział jest podzielony na pomniejsze fragmenty - i tak są duże, więc nie ma co zasypywać was z góry ścianą tekstu; chech, to i tak forum trupów). Ja wiem, że mój styl jest rozległy i męczący jak ten Żwikiewicza, no ale cóż; lepsze to niż nic.

Swoją drogą: czemu na forum nie ma opcji wyjustowania tekstu do obu krawędzi?

[align=center]Nieuklękły

Wstęp[/align]

W eterze nie ma dźwięku. Ciemna energia rozpływa się jedynie po przestrzeni czasu i w przestrzeni samej w sobie niczym świeżo rozłożony obrus pokryty srebrzystymi okruchami tego, co kiedyś powstało przy narodzinach światów. Skrawki odległe od siebie o cykle życia bądź więcej, będące jedynymi naocznymi świadkami tego, co niepamiętne jest nikomu, rozsypują się i przyozdabiają czerń szarańczą światła, które rozmywa się, blednie i w końcu ginie w mroku czym dalej się od nich stanie. Wielorakość form i feerii kolorów także zatraca się, gdy gwiezdnemu wędrowcu dane jest się zmierzyć z tak długą peregrynacją, niosąc jednocześnie na swych barkach życiodajne ciepło wraz z wańtuchem mknących świateł. Jedyne, czego ten wędrowiec przenieść w dal nie umie, to wychwytywalny dla uszu dźwięk. Szmer słychać tylko, cichy i głuchy, uspokajający pomruk wszechrzeczy, który oplata swymi, skromnymi wszakże nad wyraz, rękami. Absolutna, niezmącona niczym cisza; jak odcięty sygnał przestała przesyłać informację o tym, że tam, na zewnątrz, jeśli w ogóle istnieje jakieś „zewnątrz”, wciąż znajduje się świat, jakim go poznał. Przed chwilą patrzył jeszcze na ten rozpędzony niegdyś tygiel z gwiazdami, który, choć wciąż podlegał powolnej dyfuzji po zamieszaniu go miliardy lat temu, porusza się zbyt ociężale, by mógł to zauważyć. Obraz ten stoi zatem nieruchomy przed jego oczyma i przeraża ogromem – czy może raczej przerażałby kiedyś; teraz jest to ledwie mrowie jednakowych obiektów, zastygłych w swych pozycjach bajkowych stworach: gazowych olbrzymach i brązowych karłach. Przyzwyczaił się już do nich, oswoił w trakcie  tych wszystkich bezdzietnych wypraw. Ile z tych składników kosmicznej zupy pominęli, uznali za niewarte jakiejkolwiek uwagi i po prostu zostawili tak, by pływały jak oczka w gwiezdnym rosole? Ile niewyłowionych ich wędką ryb wciąż pływało w morzu możliwości? Kosmiczne kijanki tylko śmieją się po cichu, ukryte przed wzrokiem drapieżnika, który postanowił sobie splądrować nie okoliczne tereny, a wszystko co tylko mógł. Goni tak zatem wszelkie życie, powracając potem do swej własnej, ironicznie ciepłej nory, gdzie wielu jemu podobnych wspomoże go i napoi, byle by tylko odważył się znów wyzbyć chęci osiedlenia w jednym miejscu i jako koczownik poświęcony społeczeństwu znów wgłębił się w ocean gwiazd. Ten sam, który widzi teraz, gdy już otworzył oczy, przed sobą, ponad konsolą i zimnym blatem, tuż za szybą. Chociaż nie to jest obiektem jego zainteresowania w tej chwili. Aktualnie jego głowę zaprząta tylko jedna myśl. Jedna ledwie prosta koncepcja, na którą czekał od tak dawna, przygotowywał się i z utęsknieniem wyliczał marynarskie dni na niemalże bezowocnych, nieprzynoszących im żadnej nadzeji wodach. Jeden impuls, który zamącił mu pod czerepem, wwiercił się pod czaszkę i tak już został, nie chcąc odpuścić. „Wreszcie”. Słowo to wiło mu się w gardle od bardzo dawna; nie jest ono nacechowane jakąkolwiek pretensją, nie dźwiga w swym znaczeniu na barkach oznak żalu. Tylko tam jest, wdzięczne i będące tam po to, by mu ulżyć. Uśmierzające nieco oznaki morskiej choroby: zmęczenia li apatii, które niczym owoce wypadłe z konaru wędrownego drzewa uderzyły o ziemię i gniły na niej, nawożąc ją pestkami znieczulenia. W tym momencie jednak, w tej właśnie chwili zapomina o tym powoli, gdy spogląda przymróżonym wzrokiem w kierunku tych kilku kolosów, którzy jak wyspa na dalekim morzu pojawiają się na horyzoncie i zbliżają ku jego galeonowi, jego łódce wypełnionej nasionami do rozpłodu światów. Nasiona te czekają tylko, by zostać zasiane na nowoodkrytym przylądku – atolu okrążonego, samą w sobie przecież bezpłodną, rafą koralową, w której pływa nie życie, nawet nie jego zalążek, a jedynie możliwość. Czysta możliwość, którą oni mają rozbudzić, rozpocząć cykl i nadać formę zarodnikom, które, ufając teorii chaosu, wyrosną do gargantuicznych rozmiarów. Miejmy tylko nadzieję, że plemniki te się przyjmą, że jajeczko nie odrzuci go, dusząc w beztlenie bądź topiąc w tlenku deuteru; nie za dużo i nie za mało, by ten obszar, w którym dane będzie spoczywać dojrzewającemu dziecku, będzie przyjazny na tyle, by nie zmarło ono przedwcześnie. Płód ten świata, musi polegać na swych rodzicach: matce, nieprzyjaznej bądź nawet wrogiej, nie zawsze chcącej nosić tę trudną do zaakceptowania ciążę, oraz ojcu, troskliwym i opiekującym się nim, choć muszącym odejść wkrótce, gdy tylko słońce zajdzie. Teraz niemniej zachodzi inna gwiazda – promienie światła powoli znikają za kręgiem planety pełniącym rolę horyzontu w tym odległym miejscu. Z tego miejsca, z miejsca gdzie siedzi, rozłożony w wygodnym siedzeniu, może dojrzeć ją całą. Przepiękna pani, masywna i majestatyczna, okryta mglistym paludamentem chmur, dość zaskakująco już nie tak purpurowo-zielonym jak niegdyś, wtedy, gdy widział ją po raz ostatni. Teraz jej makijaż ma kolor nieco jaśniejszy; delikatnie, ledwo zauważalnie, większość nie zwróciła by na to żadnej uwagi, ale on pamięta ten moment, gdy rozstali się wówczas, bardzo dokładnie. Dla niego była to relatywnie krótka chwila; ot, roczna być może wędrówka, wypłynięcie z rodzimego portu, zwiedzenie kilku muzeów sztuki osobliwej, zawierającej w sobie ścierwa, niewypały i niespełnione nadzieje, a następnie powrót. I jest teraz tutaj, patrzy na nią znów, patrzy jak, zamiast zarumienić się z powodu jego obecności, zbladła delikatnie, onieśmieliła się i obróciła w przeciwną stronę niż wtedy, gdy żegnała go. A być może to właśnie wtedy obrócona była do niego plecami, podczas gdy dzisiaj wita go z otwartymi ramionami? Minie jeszcze dłuższa chwila, para dni bądź ich kilka, zanim będzie mógł przytulić ją wreszcie, wyjrzeć zza kurtyny, za którą jest teraz schowany i położyć się we własnych włościach. A i to nie zagwarantuje mu żadnego spokoju, bowiem dane mu będzie wysłuchiwać długich, męczących peror i być obleganym jak zmarłe truchło przez sępy i wszelkich innych padlinożerców, tak zwanych naukowców, robaki przybyłe ze ściółki wokół jego domu, byle tylko odbębnić swe pasożytnicze rytuały na jego wymęczonej duszy. I na nic zdadzą się odganiające ich pęgi, odpędzanie ich i krzyki, by zostawili ich w spokoju. Ale na pokładzie jest ktoś inny, też z jego ludu, który chętniej by podszedł do idei zmagania się z tymi larwami, które łakną rzetelnej informacji i tylko niej. Może, być może tylko uda mu się uciec przed tym, zostawiając tę sprawę towarzyszowi. To nie jest zły pomysł, całkiem możliwy i na pewno jemu na ręce – oddać słowo spedytorowi, niech on im to tłumaczy. Niech on spisze te nic nie warte raporty, niech on ślęczy nad ekranami monitorów, wprowadza te swoje cyferki i nazwy, niech on sam wynicuje tę opowieść i nada jej imię.

A właśnie, imię. Nie nadali jej jeszcze żadnego imienia. Ta najważniejsza część runa, które musieli ożywić, które miało dźwigać konar wielkiego drzewa. Drzewo kosmosu, niczym monument siły i determinacji, którego urupny szczyt obeliskowy – korona z gałęziami rozprowadzającymi liście i owoce w tamtym świecie – stanął tam dzięki nim i zasilił wątok rwącą wodą. Powstał strumień, płynący tamtędy leniwie i powoli, niosący wraz ze swymi nurtami, o ile można to już tak nazwać, tlącą się karkołomnie perzynę. Iskrę wręcz, która, za ich pobytu, nie spadła wówczas na nic, nie zaszczepiła się w tamtejszych organizmach i nie zapłonęła – jeszcze, jak miał nadzieję – groźnym ogniem, jarzącym się coraz bardziej i bardziej, by niedługo spalić dziewictwo tej ziemii i gwałtem posiąść ją, by kiedyś rozwinęło się w niej coś podobnego do tego, kim on teraz jest. Nie, to mało prawdopodobne, nie ma na to co liczyć. Niech się stanie co się ma stać, niech zrodzi się tam to, co ma się zrodzić. Niech los wytyczy własną ścieżkę i niech siła sprawcza wszechświata weźmie sprawy w swoje ręce. Oni zrobili co mieli zrobić; przebiegu zdarzeń kontrolować nie mogli, mogli jedynie wpłynąć na tę rzekę i wpłynąć na jej wylew. I oby tylko izotopy z tej wody, którą tam rozlali i po której pływali, polubiły się z natywnym pierwiastkiem planety, który czekał na nich od zarania świata. Co się stanie, to się stanie. Żadnej filozofii, żadnych rozważań, jestem teraz zajęty własnym życiem. Wrócił bowiem we własne, *swoje*, macierzyste pielesze, na które czekał tak długo. Ale kim on teraz jest dla tego miejsca? Człowiek wypełniony po brzegi eliksirem autochtoniczności tego krajobrazu, który maluje się przed nim okazale i imponująco jak zawsze, czuje się teraz jak przybysz, jak koczowniczy dotąd allochton, któremu w głowie tylko migracja do tego nowego światu. Jak ptak powracający do domu po zimie spędzonej w ciepłych krajach – czy on nadal jest w domu? Czy to gniazdo, które zostawił tu niegdyś, teraz rozpłatane i rozmyte w morzu nieznajomych domostw, portów i elektrownii, nadal jest jego? Czy to ciepłe miejsce, ten dach nad głową, w którym niegdyś rezydował i wszyscy mu usługiwali, nadal będzie witać go tak ochoczo jak ta planeta? Czasami zdaje mu się, że to właśnie tam skąd wraca było mu najlepiej? Że tam było najciszej, nawet ciszej niż tutaj, w tym fotelu w środku kosmicznej próżni, gdzie rozmyśla i monologuje i filozofuje i marzy i z głową w chmurach fantazjuje o sam nie wie czym – czymś związanym ze spokojem i utartymi ścieżkami. To one mu w głowie, to on właśnie rozważa, czy najlepiej czuje się w drodze czy w miejscu, czy w tym miejscu nowym czy starym, czy ma definiować znaczenie słów „nowe” i „stare” tak, jak robił to kiedyś. To nie są łatwe pytania. Mogą się takimi wydawać dla osób trzecich, które nie doświadczyły tego co on. W jego umyśle kłębi się tysiąc mrówek – konceptów zżerających miejsce na jego twardym dysku, lepiących sobie swój gigantyczny, zabierający zdecydowanie zbyt dużo miejsca pomnik-dom, to jest mrowisko zarówno krótkich gnom jak i piętrzących się ideami budynków. Te drapacze chmur, nomen omen wciąż symbolizujące siedlisko myśli w jego mózgu, byłyby niepojmowalne dla osób trzecich. Bo któż może zrozumieć to, co on widział podczas tej pielgrzymki? Włóczęgi może bardziej, przechadzki na drugi koniec przestrzeni wypełnionej czarną materią i kosmicznym pyłem, zahaczając przy okazji o kilka przytułków potencjalności istnienia bardziej skomplikowanego niż fosforowodór czy hel. I przez okna jak w jadącym samochodzie przemykał im tylko krajobraz dalekich olbrzymów, spoczętych w miejscu i tak już śpiących w astronomicznym, lodowatym łóżku. Jego na szczęście ogrzewała wówczas narzuta uszyta z technokrackiej nici, ale tylko z zewnątrz. W środku mroził go i paraliżował ogrom problemów, z jakimi się zmierzyli w trakcie tej, być może nawet bezcelowej, nie teraz dane jest mu to bowiem odkryć, wycieczki. Ale to nic; miał nadzieję, że jeszcze tam kiedyś wróci. Właściwie mógłby wrócić już teraz. Zegar biologiczny tej planety być może już dawno zgasł. Przecież odkąd tam ostatnio był minęły całe eony – okresy, przez które jego pokolenie zdążyło wyginąć, zostawić po sobie latorośl młodą i silną, która też spłodziła potomków, po których być może nie zostało już nic więcej jak tylko sentencje nagrobkowe gromadzące na sobie warstwy kurzu. Gdyby wyruszył już teraz, obrócił się po prostu na pięcie i nie wkroczył na powrót do swego starego domu, w zamian za to poszedł tam skąd przyszedł, być może zdążyłby na spektakl, który tam zaszczepił. Ale to nie przemyślenia na teraz. Dorodny kwiat Nieuklękłego wyrasta przed nim jak pnącza, w których żyłach płynie bogactwo piękna li surowca. Trudno jest powstać z tej pozycji, gdy przed sobą widzi się coś tak zapierającego dech w piersi; jeden z tych momentów, które można doświadczyć w życiu cztery do sześciu razy, gdy ma się połowicze szczęście. Są tacy, dla których jest to chleb powszedni, widzą to co jakiś czas, widok ten nie jest dla nich niczym więcej jak tylko wykwintnym, wyśmienitym posiłkiem – chwilowym, naprawdę pysznym, ale nie zajmującym tak głowy jak pewne inne zdarzenia. Nie jemu dywagować czy to doświadczenie uzupełnia jego życie o ten jeden, samemu kruchy pierwiastek, który jednak uczestniczy w wiązaniu jego życia, tworząc zawiesinę chroniącą go przed śmiercią ego. „Nieuklękły” to wspaniały tytuł. Podoba mu się jak mało co, prezentując ze sobą furiacką naturę tego miejsca. Jest ono niczym dżungla wypełniona predatorami polującymi na siebie wzajemnie. Dzikie koty skaczące po drzewach w poszukiwaniu zdobyczy, to jest ideologii innych stworzeń, chcąc je rozszarpać i zostawić strzępy na pożarcie innym zwierzętom. Zostawiają je, bo nie zdążyły zabrać ze sobą najlepszych ochłapów, popędzane zachłannością tej planety, niszczącą wszystko co zbyt słabe i wątłe by przetrwać w łańcuchu pokarmowym. A nie daj boże padniesz ofiarą jakiejś tarantuli czy innej anakondy, a możesz być pewien, że będziesz umierał powoli i boleśnie, zabijany przez złowrogi jad, który rozprowadza się krwią do najdalszych zakątków ciała, paraliżując je, by zesztywniały i zdrętwiały żałośnie, by ciało się poddało i w końcu zmurszało nieżywe. Oczywiście przesadza w tych swoich rozważaniach, jak zwykle zresztą. Taki już jest, jeśli się nad czymś skupia, to eksploatuje temat najlepiej i najgłębiej jak tylko potrafi. Można to zwać zboczeniem zawodowym lub po prostu szaleństwem.

Ale wie dobrze co widzi. I wspaniale rozumie swoje myśli oraz emocje, którymi jest teraz targany. Oto bowiem powrócił w końcu do domu, do upragnionego miejsca, o którym śnił tak długo. I na nic zdadzą się konflikty jego aspołeczności, powstałej na skutek żywienia się samotnością przez tak długi czas, z empatią do braci i tęsknotą za dachem, pod którym się wychował. Wie, że ktoś będzie tam na niego czekał – mimo że dawno powinni wszyscy zemrzeć, cała linia rodu powinna się wykruszyć i, kto wie, być może wyklną go stamtąd – wie, że ktoś czeka. Że wśród jego bliskich znalazła się przynajmniej jedna osoba, która, metodą tą samą co on, nieprzyjemną siłą schłodzenia ciała, by wciąż jeszcze żył gdy dotrze na miejsce, czatowała u progu drzwi, które niegdyś przekroczył bez wyraźnej obietnicy powrotu. Ta osoba na pewno już usłyszała o tym, że jest w drodze do swych włości. Już szykują się, by przyjąć go tam. Jeśli nie wszyscy, to przynajmniej jedna osoba – ale nie wiedział która; to mógł być każdy, młodszy czy starszy członek rodziny, brat bądź siostra, ktokolwiek. Ta myśl napawała go pewnym komfortem, jak wymęczony zwierz, który po całym dniu zmagania się z przeciwnościami losu znalazł jaskinię, w której będzie mógł przenocować. Ba, może nawet zostanie tu na dłużej, spodoba mu się i zadomowi się, rozpali ogrzewające go ognisko i upiecze na nim te kawałki mięsa, które zdobył w trakcie łowów. Ale do pieczary, tej własnej kryjówki, do której niedługo dotrze, jeszcze spory kawałek. Napiłby się czegoś. I przewidział to, jak zwykle zresztą, a także obliczył, zrachował, czy wszystek tej substancji zdąży być zanihilowany przez jego organizm, zanim przystąpi do rutynowych badań tego jak się czuje, co się znajduje w jego organizmie, czy aby nie przywlókł ze sobą jakiegoś kosmicznego wirusa niczym z filmu o prastarym źle znalezionym w przestrzeni, którego celem jest zniszczenie rasy ludzkiej. Co za bzdury, wydali niegdyś bajońskie sumy na to, by być absolutnie pewnymi, że do czegoś takiego nie dojdzie, podczas gdy jutro zaprzeczą samym sobie wykonując te testy. Z drugiej jednak strony to nie ci sami ludzie. Te persony, z którymi wejdzie w kontakt, będą kimś innym, będą potomkami potomków tych starych czasów, być może nie ufają stęchłym i zaśmierdłym w urnach z prochami starcom, których odkrycia zginęły wraz z nimi, a ich samych już nikt nie pamięta. On może przywołać do siebie obrazy tamtych domorosłych astronautów, ale, rzeczywiście: po co? Ich poświęcenie dla sprawy, tak przecież znikome zarówno na skalę świata jak i w ogóle, było mniej warte niż wino, które właśnie odkorkowuje. Mimo całej tej technologii i możliwości, preferuje klasycyzm, wino to jest zatem normalne, czerwone, w najzwyklejszej w świecie szklanej butelce, zatkane hydrofobową suberyną wysyconą tkanką korkową. Zabawne, jak przykłada uwagę do takich szczegółów; płyn uderza z pluskiem o ścianki zdobionego kieliszku, na którym walczą ze sobą arabeskowe ornamenty, zupełnie jak dwa połykające się wzajemnie smoki. Dyfuzja wciąż wstrząsa zawartością, gdy odchyla butelkę z powrotem i kładzie ją na blacie, przysuwając za chwilę naczynie do nosa, wąchając i delektując się już teraz jego zapachem. Mija chwila, zanim postanawia wlać afrodyzjak, niesamowicie łagodnie doprawiony alkaloidem johimbiny, tak tylko dla koloru, by odkryć piorunującą przyjemność łechtającą jego kubki smakowe. Kolejny łyk, odczekując dłuższą chwilę po tym pierwszym, utwierdza go w przekonaniu, że czym starsze tym lepsze, a starsze niż przechowywane w szafce na gwiezdnym promie być chyba nie może. Nawet przez myśl nie przemyka mu moment kupna tego koktajlu doznań. Zawiesza jedynie wzrok na Nieuklękłym, jego rodzimej planecie, widząc już miękkie łóżko, na którym spocznie niebawem. Dom już na niego czeka. Jest na wyciągnięcie ręki i niedługo go zobaczy. Wreszcie.
Ostatnio zmieniony wt paź 28, 2014 6:27 pm przez Ghoster, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek
Awatar użytkownika
Darnath
Administrator
Posty: 493
Rejestracja: czw paź 04, 2012 3:26 pm
Lokalizacja: Sigil
Kontakt:

Oj Ghoster, co ja mam napisać. Twoja kreska jest eony przed moją, nie wiem czy kiedykolwiek zbliżę się nawet do takiego poziomu. Gdyby Twój tekst podpisano "Lemem" albo "Dukajem", pewnie nikt nie zorientowałby się, że nie są autorami.

A przypomina mi trochę obu, bo mieści w sobie tę "filozoficzną cząstkę" pierwszego i bujną fantazję drugiego (gdzie czytelnik pozytywnie gubi się w gąszczu informacji), ale przede wszystkim jest "Ghosterowe". Przyznam, że pierwsza część jest trudna do czytania (nie zrobiłem tego tchem), ale ten sam problem miałem z wieloma utytułowanymi pisarzami SF na początku swojej podróży. Ostatni akapit przeczytałem za to znacznie szybciej.

Pisz książkę, pisz, bo będę chciał jedną z pierwszych kopii.
Awatar użytkownika
black_cape
Redakcja
Posty: 146
Rejestracja: czw paź 25, 2012 9:53 pm
Lokalizacja: Shra'kt'lor

Ghoster! To, co napisałeś, jest naprawdę niesamowite. Na początek kilka ogólnych refleksji. Twój sposób pisania bardzo kojarzy mi się ze stylem Brunona Schulza (który zresztą uważam za jeden z najpełniej wykorzystujących potencjał słowa pisanego). Wymyślne słownictwo, tworzenie surrealistyczno-onirycznego nastroju poprzez uderzające zestawienia, chaotyczny natłok myśli, równoczesne dążenie do czegoś bardzo pierwotnego i czegoś bardzo wzniosłego (zaznaczające się nie tylko w treści, ale i formie) - to wszystko bardzo bliskie mi koncepcje i rozwiązania literackie. Tak więc zamieszczony przez Ciebie fragment cieszy mnie podwójne - bo już z czysto obiektywnego punktu widzenia ukazuje niezwykle oryginalne podejście do tego typu twórczości i bogactwo przemyśleń. Z takich drobnych detali bardzo podoba mi się zestawienie krótkich i długich zdań (zwłaszcza zaczynanie rozdziałów/akapitów od możliwie najkrótszych, a potem rozwijanie myśli w coraz dłuższych).

Czekam z niecierpliwością na kolejne fragmenty. I również od razu zamawiam Twoją przyszłą książkę.
Ostatnio zmieniony ndz paź 26, 2014 10:53 pm przez black_cape, łącznie zmieniany 1 raz.
There cannot be two skies.
Awatar użytkownika
Ghoster
Global Moderator
Posty: 497
Rejestracja: sob paź 13, 2012 8:08 pm

No cóż, dzięki wam za pochlebne słowa. I tyle, po prostu dzięki; jeśli wam się podobało, to, mam nadzieję, spodoba wam się i cały pierwszy rozdział (wrzucę częściami, dodam jak przeczytacie xd). Problem w tym, że odkąd go napisałem, to stoi tak i się nie rozwija w ogóle powieść (mimo że ma już 65 stron A5, czyli, chyba, do wydania w oprawce), bo... Jestem słaby z chemii, geografii i geodezji, na których chciałbym oprzeć kolejny rozdział - i co tu zrobić, jeśli nawet czasu na naukę nie mam, bo zabiera więcej, niż napisanie takich tekstów?

Odpowiedź jest równie trafna co żenująca: zacząłem w międzyczasie nową, którą może tu zamieszczę, gdy przerodzi się w coś faktycznego.

Do Dukaja czy Lema się nie porównuję (tym bardziej, że Dukaja przeczytałem tylko Katedrę, a z książek Lema to jestem dopiero w połowie Solaris - chociaż obydwu autorów już mam na mojej liście rzeczy to do, szczególnie łakomy jestem na Inne Pieśni tego pierwszego); ale skłamałbym nie twierdząc, że przeczytanie Imago Żwikiewicza (nota bene najlepszej chyba książki jaką kiedykolwiek czytałem) zainspirowało mnie do tego i pomysł panspermii niejako stamtąd wyderywowałem. Ale i tak w zamierzeniu ma to być podobne bardziej do Diuny niż do książek Żwikiewicza. Ba, skojarzenie z Diuną wyda wam się jak najbardziej na miejscu, jeśli dojdziecie do kolejnych części. Dlaczego - zobaczycie wtedy.

Tak czy inaczej w tym rozdziale jakieś konkrety (Darnath, proszę: zwiększ dozwoloną liczbę znaków o kilka zer, bo w 20.000 to ja nawet nie mieszczę jednej trzeciej rozdziału...):

[align=center]I – Półmrok

Sajarei andi sei actari aĉatilaru catareiba
limei aqratu Iqarafei bei tamunnus.
- Cadam Artari, Arzu Ŝasmahi cei.

Gdybania nad transcendencją w przedsionku
Nieuklękłego są gonem czasu nad człowiekiem.
- Kadam Artari, z Księgi Szasmachu.
[/align]

Powoli zapada już zmrok. Najjaśniejszego syriusza na tym niebie, niebie czarnym jak kir, prawie nie widać, zupełnie jak nie widać tych najciemniejszych i najdalszych dookoła. Zasłania go bowiem najważniejszy członek Enklawy Systemu, moloch obiecujący być może coś lepszego, być może coś gorszego, ale na pewno nowego, świeżego i odmiennego. Zbliża się do nich mozolnie, niechętnie wręcz możnaby rzec; ślimaczy się topornie jak gąsienica na gałązce drzewa, szukająca dogodnego do żeru liścia pod warunami kryteriów znanych tylko sobie i przez siebie tylko rozumianych. Ręka sięga po ostatni już łyk wina, które zdążyło mu się przed chwilą całkiem znudzić, niezależnie od tego jak dobre i wykwintne było z początku. Sączy je już pod koniec i spija licho denko, wyobrażając sobie jak pobiera ostatnie krople krwi z obiektu doświadczalnego – może nie człowieka, może nawet nie z królika, nie, niekoniecznie, raczej z innego światu, odległego i już przezeń widzianego. Wyobraża sobie jak próbuje sterraformować jałową względnie ziemię poprzez zużywanie jej surowców; ponosi klęskę za klęską i nie przestaje, nie uczy się na swoich błędach, zamiast tego brnie dalej w las niepowodzeń i zużywa paliwo i niszczy atmosferę i zabija potencjalne życie. A gdy wino się kończy, widzi już tylko śmierć, beznadzieję dla tych ziem, widzi jak Tanatos otula swymi zimnymi ramionami nowoodkryty przylądek niespełnionej wizji, na którym powinny – choć do tego wcale nie doszło – zrodzić się noworodki silne i potężne, a zamiast tego przybywają na ten padół dawno martwe i zmarszczone, pokryte wszędobylskimi plamami opadowymi. Nie zostaje nic innego jak odziać dłoni w nitrylowe rękawice, chwycić za skalpel i ciąć po powierzchni; przebić się przez naskórek, przerżnąć przez brodawki i rozpłatać żyły, mięso, mięśnie, kości – co tylko trzeba w celu przeprowadzenia dokładnej, wnikliwej autopsji, diagnozy tego, co nie wyszło w okresie zaszczepienia i inkubacji. Następnie odstawia kieliszek i rozsiada się wygodniej w fotelu, który zrobił się już nieco bardziej gorący, zupełnie jak on sam pod wpływem, cóż, tylko alkoholu. Ale w środku też coś go rozgrzewa, myśl, która kołocze mu się pod kością czołową już od dłuższego czasu. Zdążył się z nią już oswoić, tako teraz wtula się jedynie w siedzenie i wyżyna z siebie przyjemność, pozwalając pięciohydroksytryptofanom przemieniać się we własnym, niepoganianym przez niego tempie w serotoninę. Dobrze wie, że efekt ten wcale tak przyjemny nie jest, że wmawia sobie głównie jego pozytywne, ekstazowe efekty, ale nikt by go nie przekonał, że nie czuje się teraz dobrze; może nawet więcej niż dobrze. Stara się mieć otwarte oczy, zaczepiać na czymś wzrok, jako iż po zamknięciu oczu poczęłoby mu zmieniać trajektorię myśli na krzywszą i bardziej zagmatwaną. Jednym z efektów, których zdecydowanie nie lubi, jest ingerencja w jego ośrodek równowagi, w błędnik, tak przecież delikatny i nie lubiący, gdy się go rusza, szturcha i dezorientuje. Zaciska tylko mięśnie, starając się wwiercić jeszcze niżej, delektować gorącem, które rozlewa się po jego ciele. Wielu by tę praktykę na pewno okraszyło zbędnym, niepochlebnym komentarzem; rycerze w lśniących zbrojach na hucznych i chyżych koniach pełni cnót i prawych wartości, dźgający go swymi nie mniej niż oni sami czystymi kopiami, krytykowaliby i wyśmiewali za to, czego się teraz podejmuje, bo wszystkich tą samą miarą należy mierzyć, wszystkich równo ustawiać pod murem i wystrzeliwać jeden za drugim niezależnie od tego kim są, co zrobili i dlaczego uczynili to, co uczynić chcieli. Wszelkiego rodzaju alkohol, podobnie zresztą jak i inne, chociaż na pewno te słabsze, specyfiki, są zabronione podczas warty. Wie o tym dobrze, a i tak to wchłonął, bo zdawał sobie sprawę z tego, iż umknie mu to na sucho. Do dokowania jest spory kawał drogi, zdążyłby wyrzucić z siebie ten trunek i jeszcze spić się kolejnym, zanim przystąpiliby do długiej i żmudnej ceremonii przyjęcia – rytuału wstępnego, powitalnego odbioru, który obsłuży ich i wyręczy dopiero w linii przybrzeżnej, przy brzegu kuriozalnej stoczni. Dopiero jak przycumują, jak zarzucą kotwicę z zimnej stali, kotwicę obciążoną całym ich dobytkiem, jakiego nie zgromadzili, a właśnie jakiego pozbyć się nie zdołali, będą mogli wkroczyć w posiadłości wynagrodzeń, być może tytułów li zaszczytów. Ale nie, nie, niekoniecznie zależy mu teraz na jakimkolwiek wynagrodzeniu; sama ta podróż, same eksperiencje jakie zgromadził w jej trakcie są wystarczającą odpłatą za wszelkie trudy, jakich dane mu było doświadczyć. Czuje się jak przewodnik po rzece Styksu, który przepłynął do krainy zmarłych i z powrotem. Co prawda przewoźników jest dwóch, a wraz z nim miota się po tej strwiąży jeszcze trzech innych buńczucznych satyrów, acz jest to jedyne co aktualnie przychodzi mu na myśl.

Enord powiedziałby zapewne, że przesadza. Powiedziałby, że takim jak on zawsze tylko przenośnie, profetyczne rozważania i bezcelowe deliberacje w głowach, ale któżby go tam słuchał; sam nie jest przecież żadną ostoją pragmatyzmu i suchej, niezmąconej niepotrzebnymi esami-floresami logiki. Obraz wymaga zniekształcenia, domaga się wręcz magentowego filtru, który jak ommatidium zmieni i podkoloryzuje wizjer tak, by percepcja nie wyczuwała tylko wąskiego, godnego pożałowania spektrum promieniowania elektromagnetycznego światła widzialnego, lecz by zachwycała się niezwykłością podczerwieni i ultrafioletowym kunsztem, pełną ikry barwą. Świat bez różowych okularów jak dawny, szanowany i ceniony, pochwalany i naśladowany artysta traci swe imię w nieubłaganym odmęcie czasu, no bo ileż można patrzeć i spoglądać na jeden i ten sam obraz z perspektywy tego samego, wciąż jednego artysty? Na stos z tym poglądem, rozpalić go w oliwie i ogniu, niech płomienne języki sycząc gromowładnie zetrą to wszystko dyfuzyjnie w proch; dym dmucha dławiącym dechem w górę, homogenicznym, szarym i nudnym jak to spojrzenie na świat, tak antypatycznym i dlań szkaradnym. To tylko alkohol; też może się zająć ogniem, zgubić go na jego ścieżce, zetrzeć w żużel i zrównać z ziemią. Ale bądźmy tutaj poważni, to padmarańczyk. Nie zginę i nie zniedołężnieję za sprawą trunku, biesiady, zmęczenia, wyczerpania, ni młodej niekompetencji ni starczej demencji, nie zginę od kijów i nie zginę z nieuwagi, nie zabije mnie żadne zwierzę, żadna pogoda, trzęsienie ziemii li zima, upał, deszcz czy burza, kwaśna dżdża czy nuklearny opad, nie umrę w sportowej szermierce ani w nieuważnym wypadku. Dopadnie mnie albo starość, albo zginę z ręki przyjaciela-zdrajcy bądź przynajmniej trochę uczciwego i jawnego wroga. Co może zrobić butelka starego, szangryjskiego wina, w którego żyłach płynie dobrze ponad dwieście lat cierpliwości, czekania na samodoskonalizację i przewrót jakości? To tylko minimalnie lepszy aromat, dodatek smaku li zapachu. Kłącze imbiru doikludowane do herbaty parzonej z rumianku krzewu życia, tylko delikatnie podwyższające walory obecnej chwili. Cóż, mniejsza o to, trzeba przecież się w coś wgłębić, zanurkować w niższe warstwy linii przy klifach, żeby nie trwać z żałosnej stagnacji na tafli praktyczności; a nuż gdzieś pod skałą znajdzie się otwór –  wrąb, w który, jeśli nabierzesz wystarczająco dużo powietrza, co możesz zrobić tylko, jeśli nurkowałeś już wiele razy, wpłyniesz głębiej i znajdziesz jaskinię ze skarbami. Są to skarby możliwości, alternatywności oraz domniemanej sposobności na oderwanie się od późniejszej zgryzoty, prymitywizmu prowadzącego do dewolucji zarówno lewej jak i prawej półkuli mózgu. Płat czołowy potrzebuje pokarmu, odżywki dla neuronów i synaps z astrocytami, by nie zgasły jak nieużywany mięsień, który powoli zanika i obumiera bez pielęgnacji kremem z praktyki. Miecz tępieje i rdzewieje zarówno leżąc bezczynnie jak i, chyba przede wszystkim, tnąc i siecząc, żgając i łojąc, rąbiąc żelazne pancerze. Kresomózgowie domaga się krwi z osoczem pełnym lipoprotein, witamin oraz erytrocytów, wywarem gotowanym od niepamiętnych czasów, gotowanym w kotle gorejących naczyń krwionośnych i rozpostartych gdzie okiem nie sięgnąć żył, dorastających w „jego” gatunku od tak dawna. Mózg ludzki jest jak nienawistny bez szczególnego ukierunkowania bóg, który rząda ofiary z juchy tapirów – konkluzji jego działań; syci się nią i choćby dostał jej więcej niż może wypić, i tak chce więcej. Kukulkan jego czaszki i tego statku, na którym tylko on, tak przynajmniej mogłoby się zdawać, składał mu krwawe dzięki w poszukiwaniu kolejnych cielaków. I on miałby słuchać tamtych z kontroli granicznej, powstrzymać się przed ledwie paroma łykami magicznego trunku, gwarantującemu mu tę chwilę rozkoszy, chwilę relaksu i chwilę zapomnienia o tym, że nie czuje się tutaj wcale swobodnie? Z drugiej strony, on sam nie wie gdzie mógłby się czuć swobodnie. Bo jak nie tutaj, to gdzie? Tam, w przestrzeni kosmicznej, gdzie z kuśtykającą nogą jak obolały kuternoga mknie niby promień światła w poszukiwaniu czegoś, co równie dobrze mogło nigdy nie istnieć, nie istnieje i nigdy nie zaistnieje? Statek nie jest w najlepszej formie, ale to już sytuacja, o której wolałby zapomnieć. Z tych wszystkich przemyśleń, z tych wszystkich metafor, zbędnych antropomorfizmów i faksymile pod cyrografem, kontraktem odnośnie rozpłodu wszechświatów: jeśli którąkolwiek z tych rzeczy miałby wymazać, po prostu wziąć zapałkę i wzniecić ogień na papierze patrząc jak ugina i zawija się on czarną stęchlizną w rulonik, to wybrałby właśnie to. Nie ma sensu rozważać nad tym, co się wtedy stało, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Nowe słońce zdążyło się już schować za horyzontem zdarzeń, zachód jego wędrówki i jednocześnie wschód czegoś nowego, co odkryje już niebawem. Jest tu i teraz, nie ma co roztrząsać przeszłości. Trzeba zresztą tak czy tak przerwać tę balangę, jako że, mimo stłumionych zmysłów, tańczących już gwiazd i łagodnego szumu w eterze, słyszy jak nadciąga gość. Apozjopeza kończy się słowami osoby, której to przecież najbardziej mógłby się spodziewać.

- Wstawaj, Ismaskeli.

Metalowe, koliste odrzwia rozwierają się ze świstem i piskiem ocierającej się platyny o gumę, a do środka wpada natychmiast inny znowuż to brzask – blady, koherentny poranek brzęczącej jarzeniówki, zwiastun tego, przed czym przed chwilą, zdawałoby się, uciekał. Postać wnurza się z przezrocze i jak wywołujący z otaczającym go blaskiem interferencję grawiton, który to niby obcy z latającego spodku wyłania się z mgły z suchego lodu, maluje swe kontury farbą z ciała, krwi i kości. Staje przed nim postać, i choć staje w miejscu, zastyga w jednej pozie, to mimo to ciągle się kołysze i trudna jest ona do wychwycenia, aczkolwiek dobrze wie, że to przez ten trunek, który w siebie wlał. Dopiero teraz czuje efekt alkoholu, ten efekt niekoniecznie przyjemny, a na pewno przeszkadzający dość znacząco w rozmowach typu tej, którą ma właśnie odbyć. Wkracza do pokoju i zdejmuje z siebie opończę, jak na padmarańczyka przystało, po czym zasiada na berżerze obok. Wie dobrze kim jest, nie ma co udawać zaskoczonego czy zakłopotanego; Afvar Del Vermio – choć imię to on widział tylko w papierach –  zna go bardzo dobrze, a mimo to nachodzi go uczucie niepokoju, może nawet… Nostalgii? Czymkolwiek to jest, wprawia go w zakłopotanie, bowiem czuje, iż już niebawem Del Vermio nie będzie tylko politologiem czy ich pilotem, ale stanie się tym, czym był zanim załapał się na tę krypę postrzeleńców.

- Widzę, że już świętujesz. – Śmieje się pod nosem, biorąc w chwyt opróżnioną z soku z czerwieni butlę. – Rozmawiałem już z Enordem i profesorem, siedzą właśnie na dole popijając, zdaje się, to co ty. Doszli do wniosku, że do dokowania zostało jeszcze wystarczająco dużo czasu, by uczcić to kieliszkiem czy dwoma; widzę, że doszedłeś do identycznej konkluzji. – No jasne, Del Vermio, jedyna przystań abstynencji i propagandy czystości ciała i ducha na tej wielkiej po granice świata wody. Wśród całej załogi tylko on nigdy nie myśli „czemu nie?”. – Chodź, usiądź chociaż z nimi jak człowiek, a nie chowaj się tutaj samotnie żłopiąc jakieś szangryjskie wino. Wstydziłbyś się. – Mówi to on, padmarańczyk z krwi i kości, rodowity pan z grodu w Torlanie, i tak oto brat brata poucza. – Ebenerza otworzył właśnie twój ulubiony likier, nie daj się dłużej prosić.

- Za chwilę; nalewka z piwniczki profesora nie ucieknie, a tego widoku prędko z powrotem nie zobaczę.

- Postanowiłeś już co zrobisz jak się to skończy? – O, tam już jawi się on takim, jakim się urodził. Ciekawski i snujący te swoje marzenia o idealnych portretach pamięciowych map umysłów swoich lokatorów na tym statku popaprańców.

- A co, dodasz to do swojej osobistej puli rozważań na temat mojej osoby, czy wywiąże się z tego jakiś ciekawy raport, który będę mógł przeczytać i ocenić? – Pyta, bardziej sarkastycznie niż z zainteresowania.

- Dobrze wiesz, że poznanie tych informacji wpłynęłoby na ciebie i moje wyniki nie byłyby miarodajne. Zresztą, po co ci to? Aż tak ciekawią cię moje myśli na twój temat? Ty masz te swoje roślinki, ja szkicuję postaci ogrodników. A co, jeśli nie chcę poprzestawać na dotychczasowych wynikach?

- Och, daj spokój. – Rzuca nieco oschle, machnąwszy tym samym ręką w wyrzutliwym geście. – Przez całą naszą podróż to mówiłeś i teraz znów się powtarzasz; ileż można słuchać tego samego? Oczywiście, że jestem ciekaw cożeś tam spisał, ciekawość to ludzka rzecz i, cóż, kto jak kto, ty powinieneś wiedzieć o tym doskonale. – Del Vermio przytakuje mu tylko; nawet nie głową, daje to poznać jedynie po oszczędnej mimice, ledwo drgającej brwi, choć on to doskonale zobaczył, nawet w stanie upojenia alkoholowego. – Spłodziłeś już pewnie całą książkę o nas, obserwując i definiując nasze poczynania, przewidując nasze przyszłe działania i, zapewne, nawiązując do tego, że matki nas przytulały za mało bądź za dużo gdy byliśmy mali. A może nie, może do tej pory zdążyłeś skrobnąć tylko zeszycik z paroma adnotacjami, streszczając je jeszcze bardziej i kompresując tą twoją stenografią. Tak czy tak chciałbym wiedzieć; oczywiście, że bym chciał, czegóż innego miałbym pragnąć, skorośmy nic konkretnego z tej wyprawy nie przywieźli.

- Szkoda, że tak myślisz. Z mojej perspektywy wygląda to całkiem inaczej. – Wstydliwie wyłania się z fotelu. – Ja cieszę się doznaniem, koncentruję się na tym, ilu sierotom pomogłem już w bolączce, a nie na celu, okrągłej liczbie ustalonej w systemie dziesiętnym bo tak. Ty widzisz tylko tę bramkę w grze, te zdobyte punkty, tu nie o to chodzi.

- Cha! – Parska, raczej nie wyśmiewając rozmówcy, a będąc mile zaskoczonym własną odpowiedzią. – Mam idealną metaforę prostującą twoje spojrzenie na sytuację; tu nie chodzi o projekt pomocy niesionej bękartom bez rodziców. Jesteśmy farmerami na imfursyjskich polach, gdzie ja wyglądam niecierpliwie zimy, przygotowując się na nią przy porze sierpów, podczas gdy ty nadymasz się w dumie z tego jak piękne są twoje plewy. Fakt, może moje nie przetrwają, ale o to też tu nie chodzi. Nie wiem, nie wiem gdzie zmierza ta teza. Konwersacje z osobami innymi niż ja sam nie wychodzą mi w tym stanie tak dobrze jak na trzeźwo.

- To dlatego tu siedzisz w samotności? – Znów to robi! Kolejny to już raz sprawia, że czuje się jak pacjent leżący u psychoanalityka starającego się dociec w czym tkwi problem i gdzie można znaleźć środek go ukajający. – Nie mów mi, że ten widok ci się jeszcze nie znudził. To ja z Enordem koordynowaliśmy co trzeba; my zostaliśmy obudzeni by doglądać wysunięcia się planety znad horyzontu. Zresztą, co ci będę zawracał głowę, wiesz jak to działa. – Przerywa, dość teatralnie, zdawałoby się. – Ty natomiast obudziłeś się jako pierwszy, wiem że nie śpisz za dobrze, tak samo jak wiem, że siedzisz tu już od przynajmniej sześciu godzin i kontemplujesz nad naszą misją, jej wynikiem, pięknem kosmosu, sensem życia i istotą wszechrzeczy. Istotnie, nie znam bardziej filozoficznego typa niż ty; nikt nie spędza tylu godzin nad czymkolwiek, ile ty myślisz. Nie jesz i nie śpisz, napijesz się tylko wina dla animuszu by zagadać ze sobą samym, byle by tylko znaleźć trochę czasu na to, żeby usiąść i porozmyślać. A żeby chociaż te twoje rozważania do czegoś prowadziły! Ty myślisz tylko by myśleć. Twój mózg jest jak wielki czerw, który musi żreć; nie ważne czy padlinę, świeże mięso czy suchy piach, po prostu musi.

- I ty się nazywasz psychologiem? – Zauważa ironicznie. – Po tym, cożeś właśnie powiedział, połowa ludzi, z którymi miałeś kiedykolwiek do czynienia poczułaby się zaatakowana, skrytykowana na tyle, by odechciałoby im się dalej dumać nad czymkolwiek.

- Ale ty taki nie jesteś i dobrze o tym wiem. I ty wiesz, że ja to wiem, dlatego tak dobrze się zgraliśmy. – Mówi to w czasie przeszłym, zatem i on dostrzega oraz w pełni świadom jest tego, iż powoli zbliża się koniec tej rozrywki. Jak nestor z obolałym kręgosłupem po latach dźwigania worów księg na plecach widzi, że to już kropka postawiona na jego nagrobkowym epitafie, a pozwolili mu ją jeszcze sami wyrzeźbić.

- To fakt. Nawet mimo tych wszystkich niesnasek i durnych problemów muszę ci powiedzieć, że jestem ci całkiem wdzięczny. Co prawda twoja rola na tym statku się trochę zmarnowała, ale spisałeś się świetnie. Wiesz, to całkiem zabawne, nie myślałem, że zgłosi się jeszcze ktoś z nas. – „My” w jego ustach jest czymś znacznie bardziej braterskim i elokwentnym niż w ustach  kogokolwiek innego. I jego rozmówca to bardzo dobrze rozumiał. – Naprawdę, dzięki że tu byłeś.

- To żaden problem. – Tym razem już uśmiechu nie ukrywa. Uśmiechu lekko zarumienionego, ale także w pewnym sensie spełnionego. Uśmiech spełnienia, tak właśnie trzebaby nazwać to, co maluje się właśnie na jego twarzy.
Ostatnio zmieniony wt paź 28, 2014 6:55 pm przez Ghoster, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek
Awatar użytkownika
Ghoster
Global Moderator
Posty: 497
Rejestracja: sob paź 13, 2012 8:08 pm

Dlatego właśnie mógłby zostać tutaj na zawsze. Nawet mimo wszelkich przeciwności, które jak kłody rzucane by mu były pod nogi by rozłupać kości przy pierwszej lepszej okazji. Srebrny moloch brodzi ociężale w tafli kosmicznej sadzawki, a oni – jego cisi mieszkańcy li komandorzy, władcy, królowie liliputów pod powłoką gwiezdnego okrętu – w środku tylko grzęzną w lepkim bagnie filozofii, będącej niczym w porównaniu do energii tuż za zasłoną. Ale rzecz w tym, iż koniec końców i tak dochodzą do porozumienia, ich przyjacielskie rozmowy zawsze kończą się symbolem pokoju, nutą zrozumienia zarówno siebie nawzajem jak i podjętego wątku, w którym z początku także dulczą jak nieporadne kijanki, by w końcu mknąć przez oceany zagwozdek i zbywać je, osuszać jeden za drugim wraz z postępem nauki. Nigdy za to nie bruzdzą i nie zamulają dna ideami, które już do ich głów nie powrócą. Każde wypowiedziane słowo zyskuje tylko na wartości i jest dla nich jak pasza pożeraczy mózgów; czym więcej tym lepiej, nażreć się i nawpychać wiedzy, czy to nowej z księg, podręczników szkoły przetrwania czy reasumując stare i wymagające poprawek rachunki rzeczywistości. Ze wszystkich par na tej łodzi doświadczeń to właśnie Ismaskeliemu oraz Del Vermio najlepiej wychodziły konwersacje. Kleiły się one żywcem jak miód i szły nieustępliwie do przodu, o czymkolwiek by tylko nie traktowały. Niby świeżo wylęgła ikra rozprzestrzeniały się wokół i ogarniały wodzie tak, że przyćmiewało promienie światła znad tafli i dość rzec, że wspomniany pandorawirus filozofii zaraża za każdym razem wszystkich wycieczkowiczów tego statku na wakacjach od życia. Nawet stary i poczciwy Ebenerza wciąż i wciąż jak nieostrożny zwierz daje się złapać w ich sidła i dołącza do posiedzenia przy co gorszym bełcie bądź choćby naparze z ziółek. I tak podział komórek egzogenicznej plagi spostrzeżeń i refleksji nad wszechrzeczą już dawno opanował ten statek; polimeraza retoryki katalizująca syntezę DNA, w którym zawarta jest cisza, szybko zgniata oryginalny materiał biologiczny i tak oto gadają i gadają tylko bezustannie o niczym. A difosforanem tego procesu są tutaj stracone w życiorysie godziny, które mogli spożytkować na tak wiele innych zachowań. Ale, jak już było wspomniane, nikomu z nich to bardziej nie przeszkadzało. W takim towarzystwie to konieczność identyczna jak to, iż piękno, cała przyjemność i raptura płynąca ze zbliżenia dwóch ssaczych płci spazmem ekstazy powinna być zakończona. Na tym to wszystko wszakże polega, na łechtaniu fizycznej klatki, kłębku do której zostałeś wsupłany, aby te wewnętrzne partycje poczuły się lepiej, poczuły się zmotywowane do tego, by ruszyć się z miejsca i robić cokolwiek. To zabawne jak małych bodźców potrzebuje ciało, żeby mogło funkcjonować. Będąc bowiem ledwie efemerą wieloświatu należy chociaż próbować osiągnąć coś więcej. Właśnie choćby takimi małymi i względnie nic nie wartymi rozważaniami. A im szło to zawsze, to jest od chwili pierwszego i ostatniego wkroczenia do przytulnej pieczary tego statku, niezwykle wręcz gładko. Czasami jednak zastanowić się należy nie nad tym, co się mówi, a nad tym pomiędzy. Albowiem tam, w tych krótkich momentach, kiedy wypowiada może nie słowa, ale zdania raz w raz po sobie, coś się znajduje. Są tam przerwy – czym one są? Musi znajdować się tam cokolwiek, jakaś materia, sygnały elektryczne, procesy biologiczne gdzieś zachodzące, nie może tam być przecież dziury w czasoprzestrzeni. Właśnie, czym jest ta przestrzeń? Materia jest jak oksydan, wypełnia wszelką dostępną powierzchnię, jeśli trzeba to wsiąkając w i wskroś. Jak sprawdzić co znajduje się w tych krótkich i ulotnych chwilach, kiedy nie wypowiada się żadnych słów? Kiedy z jego ust nie wydostaje się żaden dźwięk, kiedy jego aparat mowy nie produkuje żadnych zgłosek, składnych morfemów tego alternacyjnego języku składających się w gramatyczny szkielet komunikacji? Trójdzielny kręgosłup morfosyntaktyczny uwieńczony czaszką, mordką ledwie, polisyntetyzmu; dwie sprawne ręce, jedna zwie się koniugacja i jest podzielona na trzy, druga zaś, deklinacją zwana, akurat tutaj brnie przed siebie samotnie. Kościotrup lingwistyczny podtrzymywany na nogach z dwunastu alternacji pomnożonych przez pięć liczb opartych na trójradykałowych rdzeniach, czasami razy trzy ze względu na dowolności – razem sto siedemdziesąt cztery kombinacje opończy, dodatkowo razy dziewięć, bo akurat tyle jest przypadków. A całość zwinięta w rulonik cielesności pod postacią koronalnych szczelinówek, uwularnych zwartych i, tych szczególnie zaskakujących w skali światu, faryngalnych, palatalizowanych aproksymantów. I weź się tutaj, człowieku, nie pogub, gdy ktoś wymaga od ciebie takiej wiedzy, podczas gdy dla ciebie to chleb powszedni; jest jak umiejętność chodzenia, której nie definiujesz, nie zastanawiasz się nad nią, a jedynie chodzisz. Chleb od piekarza; zjadasz go codziennie z rana, choć nie zajmujesz się jego wyrobem i właściwie nie wiesz skąd się tutaj wziął w twych ustach. Jak dobrze, że na tym statku nie ma poliglotów.

- Poszukam Eclerti. – Mówi wreszcie po dłuższej ciszy, przestrzeni pomiędzy słowami.

- Co? – Pyta zaskoczony.

- Zapytałeś się mnie czy postanowiłem już co zrobię, gdy to się skończy. Otóż tak: mam zamiar poszukać Eclerti.

- Zdajesz sobie sprawę, że ona…

- Nie żyje. Tak, wiem. To znaczy podejrzewam. Kto wie, może znalazła dostatecznie dobre argumenty ku temu, żeby jednak skorzystać z tak długo przez nas wyczekiwanej mocy stwórcy, a może właśnie zmieniła na ten temat swoje zdanie. Nie mnie to przewidywać, chociaż żal mi trochę. Ale wiedziałem o tym i spodziewałem się tego gdy wchodziłem na burtę tej łajby. Wszystkim nam dane było oddać się, złożyć śluby czystości i cnoty niczym mnisi za murami klasztoru kosmicznego buddyzmu. Nawet nie nastawiam się na to, że jeszcze żyje. Najpewniej leży trupem w padmarańskim mauzoleum. Nie chcę szukać jej jako jej, chcę znaleźć kryptę. Bądź co bądź jestem tylko człowiekiem, tęsknota rusza mnie, tak samo jak nostalgia i miłość.

- To bardzo dobrze, że tak do tego podchodzisz. Człowiek musi czasem wrócić w swoje pielesze, nie ważne jak martwe i zapomniane przez świat one są. – A Del Vermio, jak to  typowy psychiatra, znów prawi swoje psychologiczne kazania; nie ma mu tego za złe, zboczenie zawodowe i tyle. Za to od razu zauważa jak udziela mu się jego poetycki sposób określania i definiowania rzeczywistości. Rany, powrót do domu będzie jak kubeł zimnej wody, gdy wszyscy wokół będą porozumiewać się fragmentarycznie, zwięźle i konkretnie. Skrobia z mózgu jak po spotkaniu z ostrzami kuchennej tarki na desce do krojenia rzeczywistości. – Chociaż nie do  końca o to pytałem. Chciałem raczej wiedzieć czym się zajmiesz. W nieco szerszej perspektywie, w ogólniejszym ujęciu.

- Nie wiem. Pewnie spędzę bezlik dni na badaniu eukariontów i ekstremofilnych jednokomórkowców odkrytych podczas naszej nieobecności. Zobaczę co się wydarzyło w Szasmachu, o ile nadal jeszcze istnieje pod tą nazwą; nie jestem fanem zwiedzania, wędrowania po muzeach przeszłości, raczej doglądnę tego jak całość się rozwinęła przez cały ten czas. Kto powymierał, czyje nic nie warte rządy przegapiliśmy i co za uzurpator wygrabił władzę ostatniej kadencji padmarańskiej. Dostaliśmy już jakieś sygnały od kontroli zbliżeń?

- Tak, oczywiście że tak.

- To dobrze. Wiemy przynajmniej, że nasz dom nie zginął od radioaktywnej nowy rozpadu plutonu czy broni termojądrowej. Wyobrażasz to sobie? Nieuklękły w stroju postapokaliptycznego marudera goniącego ociężale nowe światy, kolonie Kombinatu; przetrzebiony ognistą falą i przerzedzony kwaśnym deszczem. Obraz tej planety w trakcie trwania nuklearnej zimy: sam nie wiem czy widok ten byłby beznadziejnie przerażający, czy nieziemsko piękny.

- Nazwij mnie tchórzliwą trusią, ale nie chciałbym tego widzieć. – Uśmiecha się jedynie kącikiem ust Del Vermio, wzdychając przy tym jakby z podzięką, że nie dane mu jest grać w takiej inscenizacji wizji losu tej planety. – Wolę myśleć, że nasze ciepłe, rodzime gniazdko jest takie samo jak zawsze.

- Tak tylko fantazjuję. Nie pokwapisz się o przypisanie mi kolejnej psychologicznej łatki podług twoich podręcznikowych kryteriów? Śnię o apokalipsie, nie prezentuje to przypadkiem mojej destruktywnej natury, socjopatycznej chęci anihilacji gatunku bądź, ewentualnie, chociażby czystego szaleństwa?

- Och przestań. – Wzrusza jedynie ramionami, nie racząc nawet machnąć ręką w odpowiedzi na tę dygresję. – Znam cię już tak długo, może i analizuję odkąd trafiliśmy razem na ten statek. Doświadczenia życia każą mi jednak sądzić, że nie jesteś szaleńcem. Żadnego rodzaju psychopatą, świrem z cyklofrenią ani schizofrenikiem, pochłoniętym w dereizmach czubem czy innym katatymikiem. Co prawda gonitwę myśli uznaje się za typowe objawy wielu manii, ale ty jesteś po prostu bardzo wszystkozajętym człowiekiem. Jeśli istnieje w tej rzeczywistości jakiekolwiek pojęcie dotyczące czego nie bądź, to właśnie ty zredefiniujesz je na tysiąc sposobów i na kolejny milion użyjesz go w swoich rozważaniach: metaforach li przenośniach. Widzę przecież, żeś się spił i gadasz głupoty, zwracasz uwagę na moje typowe cechy, które przestały cię dziwić już dawno przed śródplonem tej wyprawy. Podbudź się trochę, ocuć; przestań chlać w samotności i chodź na dół, załoganci czekają z otwarciem najlepszego trunku na ciebie. – Powstaje w końcu z fotelu; półdługa, włosienna szczecina lata mu na wszystkie strony jak niedopasowany do czerepu szyszak. Długie może nie na tyle, żeby splótł z nich wikingowy warkocz, ale  dość rzec, iż czułby wiatr we włosach przechadzając się nieuklękłymi równinami. Do dość chaotycznej koafiury nie pasuje za to starannie wygolona wzdłuż, wszerz i na ukos broda; gładka jak wypolerowana powierzchnia akacjowego meblu, podobna zresztą z koloru jak reszta twarzy. Elementy osobno odbiegają od siebie stylistycznie, razem za to powstaje portret przystojnego i dość zadbanego może nawet jeszcze młodzieńca, choć to możnaby już uznawać za sporne. Na zdobionym czarczafie, nota bene symbolu przecież ich wspólnego rodu, połyskuje w lichym świetle srebrna nić, tak idealnie współgrająca z farbą jego oczu, szarawym, być może też lekko zabarwionym piwem. Reszta ubioru, zwykłego przecież, w którym nic, absolutnie nic nie ma ciekawego, na czym możnaby zaczepić dłużej wzrok, pasuje na niego jak ulał, ukazując dość wysoką acz nie posturną, raczej wątłą sylwetkę. Widać to szczególnie po rękach – dwóch gałęziach wybiegających z akacjowego drzewca o chuderlawym może trochę pniu, wijące się raz w jedną a raz w drugą stronę, młode przecież jak i samo drzewo. Hermetyzm tej osobliwej postaci na pewno nie kryje się w wyglądzie, prostym wszakże, żeby nie powiedzieć „trywialnym”. Stąpa w kierunku drzwi zachęcając Ismaskeliego jedynie subtelnym gestem dłoni do zebrania się w sobie niby to muskając delikatnie powietrze płynące z generatorów tlenu. – No, nie ociągaj się tak. Chłopaki długo nie wytrzymają i odkorkują w końcu tego bełta; nawet ja nie chcę, żebyś to przegapił.
Ostatnio zmieniony wt paź 28, 2014 7:13 pm przez Ghoster, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek
Awatar użytkownika
black_cape
Redakcja
Posty: 146
Rejestracja: czw paź 25, 2012 9:53 pm
Lokalizacja: Shra'kt'lor

Odkopuję temat. Ogólne odczucia podobne jak ostatnio: to tekst na bardzo wysokim poziomie i fantastycznie stymulujący intelektualnie (co zdanie, to inna dziedzina wiedzy XD). Podobały mi się też dialogi, myślę, że dobrze wplotłeś tam styl swoich opisów (pamiętaj o zaznaczaniu, kto wypowiada daną kwestię, jeśli opisujesz sposób mówienia postaci; oczywiście tutaj można się tego łatwo domyślić, ale po prostu tekst będzie bardziej przejrzysty). Zastanawiam się też nad operowaniem pojęciami takimi jak 'wikingowie' czy 'buddyzm', skoro powieść ma być osadzona w autorskim uniwersum. Z drugiej strony nie znam dokładnie założeń tegoż settingu, więc tylko zwracam na to uwagę.

Tak czy inaczej, możesz już zamieszczać kolejną część. ;)
Awatar użytkownika
Ghoster
Global Moderator
Posty: 497
Rejestracja: sob paź 13, 2012 8:08 pm

[align=center]Ostatnia Wieczerza[/align]

Puklerz metalicznego wiatraku świszczy pod sufitem. Wprowadza do środka symulację żywotliwej atmosfery i zajmuje czymś uszy; niezbędny do funkcjonowania tlen oraz sfera azotu, żeby nie pozemdlewali jak bezbronny pacjent na sali operacyjnej, nie mogący nic poradzić na to, iż w jego stronę zmierza właśnie tlący się złością skalpel – meteor, który przecież trzeba wyminąć, a pilot leży nieprzytomny jak indolentny, niekompetentny głupiec. Powietrze tłoczy się jednak z turbin generatorów z lekkim, denerwującym rzężeniem, jakby chciało, ale nie mogło, przeciskając się tym samym przez stalowe skrzydła końcowego elementu wielkiego, przypominającego trochę rozprostowane ramiona imfursyjskiego orła brunatnego tłoku ciśnieniowego. Stań tylko w obrębie okręgu o promieniu jednego metru wokół wioseł, a fiukanie przyprawi cię o ból głowy. Nieprzyjemny wizg lgnący do uszu jak miód i nie chcący za nic puścić. Nie to, aby był jakoś niesamowicie głośny, acz z kuchni obok zdecydowanie można go usłyszeć – to ten jednostajny tumult, rytmiczny i wyprowadzający z równowagi równie co synchroniczne tykanie zegaru w nocy, gdy chcesz zasnąć, lecz ten ledwo słyszalny szmer urasta do rangi niezdatnego do wytrzymania harmidru pełnego stuknięć, tyknięć i pyknięć. Zresztą sam stół też wygląda jak wielki zegar zdjęty z wieży ratuszowej i podparty na kilku wykrętnych, metalowych nóżkach, postawiony pośrodku okrętowej kruchty i czekający na akolitów, którzy zbiorą się wokół i poczną błogosławić swojego kosmicznego boga. Choć jak dotąd przy tym stole błogosławiono jedynie białka, lipidy i węglowodany w cytoplazmie komórczaków li oksydacyjny szlak pentozofosforanowy syntezujący monosacharydy nukleotydów metabolizmu osobliwości powstałych ostatnimi wiekami w biosferze jedynego słońca Nieuklękłego – Ifażu. Jego widmo majaczy gdzieś tam na komputerach pokładowych monitorujących dokładnie przestrzeń wokół statku.

A właśnie, statek. Wbrew pozorom nie jest on homerycznym słoniem targającym za sobą wóz ze zbożem, to jest zestawem do rozpłodu światów. Tak naprawdę jest to względnie niewielki transportowiec, jak to zwykli nazywać dawni technicy i inżynierzy go budujący; wyposażony w ogromne pokłady energii gromadzonej w ośmiu bakach i bateriach przyczepionych do kadłubu niczym złowrogo do skóry przyssane pijawki bądź inne czerwie, trzymające się i nie chcące za nic puścić. Z kilku stron widnieją także silniki, różnego rodzaju; najczęściej używanym są te impulsowe, acz całość wcale nie wygląda tak, jak możnaby się tego spodziewać słysząc słowo „statek”. Przypomina on bowiem bardziej jakiś owalny owoc niż starożytny galeon. Gwiezdna gruszka przekraczająca jakiekolwiek prędkości, które praktycznie nie mogą zostać pojęte przez człowieka, zrozumiane bardziej niż tylko tak na papierze. Zamiast szypułki znajduje się tam archimedesowy graniastosłup obity tytanem; pryzma będąca sterownią i zwieńczeniem wewnętrznego pokładu oraz kabiną pilotów. Owocnia zalążni, czyli „klatka” bądź „puszka”, jak to ją nazywają jej wszakże nie tak chwilowi mieszkańcy, których jest na nim dzisiaj ledwie pięciu, mieści w sobie dość miejsca na niewypełniany teraz szereg dość przytulnych kajut, w tym hali, w której jedzą, rozmawiają i, w tym momencie, piją. Zamiast soczystej skórki wokół cieknącej słodkim miąższem owocni dna kwiatowego znajdują się tam słoneczne panele – fotowoltaiczne płyty służące do pobierania energii z fal elektromagnetycznych generowanych przez praktycznie wszystkie gwiazdy, które mogą napotkać na swojej drodze. Wygląda to tak, jakby cała powierzchnia korabu pokryła się kosmiczną szadzią; krystalizującą się coraz to bardziej powłoką nabytą w pyle niezmierzonej przestrzeni. Jak pokłosie milionów lat w cieknącej wodziem jaskinii; stalaktyty bądź stalagmity, w zależności od tego jak się patrzy, bowiem na zewnątrz nie ma góry i dołu, jarzą się odbitym, gorejącym światłem. A w środku pokoje i alkowy dla malutkich ludzików sprawujących władzę oraz pieczę nad nieruchomą statuą życia. Nie ma co bawić się w słowne kaligrafie, jest to prosty tygiel z ukropem plemników mających zrodzić życie na innych światach; jego celem jest zaszczepianie rozruszników serc planetom, to jest przenośnych terraformizatorów ekosystemu przeznaczonych do rozhuśtania się biologii odkrytych globów, w których dzieło stworzenia się nie dokończyło.

A tu rozbrzmiewa klasycyzm. O ile tam na zimnie zawartości magazynów z roślinami, konewkami i saszetkami typu „rozsyp życie i podlej” czekają w niezmąconej niczym ciszy na dzień obiecany, który, dla tych tutaj przynajmniej, już nie nastąpi, o tyle w środku gra muzyka. Nie rozrywkowa czy taneczna, nic z tych rzeczy. Przez sień niesie się echo klasycyzmu tej ery – wydechu smoka, który jak taran wbił się w kanony muzyki i wspiął w chwilę po drabinie wykwintności i rozpoznawalności w sztuce. Pierwsza symfonia Faura Muzaridy, zaczynająca się od spektakularnego preludium figuracyjnego w G-moll; słychać już na samym wstępie jak autor kocha i nadużywa wręcz, chociaż wciąż z pełną gracją, opanowaniem i bezsprzeczną nad nimi kontrolą, dysonansów akordowych. Tetrachordy diatoniczne, łączące w sobie skale hiperlidyjską i dorycką, stają się coraz bardziej wyraźne wraz z wejściem skrzypiec i fortepianowego scherzo w dalszych partiach utworu, natomiast potem następuje cała seria na zmianę spokojnych i dynamicznych kompozycji prawie że samodzielnych. Na zmianę słychać elementy symfoniczne li walcowe fragmenty godne Brahmsa. Czym bliżej chorałowego interludium, tym bardziej zwracają uwagę różnorakie unisona, które mają się powtarzać aż do końca w kluczowych dla tej ponad siedmiogodzinnej aranżacji momentach. Gdy nadchodzi w końcu chorał, trwający ledwie krótki moment i będący tam tylko ze względu na szangryjską tradycję muzyczną, ukazuje się szaleńcze zamiłowanie Muzaridy do polirytmik najróżniejszych instrumentów. Zakończenie jest jednak stonowane, bardzo spokojne, niektórzy mogliby rzec, że rachityczne wręcz i niedokończone, ale pozwala się wyciszyć po tak długim utworze pełnym życia i emocji. To właśnie ten fragment przygrywa teraz z przestrzennych głośniczków-kolumienek poziomych, zawieszonych wzdłuż górnej krawędzi przepierzeń głównego holu. Tak czy inaczej piękno tej metamuzyki doceniane jest tylko przez jedną osobę tutaj, i kompletnie niezaskakująco jest to, oczywiście, Enord.

Siedzi na stołku i rozdelektowany kompozycją stuka paznokciami w butelkę warmutu z dodatkiem muszkatołowca. Ileż można czekać na tych dwóch padmarańczyków by zeszli w końcu w dół? Szlachta zawsze musi sobie porozważać i pogdybać nad bóg jeden wie czym. Niekończące się, bezowocne debaty; denerwujący znój nad którym ślęczą i rozprawiają odkąd tylko pojawili się razem na pokładzie. Nie to, żeby się jakoś szczególnie lubili – Ismaskeli i Del Vermio niespecjalnie znajdują się w barierach swoich odpowiednich filotypów, archetypów przyjaciół zdefiniowanych w neuronach przez cały okres trwania życia. Tak to już jest, pewni ludzie jednych po prostu lubią, innych po prostu nie. Ale dlaczego oni dwaj wciąż i wciąż bajają o niebieskich migdałach, końcówce prostej linii i krainie Oz, skoro to właśnie pomiędzy nimi najwięcej zdarzało się tu wpaści w intelektualne szranki? To najczęściej oni dobywali cieknącego złością noża słów wbijającego się w oponenta litanią niezgody i kłótni, a mimo to rozmowy kleją im się jak wrzucony na zajętą ogniem patelnię cukier. Gdy tych dwóch stanie obok siebie, wokół pojawia się czym prędzej rozlewisko karmelu: gorąca kipiel, od której lepiej trzymać się z daleka, coby przypadkiem samemu nie złapać się w tę dialogową bitwę i nie dołączyć z własną armatą poglądów, wizji i spostrzeżeń. Cóż to musi się dziać w ich głowach, że nawet profesora Ebenerzę pokonują w nieprzemożonej pracy szarych komórek? Niemniej ad rem: w tej chwili w pomieszczeniu znajduje się już cała załoga Horeanu, to jest pięciu wariatów, którzy odważyli się zostawić za sobą wszystko i wyruszyć na jego pokładzie w tułaczkę po sferach niebytu. Jest tu każdy, kogo potrzeba. Enord, pilot i inżynier, łatający dziury w funkcjonowaniu całości i babrający się w obślizgłej mazi z kabelków i pulpitów, której brzydzi się dotknąć reszta, a także pokładowy lekarz. Toskarti, fizyk, geodeta li geolog, w porywach nawet do samozwańczego astronoma, tutaj: przewodnika trupy po szlaku na czarnym niebie. Dwóch padmarańczyków, to jest Ismaskeli, będący równie dobrze biologiem i botanikiem co jednym z najwyższych książąt swego rodu – Del Vermio niestety takim tytułem się pochwalić nie może, choć samo „baron” przed nazwiskiem też dumnie brzmi; on jest z kolei politologiem i antropologiem specjalizacji kulturowej, na wszelki wypadek także drugim pilotem, jakby tamten miał zginąć w tragicznej śmierci poprzez zaklinowanie się w kontrolkach. Ostatnią acz zdecydowanie nie najmniej ważną postacią na tym koniu jest profesor Ebenerza, który, jako szanowany chemik i mikrobiolog z kilkoma ważnymi odkryciami na swoim koncie, jest chyba najpierwszym umysłem do zdecydowanych i decydujących działań tej nie tak do końca zgranej koterii. I to by było chyba na tyle; piątka ledwie osób, które Kombinat wysłał w dal mając nadzieję, że może przynajmniej oni nie powrócą z pustymi rękami. Wróć, to nie była wówczas jedynie zasługa Kombinatu, bowiem to właśnie padmarańczycy zebrali się w sobie i po oczekiwaniu na wylęg swych najświatlejszych piskląt sfinansowali całe to przedsięwziecie. Złoto zostało wyłożone na stół wprost z królewskiego skarbca, z ręki głównie Ismaskeliego oraz jego siostry i ojca – z tego co podejrzewa martwych i zimnych równie co ten cichy eter.

- Apéritif? – Staruszek z siwiejącymi już odgałęzieniami na brodzie podaje szklany stożek z mieniącym się w świetle drinkiem padmarańczykowi.

- Nie, dziękuję. – Odpowiada Del Vermio, uśmiechając się grzecznie i odmawiając tym samym gestem dłoni.

- Och, przestańżeż wreszcie. – Wstrząsa napojem. – Tylko „nie” i „nie”; napiłbyś się z nami choć raz a nie marudził tak tylko, przecież nie chcemy cię otruć. – Patrzy się na niego i widząc jak dezaprobata jego stanowcza i jak diament solidna będzie, dodaje żartem. – No, przynajmniej nie w ten sposób.

- Ja za to z chęcią. – Sięga poń Toskarti, zuch z wąsem i lekkim zarostem, z fryzurą podobną do poprzednika, za to o wiele ciemniejszą, czarną wręcz jak krucze pióra. Jego najbardziej rozpoznawalną cechą jest chyba samĉański akcent, brzmiący bardzo śmiesznie dla reszty tutaj. Chwyta za szklaną nóżkę opierając palec wskazujący o szklaną czaszę i podsuwa źródło tego zaskakująco smakowitego zapachu pod nos. Bierze głęboki wdech substancji w nozdrza i napawa się nim przez chwilę; na jego twarzy aż pojawia się ekstaza, krótki spazm zadowolenia. – Żałuj. – Rzuca tylko krótko do padmarańczyka, podczas gdy profesor podaje kolejny kieliszek drugiemu szlachcicowi.

- Jeden tylko. – Oznajmia krótko skinąwszy głową w podzięce.

- Nie!... – Rzuca być może lekko oburzony Enord, samemu chwytając i swój kieliszek. Widocznie zdążył już zauważyć, że w krwi tamtego już trochę alkoholu się znajduje. – Nawet nie mów, że świętowałeś bez nas, ty sowizdrzale! Nie uczą was tam w książęcych komnatach i na kursach wieczorowej kultury balowej, że to niegrzeczne?

- Siedź cicho. – Odpędza od siebie tę myśl. – Aĉjade nas nie obowiązuje, ponieważ nie siedzimy przy stole; ani zwykłym, ani do jedzenia. Uczą nas nawet takich niuansów kulturowych, dla twojej wiadomości. Spytaj Del Vermio, on bardzo dobrze się w tym wszystkim orientuje. O wiele zresztą lepiej niż ja, prawda?

- I naprawdę nie obejmują one żadnej maniery odnośnie picia przed piciem?

- Gdzieżby. Mały koktajl przed wzniesieniem głównego toastu jest wręcz wskazany; jest jak rozgrzewka dla mięśni i stawów przed intensywnym treningiem, po to by…

- Dobrze, dobrze. Już rozumiemy. – Przerywa mu czym prędzej Toskarti, nim to znów wykaże się swoimi powieściotwórczymi uwagami. – Zatem: odprawiamy jakiś godny pożałowania rytuał? Może ktoś chce coś powiedzieć?

- To może ja zacznę. – Lekko nieśmiało, zgłupiały trochę podniosłym wprowadzeniem do tego typu sytuacji wychyla się z kręgu, czy może raczej pięciokątu, Ebenerza. – Chciałbym wam przede wszystkim podziękować. Sam nie wiem co z tego wszystkiego wynikło bądź wyniknie, ale początek był obiecujący i tego mam zamiar się trzymać. Byliście świetnym zespołem, drugiego takiego już nie będzie i chyba wszyscy tutaj się ze mną bezapelacyjnie zgodzą, prawda? Nie ukrywam, może to kwestia długiej izolacji, ale zdążyłem przy was polubić organizmy większe niż milimetr długości i szerokości. – Taki komplement mógł zostać rzucony tylko przez mikrobiologa. – Zdrowie za was wszystkich.

- Sealan apeur! – Czwórka podnosi bełty w górę i odblokowując lewary wylewają zawartość szampańskich kusz do ust. Nikt choćby nie pomyślał o tym, by uderzyć swym szkłem o czyjeś; nic zresztą dziwnego, tradycja ta głęboko zakorzeniona jest jedynie u imfursytów, podczas gdy w kulturze padmarańskiej uchodzi za wysoko niegrzeczną.

- Pozostała jeszcze jedna kwestia. – Gdy Del Vermio wypowiada te słowa, reszta już bardzo dobrze wie o co chodzi. – Trzeba ją przecież jakoś nazwać.

- „Uklękły”. – Żart pada, oczywiście, od inżyniera. Z dwie osoby to robawiło, jednej przeszedł w kącikach ust niezauważony przez nikogo wyraz zażenowania od tego słabego nad wyraz dowcipu.

- Imię kogoś z nas chyba odpada, jest nas za dużo. „Enord-Afvar” brzmi zresztą okrutnie, jak miano jakiegoś słabego twierdzenia matematycznego. A na żadne pierwsze litery nazwisk się nie zgodzę. – Ismaskeli zauważa tylko pokrótce, po czym chowa się w cień rozmowy, podczas gdy Del Vermio utknął na fragmencie wspominającym jego: dlaczego wspomniał jego imię jako drugie? I dlaczego w ogóle je wspomniał. Za chwilę ocuca się nieco, gdy zostaje skonfrontowany z pytaniem rozmówcy. Pada na niego jak urwany z jabłoni owoc. – Co ty o tym myślisz?

- Powinniśmy ją nazwać Jałownicą.

- No, już nie bądź taki pesymistyczny. Widziałeś przecież jak ładnie rozradzały się tam nasze chwasty. Bądźmy dobrej myśli, wszystko ułoży się zgodnie z planem. – Przedstawia swą opinię Ebenerza. – Jeśli złożymy rytualnego baranka w ofierze, to jest.

- Tak, i będziemy klękać kierując modły w galaktyczny wschód pięć razy dziennie. – Dorzuca swój komentarz do oliwy Del Vermio.

- No, nie ma co gdybać, skoro zachód dawno przegapiliśmy i być może sprawozdania z tego jak piękny on był jeszcze długo, bądź też nigdy, nie usłyszymy. – Znów zdaje się, jakby rozpoczynał swą męczącą perorę drugi padmarańczyk. – Dalej, rzucajcie pomysłami; jedną nogą już stoimy w progu naszego domu, a my się jeszcze zastanawiamy nad semantyką.

- Naprawdę, Ismaskeli… – Rozpoczyna Toskarti, wzdychając już ciężko. – …Nikt tak jak ty nie ma tej niezwykłej i niespotykanej umiejętności do rozległego gadania i nie powiedzenia niczego konkretnego.

- No już, już, króliczki, nie bijcie się tak. – Zauważa pieszczotliwie, choć także lekko dogryźliwie, staruch z czupryną wysiwiałą od lat badań nad izotopami wodoru. – Może „Carya”, zważywszy na jej skład?

- Może „Kiwi”, zważywszy na jej kolor? – Obrusza się ich naczelny technik. – Naprawdę: możemy tu tak stać i myśleć nad określeniami pasującymi do jakiejś cechy: „Rodos” bo wielka, „Nawia” bo mityczna, „Perła” bo piękna. Wymyślmy coś konkretnego, przyjaciele. – Enord macha tylko ręką niby kabalista jakby odganiał od siebie znachorską różdżką złe duchy wywróżone mu ze słabego tarota.

- Akurat „Perła” brzmi całkiem smacznie.

- Brzmi jak niedokończona nazwa jakiegoś pirackiego statku z legendy o władcach starożytnych mórz i wielkowodzia. Nie będzie się wabić jak jakiś szczeniacki bękart; niech imię będzie padmarańskie. – Opinia ta pada, zaskakująco, nie spod czarczafu, który jest dzierżony tu przez dwóch takich, a od Toskartiego. – Ismaskeli, ty chyba wiesz tutaj najwięcej o historii naszego języku. Jak brzmiał „owoc” w oryginalnym saszmarańskim?

- Do diabła z dialektami. – Przymruża tylko oczy wyciskając te słowa przez zęby jak dziadek do orzechów rżnący skorupę na wszystkie strony świata. – We wczesnopadmarańskim byłby to „Acseu”. Równie durne co wszystkie poprzednie propozycje.

- Za to mi się z czymś kojarzy. – Chemik podnosi w teatralnym geście chuderlawy paluch do góry. – Dobrze pamiętacie na pewno miejsce, gdzie wydarzył się tamten koszmar. Ten wielki skalny masyw u podnóży brzegu i pionowego klifu nad perlącą się pianą? Ten kościelec zawsze przypominał mi zęby; żuchwę z krzywo porozstawianymi zębami, szczególnie te dwa kły, gdzie ty, Del Vermio, postawiłeś moją aparaturę mierzącą skład geologiczny tego przeklętego żwiru. W medycynie takie anomalie w uzębieniu zwie się aksjowersją. Nazwijmy ją Axio. Nie bawmy się w żadne puryzmy lingwistyczne, grecka terminologia też przecież przejdzie. A i będzie to miało przynajmniej jakąś konkretną symbolikę, a nie bzdurną poetyckość.

- Jestem za. – Rzuca w końcu Enord.

- Ja też. – Odpowiada Ismaskeli. – Brzmi bardzo ładnie. A trzech z pięciu to już większość, więc nie ma po co przeciągać dalej tej demokracji, co panowie?

- Zgodziłbym się i bez tych monarchistycznych sofizmatów. – Dodaje tylko niewzruszenie. – Niech zatem będzie Axio.

- Chociaż ten jeden raz wszyscy zgadzamy się jednogłośnie. – Zauważa dumnie Del Vermio, drapiąc się po czubku głowy, rozczesując tym samym rozczochrany łeb. Widać, że niedawno brał prysznic; woda mu jeszcze skleja ciemne pióra. – Zatem, droga mi bardzo drużyno: chciałbym wznieść ten toast za wszelkie doświadczone przez nas trudy na… Axio. – Przyzwyczaja się małą pauzą do nowonadanego miana. – To była czysta przyjemność i, jak już wspomniał profesor, nie będzie już drugiej takiej świty jak nasza obecna. Mam nadzieję, że wszyscy dostąpimy równych zaszczytów i nasza spuścizna spłodzi przepiękne, i przede wszystkim żywe, potomstwo.

- Wy, padmarańczycy, macie chyba tę rozwlekłość we krwi, co? – Zauważa Toskarti.

- Być może. – Kontynuuje bez zawahania. – Tak czy inaczej dziękuję wam jeszcze raz za wszystko. – Wznosi puchar do góry. – Za Axio.

- Za Axio! – Odpowiada reszta, ciągnąc kolejne łyki z kielichów.

Już niedługo transmisja. Trzeba się zbierać.
ODPOWIEDZ
  • Informacje
  • Kto jest online

    Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość