Gantolandon - Karden
- Pieprzone przebłyski altruizmu, pomroczność jasna cholera by ją wzięla - mamrotał po drodze do Przychodni. Nie wiedział, w którą stronę jechać, a ta przeklęta mgła nie ułatwiała sprawy. W taką pogodę powinien był siedzieć w swoim podniszczonym baraku, w połowie drogi pomiędzy Gniazdem a Domem Bramnym. Ale nie. Musiał, oczywiście, jeździć po ledwo widocznych ulicach z nieznajomym sobie rannym satyrem. A to, co się działo teraz, można było wyjaśnić tylko dwoma słowami: gniew Pani.
- Zamknij pysk - warknął do jęczącego druciarza, który zdążył już się ocknąć i odkryć, że ma związane w nadgarstkach ręce - Jak dojedziemy, to cię wypuszczę i możesz sobie jechać choćby i na Tartar. Ale jeszcze chwilę będę słyszał twój szczek, to wylądujesz w jednej ze szlamowych kałuż. Pojął?
- Ale... Pani się gniewa... Niebezpiecznie - marudził więzień. Karden miał serdecznie dość tego cierpka, szczególnie że satyr również nie umiał jeździć w ciszy. Dodatkowo wszystko go bolało. Gdyby miał czas i pora była odpowiednia, pojechałby na Nocny Rynek i zakupił nieco goździków u handlującej ziołami staruchy. Niestety, chwilowo nie było ku temu okazji. Krasnolud powstrzymał się resztkami sił od zrzucenia marudy z wozu i zostawienia go swojemu losowi.
Na szczęście w końcu jednak dotarli do środka. Zdjęli satyra z wozu, a Karden rozciął druciarzowi więzy i rzucił mu nieco miedziaków.
- Masz, szczeniaku. Za fatygę. A teraz won i żebym cię tu nie widział. No już! Idź w Labirynty!
Potem czekała go jeszcze męka oczekiwania w tym podłym miejscu. Tetch okazał się być zbzikowanym sadystą i aż przykro było obserwować, co tu się działo. Domnus-Tomnus nie miał co liczyć na bezbolesną kurację. Niemniej jednak miał szansę przeżyć. A to było najważniejsze. Chociaż z drugiej strony... co będzie, jeśli satyr skończy jak ten nieszczęśnik bez nóg? Czy faktycznie będzie to lepsze od śmierci?
Spoglądając na zapłakanego wojownika Karden zaczynał w to wątpić.
Dlatego też gdy medyk oznajmił w końcu swój osąd, krasnolud chrząknął, ale nie odpowiedział nic.
- Dzięki za pomoc - odezwał się do Ridnira Tetcha, tłumiąc niechęć. Mimo wszystko robił przecież, co mógł. Chyba będą mogli się stąd ruszyć, nie mieli już raczej nic do roboty. Ale wpierw postanowił odpowiedzieć owemu Andersonowi, co zadał mu pytanie.
- Cichaj, krecie - warknął - Ten ktoś, co miesza nam w głowie, to Pani i wolałbym, żebyś nie marudził na jej temat. Albo z dala ode mnie, przynajmniej w momencie, jak ogarnie cię jej cień. Ona włada tym miastem, a dziś jest wyjątkowo zła. Ja jestem Karden, to zaś miejsce, jak widać, to Przychodnia Znękanego Ducha - rozejrzał się wokół - Rzekłbym nawet, że bardzo znękanego. Takie miejsce, gdzie przyjmuje się chorych...
Urwał, bo zorientował się, że nie o to chyba chodziło człowiekowi.
- A. Pewnie o miasto ci chodzi. To Sigil, a raczej Ul, najmniej sympatyczna jego część. Mam nadzieję, że podoba ci się tutaj - uśmiechnął się zgryźliwie - Znam tą okolicę, szczególnie rejony Domu Bramnego, ale jak chcecie abym robił za wodziciela, to to musi być już warte mojego wysiłku.
Na biednych nie trafiło, więc nie miał wyrzutów sumienia, że wykorzystuje sytuację.
Reguła Trzech - Sesja Archiwalna
Moderatorzy: Moderator, Global Moderator
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad
Zrobiło się ogólnie nieprzyjemnie. Nawet diabelski kocur nie czuł się na tyle pewnie, by oddać się swemu ulubionemu zajęciu czyli drzemce. Wpatrywał się w mgłę, jakby widział w niej przyszłość swoją i swojego pana. A była to dość mroczna przyszłość.
Zaafanawi również śledził widoki nieznanego miasta. Całym sobą pochłaniał dźwięki, zapachy i kolory. Zapamiętywał każdy ulotny szczegół, zestawiał ze sobą dostrzeżone fragmenty i usłyszane informacje. Uczył się nowej rzeczywistości i poznawał drogi, które przez nią wiodły. Mackowaty osiołek, szorstki krasnolud, złowrogi medyk – każdy miał mu coś do przekazania, opowieść, której nie znał nikt inny. Zaafanawi z uwagą słuchał tych opowieści.
Gdy Tetch ogłosił wyrok, grubas wyraźnie się ucieszył. Satyr był jedną z niewielu dotychczas spotkanych tutaj osób, wyraźnie im przyjaznych. Smutne by było, gdyby swoją pomoc okupił śmiercią. A skoro przeżył, Zaafanawi mógł mu się jakoś odwdzięczyć. Przysługi i kontr-przysługi, to był sposób funkcjonowania kupca. ?le by się czuł gdyby pozostawił swego dobroczyńcę w tym nieprzyjemnym miejscu. Jeśli satyr w tej chwili był nieprzytomny po zabiegach chirurga, to ibn Belbiad był gotów czekać, aby z nim porozmawiać. Gdyby zrobił się głodny, przekąski miał przecież tuż pod ręką. Mógł czekać. Poza tym tyle tu było interesujących istot, z pewnością można by się od nich wiele dowiedzieć. A uprzejma rozmowa z chorymi był to uczynek miłosierdzia, którego szlachetność wychwalali poeci. Od czasu do czasu miło było postąpić szlachetnie. To zawsze poprawiało samopoczucie Zaafanawiemu.
Gdy Jim (czy jego imię miało coś wspólnego z dżinami? musiał się kiedyś go o to spytać) zagadnął ich krasnoludzkiego przewodnika, czarodziej również się przedstawił. Nie włączał się szerzej do rozmowy, gdyż Karden najwyraźniej nie był miłośnikiem przepięknej sztuki konwersacji. Z Ciekawością mag wysłuchał informacji o miejscu, do którego trafił, ale propozycja wodzenia (za nos?) spowodowała, że szerzej otworzył oczy. Wysiłek? Ile to jest warte? To był z pewnością oryginalny wstęp do targów, jeśli dobrze zrozumiał sytuację. Może jeszcze poda jakąś konkretną sumę?
Hm, a właściwie ciekawe, jakiej tutaj używali waluty? Uśmiechów, łez, a może całych dusz? Lepiej to dokładnie sprawdzić przed przystąpieniem do pierwszych transakcji.
Zrobiło się ogólnie nieprzyjemnie. Nawet diabelski kocur nie czuł się na tyle pewnie, by oddać się swemu ulubionemu zajęciu czyli drzemce. Wpatrywał się w mgłę, jakby widział w niej przyszłość swoją i swojego pana. A była to dość mroczna przyszłość.
Zaafanawi również śledził widoki nieznanego miasta. Całym sobą pochłaniał dźwięki, zapachy i kolory. Zapamiętywał każdy ulotny szczegół, zestawiał ze sobą dostrzeżone fragmenty i usłyszane informacje. Uczył się nowej rzeczywistości i poznawał drogi, które przez nią wiodły. Mackowaty osiołek, szorstki krasnolud, złowrogi medyk – każdy miał mu coś do przekazania, opowieść, której nie znał nikt inny. Zaafanawi z uwagą słuchał tych opowieści.
Gdy Tetch ogłosił wyrok, grubas wyraźnie się ucieszył. Satyr był jedną z niewielu dotychczas spotkanych tutaj osób, wyraźnie im przyjaznych. Smutne by było, gdyby swoją pomoc okupił śmiercią. A skoro przeżył, Zaafanawi mógł mu się jakoś odwdzięczyć. Przysługi i kontr-przysługi, to był sposób funkcjonowania kupca. ?le by się czuł gdyby pozostawił swego dobroczyńcę w tym nieprzyjemnym miejscu. Jeśli satyr w tej chwili był nieprzytomny po zabiegach chirurga, to ibn Belbiad był gotów czekać, aby z nim porozmawiać. Gdyby zrobił się głodny, przekąski miał przecież tuż pod ręką. Mógł czekać. Poza tym tyle tu było interesujących istot, z pewnością można by się od nich wiele dowiedzieć. A uprzejma rozmowa z chorymi był to uczynek miłosierdzia, którego szlachetność wychwalali poeci. Od czasu do czasu miło było postąpić szlachetnie. To zawsze poprawiało samopoczucie Zaafanawiemu.
Gdy Jim (czy jego imię miało coś wspólnego z dżinami? musiał się kiedyś go o to spytać) zagadnął ich krasnoludzkiego przewodnika, czarodziej również się przedstawił. Nie włączał się szerzej do rozmowy, gdyż Karden najwyraźniej nie był miłośnikiem przepięknej sztuki konwersacji. Z Ciekawością mag wysłuchał informacji o miejscu, do którego trafił, ale propozycja wodzenia (za nos?) spowodowała, że szerzej otworzył oczy. Wysiłek? Ile to jest warte? To był z pewnością oryginalny wstęp do targów, jeśli dobrze zrozumiał sytuację. Może jeszcze poda jakąś konkretną sumę?
Hm, a właściwie ciekawe, jakiej tutaj używali waluty? Uśmiechów, łez, a może całych dusz? Lepiej to dokładnie sprawdzić przed przystąpieniem do pierwszych transakcji.
Hekatonpsychos
Przychodnia Znękanej Psyche
Postanowiłem położyć kres istnieniu wszystkich ludzi,
bo ziemia jest pełna wykroczeń przeciw mnie;
zatem zniszczę ich wraz z ziemią.
Ks. Rodzaju 6; 13.
Zbliżał się antyszczyt. Zawierucha ostrzy szalała na zewnątrz, mgła wgryzała się w skałę i przesiąkała przez spojenia kamieni, a wraz z nią przychodził rodził się gniew, frustracja i bezsiła. Pacjenci po drugiej stronie korytarza zaczęli się szarpać. Kilku asystentów medicusa musiało się uciec do rozwiązań siłowych zanim okrzyki i protesty ucichły. Potem otworzyły się drzwi sali operacyjnej.
Na kamiennym ni to stole, ni ołtarzu (zapewne przemyconym z Kostnicy) leżał satyr. Twarz Domnusa-Tomnusa była blada, galaretowata krew spływała leniwie kanalikiem biegnącym wzdłuż krawędzi łoża. Pierś pijaczyny unosiła się i opadała chrapliwie, zaś rana, rana była kłębowiskiem zaczepów, gwoździ i szwów. Przypominała małą, sześcienną klatkę wszytą w bok. Podrdzewiałą, asymetryczną ale solidną. Z rany wystawał potwornie powyginany metalowy, wenflon zakończony tuż nad wspomnianym już kanalikiem. Wciąż skapywała zeń posoka. Satyr cierpiał – żył, ale cierpiał straszliwie. Nagle, otworzył oczy.
- Znam… znam ciebie – wycharczał do Kardena – bywałeś u Lharga na zebraniach. Pamiętam. Tej zarośniętej geby nie sposób zapomnieć. Tyś mnie tu zataszczył? Po co? Przecie do Domu Bramnego było bliżej. Ech… - z głębi gardla wydobył się bulgot, bąbelki wymieszanej z krwią śliny wystrzeliły w powietrze i niemal natychmiast pękły z cichutkim plumknięciem – Pewnie zostanę tutaj chwilę – mruknął Domnus-Tomnus, wciąż jadąc na swym „powozie”, Karden szedł obok – dzień lub dwa pewnie. Zaopiekuj się w tym czasie moją norą. Krewniacy z Kliki powiedzą ci, gdzie jest. Zwróć szczególną uwagę… – rozkaszlał się ohydnie – …na skóry. Żadna nie może zniknąć. Rozumiesz? Żadna! To bardzo ważne. A teraz idź. Idź z tego przeklętego miejsca zanim pochłonie cię jego morfa.
Niemal jak na komendę pojawił się jeden z „salowych” i zacisnął swoją wielką jak bochen chleba łapę na ramieniu krasnoluda.
- Koniec przyjęć, skurlu. Zbierać dupy w troki. Ino gibko, bo się rozmyślę.
W drugim ręku trzymał rzeźnicki tasak. Długi i nad wyraz ostry, choć w kilku miejscach już poważnie wyszczerbiony.
Uwaga, choć wypowiedziana tylko do Kardena, była skierowana do wszystkich niepacjentów.
Mieliście wybór. Wyjść po dobroci, albo spróbować rozwiązania siłowego. Odzyskawszy na chwilę rezon kruk Jima optował za ostatnim. Karcący wzrok pana zmusił go jednak do milczenia.
Zza ścian natomiast dało się słyszeć przytłumiony okrzyk.
- Deeeeeszcz!
Na dźwięk zwiastująceo urodzaj i szczęście zjawiska Zaafanawi się rozchmurzył. Czemu jednak – pomyślał od razu – okrzyk był tak przepełniony bólem. Odpowiedź nie kazała na siebie czekać. Wraz z bębniącymi o ziemię, ściany i dach kroplami pozostali na ulicy krewniacy zaczęli się dobijać do ścian. Tetch wynurzył się z cienia nieopodal i pokręcił głową w kierunku asystentów zamierzających właśnie otworzyć bramy. Okrzykom bólu, rykom i wrzaskom nie było końca. Kiedy umilkły wreszcie, ustąpił też deszcz. Ostrza przestały śpiewać, a mgła rozpłynęła się jakby rozpuszczona.
Ciekawe, co się stało? Pomyślał Zaafanawi.
Karden słyszał o deszczu jedynie w legendach. Chociaż lepiej byłoby rzec „o Deszczu”. Nawiedzał Klatkę bardzo rzadko rozpuszczając wszystko na swej drodze. Wszystko, co żyło, co się poruszało i było na tyle nieroztropne, by pozostać podczas opadów pod gołym niebem. Miasto miało pachnieć po deszczu świeżością i czystością połączoną z ledwie wyczuwalną wonią kwasu. Bowiem Deszcz Pani był kwaśny. Więcej nawet – był kwasem – rozpuszczającym wszystko co z ciała i kości było stworzone.
- Na co czekacie?! – odezwał się znów asystent – Deszcz przestał padać. Poszli won!
Przychodnia Znękanej Psyche
Postanowiłem położyć kres istnieniu wszystkich ludzi,
bo ziemia jest pełna wykroczeń przeciw mnie;
zatem zniszczę ich wraz z ziemią.
Ks. Rodzaju 6; 13.
Zbliżał się antyszczyt. Zawierucha ostrzy szalała na zewnątrz, mgła wgryzała się w skałę i przesiąkała przez spojenia kamieni, a wraz z nią przychodził rodził się gniew, frustracja i bezsiła. Pacjenci po drugiej stronie korytarza zaczęli się szarpać. Kilku asystentów medicusa musiało się uciec do rozwiązań siłowych zanim okrzyki i protesty ucichły. Potem otworzyły się drzwi sali operacyjnej.
Na kamiennym ni to stole, ni ołtarzu (zapewne przemyconym z Kostnicy) leżał satyr. Twarz Domnusa-Tomnusa była blada, galaretowata krew spływała leniwie kanalikiem biegnącym wzdłuż krawędzi łoża. Pierś pijaczyny unosiła się i opadała chrapliwie, zaś rana, rana była kłębowiskiem zaczepów, gwoździ i szwów. Przypominała małą, sześcienną klatkę wszytą w bok. Podrdzewiałą, asymetryczną ale solidną. Z rany wystawał potwornie powyginany metalowy, wenflon zakończony tuż nad wspomnianym już kanalikiem. Wciąż skapywała zeń posoka. Satyr cierpiał – żył, ale cierpiał straszliwie. Nagle, otworzył oczy.
- Znam… znam ciebie – wycharczał do Kardena – bywałeś u Lharga na zebraniach. Pamiętam. Tej zarośniętej geby nie sposób zapomnieć. Tyś mnie tu zataszczył? Po co? Przecie do Domu Bramnego było bliżej. Ech… - z głębi gardla wydobył się bulgot, bąbelki wymieszanej z krwią śliny wystrzeliły w powietrze i niemal natychmiast pękły z cichutkim plumknięciem – Pewnie zostanę tutaj chwilę – mruknął Domnus-Tomnus, wciąż jadąc na swym „powozie”, Karden szedł obok – dzień lub dwa pewnie. Zaopiekuj się w tym czasie moją norą. Krewniacy z Kliki powiedzą ci, gdzie jest. Zwróć szczególną uwagę… – rozkaszlał się ohydnie – …na skóry. Żadna nie może zniknąć. Rozumiesz? Żadna! To bardzo ważne. A teraz idź. Idź z tego przeklętego miejsca zanim pochłonie cię jego morfa.
Niemal jak na komendę pojawił się jeden z „salowych” i zacisnął swoją wielką jak bochen chleba łapę na ramieniu krasnoluda.
- Koniec przyjęć, skurlu. Zbierać dupy w troki. Ino gibko, bo się rozmyślę.
W drugim ręku trzymał rzeźnicki tasak. Długi i nad wyraz ostry, choć w kilku miejscach już poważnie wyszczerbiony.
Uwaga, choć wypowiedziana tylko do Kardena, była skierowana do wszystkich niepacjentów.
Mieliście wybór. Wyjść po dobroci, albo spróbować rozwiązania siłowego. Odzyskawszy na chwilę rezon kruk Jima optował za ostatnim. Karcący wzrok pana zmusił go jednak do milczenia.
Zza ścian natomiast dało się słyszeć przytłumiony okrzyk.
- Deeeeeszcz!
Na dźwięk zwiastująceo urodzaj i szczęście zjawiska Zaafanawi się rozchmurzył. Czemu jednak – pomyślał od razu – okrzyk był tak przepełniony bólem. Odpowiedź nie kazała na siebie czekać. Wraz z bębniącymi o ziemię, ściany i dach kroplami pozostali na ulicy krewniacy zaczęli się dobijać do ścian. Tetch wynurzył się z cienia nieopodal i pokręcił głową w kierunku asystentów zamierzających właśnie otworzyć bramy. Okrzykom bólu, rykom i wrzaskom nie było końca. Kiedy umilkły wreszcie, ustąpił też deszcz. Ostrza przestały śpiewać, a mgła rozpłynęła się jakby rozpuszczona.
Ciekawe, co się stało? Pomyślał Zaafanawi.
Karden słyszał o deszczu jedynie w legendach. Chociaż lepiej byłoby rzec „o Deszczu”. Nawiedzał Klatkę bardzo rzadko rozpuszczając wszystko na swej drodze. Wszystko, co żyło, co się poruszało i było na tyle nieroztropne, by pozostać podczas opadów pod gołym niebem. Miasto miało pachnieć po deszczu świeżością i czystością połączoną z ledwie wyczuwalną wonią kwasu. Bowiem Deszcz Pani był kwaśny. Więcej nawet – był kwasem – rozpuszczającym wszystko co z ciała i kości było stworzone.
- Na co czekacie?! – odezwał się znów asystent – Deszcz przestał padać. Poszli won!
Gantolandon - Karden
Gdy tylko drzwi sali operacyjnej otworzyły się, krasnolud wykrzywił usta w grymasie obrzydzenia. Chciał wierzyć, że to było niezbędne, że rana satyra była po prostu za ciężka i w Domu Bramnym nie daliby rady się nim zająć (tym bardziej, że tamto miejsce raczej nie robiło za szpital). Z drugiej jednak strony, jak zdążył się nauczyć - co to za różnica? Dowiózł go tutaj i tego już nie zmieni, zatem należy pogodzić się z faktami.
Poza tym Domnus-Tomnus wyglądał na kogoś, komu nic nie grozi i który wyjdzie z tego. Mógł nawet mówić i wyglądał na całkiem opanowanego. Karden wysłuchał więc tego, co satyr miał do powiedzenia. Gorzej było z przyjęciem do wiadomości.
- A co ty teraz? Siepacza za darmochę żeś se znalazł? A zresztą - zreflektował się, że w zasadzie nie ma nic innego do roboty - Niech ci będzie. Ale za to obejrzę sobie twoją spiżarkę i nażrę się do syta. Zaraz - zerknął na salowego, po czym strząsnął jego rękę - Właśnie i tak zamierzałem wychodzić, więc dźgaj się. Nie będę siedział w tej rzeźni ani chwili dłużej, ale nie potrzebuję do tego twojej pomocy. Tym bardziej, żeś jeszcze na gówno 'papu' mówił, jak ja miałem od dawna brodę. Zbieramy się, chłopaki. Nic tu po nas. Satyr stawia kolację. Śniadanie też - zarechotał i zebrał się do wyjścia.
W tym momencie coś im jednak przeszkodziło. Najpierw wrzask i ostrzeżenie o nadchodzącym Deszczu. Karden wzdrygnął się i spojrzał na Tetcha, który najwyraźniej nie miał ochoty otworzyć drzwi. To zniesmaczyło go do końca, ale nie mógł nic zrobić. Za dużo było tu uzbrojonych pielęgniarzy. Starał się nie słyszeć wrzasków dochodzących z zewnątrz.
Na szczęście trwało to krótko.
- Na co czekacie?! – odezwał się znów asystent – Deszcz przestał padać. Poszli won!
- Idę, psiamać - warknął Karden, po czym rzeczywiście wyszedł. Nie miał tu nic do szukania. Odetchnął powietrzem ulicy, które choć cuchniało kwasem, wolał zdecydowanie, niż smród krwi w przybytku Ridnira Tetcha - Gdzie ja mu teraz ma ulicach kogokolwiek znajdę? - pomstował - Skurle! Idziecie? Czy będziecie tu tak stać? Wasz wybór!
Gdy tylko drzwi sali operacyjnej otworzyły się, krasnolud wykrzywił usta w grymasie obrzydzenia. Chciał wierzyć, że to było niezbędne, że rana satyra była po prostu za ciężka i w Domu Bramnym nie daliby rady się nim zająć (tym bardziej, że tamto miejsce raczej nie robiło za szpital). Z drugiej jednak strony, jak zdążył się nauczyć - co to za różnica? Dowiózł go tutaj i tego już nie zmieni, zatem należy pogodzić się z faktami.
Poza tym Domnus-Tomnus wyglądał na kogoś, komu nic nie grozi i który wyjdzie z tego. Mógł nawet mówić i wyglądał na całkiem opanowanego. Karden wysłuchał więc tego, co satyr miał do powiedzenia. Gorzej było z przyjęciem do wiadomości.
- A co ty teraz? Siepacza za darmochę żeś se znalazł? A zresztą - zreflektował się, że w zasadzie nie ma nic innego do roboty - Niech ci będzie. Ale za to obejrzę sobie twoją spiżarkę i nażrę się do syta. Zaraz - zerknął na salowego, po czym strząsnął jego rękę - Właśnie i tak zamierzałem wychodzić, więc dźgaj się. Nie będę siedział w tej rzeźni ani chwili dłużej, ale nie potrzebuję do tego twojej pomocy. Tym bardziej, żeś jeszcze na gówno 'papu' mówił, jak ja miałem od dawna brodę. Zbieramy się, chłopaki. Nic tu po nas. Satyr stawia kolację. Śniadanie też - zarechotał i zebrał się do wyjścia.
W tym momencie coś im jednak przeszkodziło. Najpierw wrzask i ostrzeżenie o nadchodzącym Deszczu. Karden wzdrygnął się i spojrzał na Tetcha, który najwyraźniej nie miał ochoty otworzyć drzwi. To zniesmaczyło go do końca, ale nie mógł nic zrobić. Za dużo było tu uzbrojonych pielęgniarzy. Starał się nie słyszeć wrzasków dochodzących z zewnątrz.
Na szczęście trwało to krótko.
- Na co czekacie?! – odezwał się znów asystent – Deszcz przestał padać. Poszli won!
- Idę, psiamać - warknął Karden, po czym rzeczywiście wyszedł. Nie miał tu nic do szukania. Odetchnął powietrzem ulicy, które choć cuchniało kwasem, wolał zdecydowanie, niż smród krwi w przybytku Ridnira Tetcha - Gdzie ja mu teraz ma ulicach kogokolwiek znajdę? - pomstował - Skurle! Idziecie? Czy będziecie tu tak stać? Wasz wybór!
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad
Choć satyr zwracał się do Kardena, czarodziej uznał, że jeśli opieka nad "norą" ich dobroczyńcy jest tym, czego on akurat w tej chwili potrzebuje, to nie wypada tej prośby nie spełnić. Biorąc szczególnie pod uwagę, że ich przewodnik nie wrócił już do kwestii wynagradzania za nietypowe usługi, a zdecydował się ich zaprowadzić tam, gdzie potrzeba.
Zaafanawi był lekko zawiedziony, że ostatecznie nie miał okazji porozmawiać z pacjentami Przychodni Znękanej Psyche, ale miał nadzieję, że wizyta w Domu Bramnym okaże się równie obiecująca. Skoro odbywały się tam jakieś zebrania, to na pewno uda mu się tam znaleźć kogoś zainteresowanego dłuższą dyskusją. Poznanie światopoglądu kogoś, kto w tym niezwykłym miejscu spędził więcej czasu, mile pobudzało Ciekawość filozofa.
Wychodząc mag pokłonił się na pożegnanie szanownemu medykowi. Uważał, ze z takimi indywiduami lepiej zachowywać dobre stosunki na wypadek, gdyby przeznaczenie wepchnęło człowieka w ich ręce. Zaafanawi chwycił szybko kota, który zaczął chłeptać ciemną krew spływającą po podłodze. Zbeształ go szeptem i zagroził, że nie dostanie kolacji. Kot tylko spojrzał pobłażliwie na niego i oblizał się.
Gdy już wyszli na zewnątrz, ibn Belbiad ze zdumieniem zauważył, że po tym dziwnym deszczu zniknęły kałuże zamiast się pojawić i ogólnie wszystko wygląda porządniej i schludniej. Czyli ogólnie tutejszy deszcz też był zjawiskiem pozytywnym. Tylko te rozpaczliwe głosy, jakie mu towarzyszyły... Zaafanawi postanowił, że tym problemem jego światły umysł zajmie się później.
Poczekał aż ich wędrówka nabrała tempa i wtedy nieśmiało zapytał krasnoluda:
- A ten Dom Bramny to cóż jest za miejsce? Kogo przyjdzie nam tam spotkać?
Choć satyr zwracał się do Kardena, czarodziej uznał, że jeśli opieka nad "norą" ich dobroczyńcy jest tym, czego on akurat w tej chwili potrzebuje, to nie wypada tej prośby nie spełnić. Biorąc szczególnie pod uwagę, że ich przewodnik nie wrócił już do kwestii wynagradzania za nietypowe usługi, a zdecydował się ich zaprowadzić tam, gdzie potrzeba.
Zaafanawi był lekko zawiedziony, że ostatecznie nie miał okazji porozmawiać z pacjentami Przychodni Znękanej Psyche, ale miał nadzieję, że wizyta w Domu Bramnym okaże się równie obiecująca. Skoro odbywały się tam jakieś zebrania, to na pewno uda mu się tam znaleźć kogoś zainteresowanego dłuższą dyskusją. Poznanie światopoglądu kogoś, kto w tym niezwykłym miejscu spędził więcej czasu, mile pobudzało Ciekawość filozofa.
Wychodząc mag pokłonił się na pożegnanie szanownemu medykowi. Uważał, ze z takimi indywiduami lepiej zachowywać dobre stosunki na wypadek, gdyby przeznaczenie wepchnęło człowieka w ich ręce. Zaafanawi chwycił szybko kota, który zaczął chłeptać ciemną krew spływającą po podłodze. Zbeształ go szeptem i zagroził, że nie dostanie kolacji. Kot tylko spojrzał pobłażliwie na niego i oblizał się.
Gdy już wyszli na zewnątrz, ibn Belbiad ze zdumieniem zauważył, że po tym dziwnym deszczu zniknęły kałuże zamiast się pojawić i ogólnie wszystko wygląda porządniej i schludniej. Czyli ogólnie tutejszy deszcz też był zjawiskiem pozytywnym. Tylko te rozpaczliwe głosy, jakie mu towarzyszyły... Zaafanawi postanowił, że tym problemem jego światły umysł zajmie się później.
Poczekał aż ich wędrówka nabrała tempa i wtedy nieśmiało zapytał krasnoluda:
- A ten Dom Bramny to cóż jest za miejsce? Kogo przyjdzie nam tam spotkać?
Gantolandon - Karden
Idący przodem krasnolud zarechotał, słysząc pytanie Zaafanawiego.
- W Domu Bramnym? Głównie, to bzików. Tych większych niż wszyscy inni, którzy sami nie potrafią sobie dać rady z życiem - uśmiech, jaki wpełzł na jego twarz, był niezbyt wesoły - A także tych niebezpiecznych, których trza zamykać, aby nie zrobili krzywdy innym. Tych, to raczej nie ujrzysz, są pod czujną opieką Tessaliego i jego krewniaków. No i sieroty, nie można zapomnieć o sierotach i biedakach. Zostaw te liście, psiakrew! Pochlastać się chcesz?
Ostatnia uwaga skierowana była do Jima, który nieopatrznie podszedł zbyt blisko ściany domu, oplecionej przez coś, wyglądało jak czarna winorośl. Cały problem był w tym, że jej liście były ostre jak brzytwy i jej dotknięcie z pewnością skończyłoby się dość sporą raną. Mężczyzna nie dotknął jeszcze rośliny, ale krasnolud uznał, że huknięcie na niego mimo to będzie właściwe. Ostatecznie krety są jak dzieci - czyż sam nie był kiedyś jednym z nich?
- No i jesteśmy jeszcze my. Ponuracy, albo Ponura Klika. Ale nad tym nie ma co się rozwodzić, zapytaj któregoś z podwładnych i zastaw uszy, powiedzą ci więcej, niż chcesz wiedzieć. Albo nie powiedzą, zależnie od humoru. Ostatecznie - co za różnica, czy będziesz znał odpowiedź, czy nie? Możemy tam zajrzeć, jeśli chcecie, bo i tak w pobliżu pewnie się będą kręcić krewniacy satyra, ale pewnikiem was nie wpuszczą do środka. Chyba, że wyczekacie w kolejce - a chętnych jest od cholery.
Idący przodem krasnolud zarechotał, słysząc pytanie Zaafanawiego.
- W Domu Bramnym? Głównie, to bzików. Tych większych niż wszyscy inni, którzy sami nie potrafią sobie dać rady z życiem - uśmiech, jaki wpełzł na jego twarz, był niezbyt wesoły - A także tych niebezpiecznych, których trza zamykać, aby nie zrobili krzywdy innym. Tych, to raczej nie ujrzysz, są pod czujną opieką Tessaliego i jego krewniaków. No i sieroty, nie można zapomnieć o sierotach i biedakach. Zostaw te liście, psiakrew! Pochlastać się chcesz?
Ostatnia uwaga skierowana była do Jima, który nieopatrznie podszedł zbyt blisko ściany domu, oplecionej przez coś, wyglądało jak czarna winorośl. Cały problem był w tym, że jej liście były ostre jak brzytwy i jej dotknięcie z pewnością skończyłoby się dość sporą raną. Mężczyzna nie dotknął jeszcze rośliny, ale krasnolud uznał, że huknięcie na niego mimo to będzie właściwe. Ostatecznie krety są jak dzieci - czyż sam nie był kiedyś jednym z nich?
- No i jesteśmy jeszcze my. Ponuracy, albo Ponura Klika. Ale nad tym nie ma co się rozwodzić, zapytaj któregoś z podwładnych i zastaw uszy, powiedzą ci więcej, niż chcesz wiedzieć. Albo nie powiedzą, zależnie od humoru. Ostatecznie - co za różnica, czy będziesz znał odpowiedź, czy nie? Możemy tam zajrzeć, jeśli chcecie, bo i tak w pobliżu pewnie się będą kręcić krewniacy satyra, ale pewnikiem was nie wpuszczą do środka. Chyba, że wyczekacie w kolejce - a chętnych jest od cholery.
ShadEnc - Jim Anderson
- Ciekawe miejsce. Królestwo za bezpieczną drogę na Oerth – burknął Jim, słysząc uwagę krasnoluda, jednak widząc ostre coś, co wziął za liście, pokiwał głową w podziękowaniu. Sigil okazało się bardziej dziwaczne, niż myślał na początku. Dziwaczne i groźne, co mocno utrudniało możliwość poznania zasad rządzących tym miejscem. Do tej pory zwykł kierować się powolną, spokojną analizą, ostrożnymi doświadczeniami. Obserwował i notował w pamięci związki między przedmiotami, tworząc obraz całości, czymkolwiek by nie była – osobowością napotkanego człowieka, strukturą poznawanej organizacji czy nawet mechanizmem działania nieznanego urządzenia. Problem tkwił w tym, że pojęcie „ostrożne” w związku ze słowem „doświadczenie” najprawdopodobniej nie łączyło się w Sigil nijak. Znaczyło to tylko tyle, że oprzeć się można jedynie na sprawdzonej wiedzy – krasnolud stanowił najbardziej wiarygodne jej źródło w okolicy.
Sigil… dziwne, wydaje mi się, że słyszałem kiedyś tą nazwę – myślał Jim, idąc powoli za prowadzącym grupę krasnoludem. Starał się ogarnąć wzrokiem całą drogę, omijał wszelkie dziwacznie wyglądające przedmioty, od opalizujących kałuż poczynając, na zielonkawej pleśni, pokrywającej ścianę jednego z budynków kończąc. – Słyszałem, albo czytałem. Tak, to jest to! „Wszystkie drogi prowadzą do Sigil. Wystarczy znaleźć portal”, jakoś tak brzmiał zapisek w podręczniku do geografii odziedziczonym po Gallagherze. Widocznie to jakieś skrzyżowanie szlaków, ale nie między miastami, może między światami? Ach, moja marna pamięci, dlaczego nie zapamiętałem, co ten stary pijak napisał o władczyni metropolii? Pamiętam, pamiętam, że pisał coś o Pani i jej sługach… na bogów, dlaczego ja nie przeczytałem jego pamiętników? Gallagher może i pił, ale skoro przetrwał pół wieku jako nawigator, musiał wiedzieć sporo. Niekoniecznie o normalnym świecie. Nic to, trzeba będzie się uczyć od początku. I nie popełniać dwa razy tego samego błędu.
- Te, piękny – zakrakał Jack, wciąż siedzący na ramieniu Andersena. – Dziwne to miejsce, ale mam dziwne wrażenie, jakbym tu kiedyś był, jeszcze przed przebudzeniem. Pamiętam klatkę, dziwaczne pomarańczowe niebo i anioła witającego się z demonem…
- Sam nie wiem – odparł Jim. – Ale mam dziwne wrażenie, że znam to miejsce. Czuję jakiś ścisk, jakby niewidzialne ręce pokazywały mi, gdzie mam iść. Może to nie przypadek sprawił, że tu trafiliśmy? – dodał, nagle się zatrzymując. W mijanym zaułku zobaczył truchło potężnie zbudowanej, humanoidalnej postaci o głowie byka, obsiadłej przez ścierwniki.
- Minotaur zaraził się widocznie czymś paskudnym – dodał po cichu, odbiegając od ciała.
- Ciekawe miejsce. Królestwo za bezpieczną drogę na Oerth – burknął Jim, słysząc uwagę krasnoluda, jednak widząc ostre coś, co wziął za liście, pokiwał głową w podziękowaniu. Sigil okazało się bardziej dziwaczne, niż myślał na początku. Dziwaczne i groźne, co mocno utrudniało możliwość poznania zasad rządzących tym miejscem. Do tej pory zwykł kierować się powolną, spokojną analizą, ostrożnymi doświadczeniami. Obserwował i notował w pamięci związki między przedmiotami, tworząc obraz całości, czymkolwiek by nie była – osobowością napotkanego człowieka, strukturą poznawanej organizacji czy nawet mechanizmem działania nieznanego urządzenia. Problem tkwił w tym, że pojęcie „ostrożne” w związku ze słowem „doświadczenie” najprawdopodobniej nie łączyło się w Sigil nijak. Znaczyło to tylko tyle, że oprzeć się można jedynie na sprawdzonej wiedzy – krasnolud stanowił najbardziej wiarygodne jej źródło w okolicy.
Sigil… dziwne, wydaje mi się, że słyszałem kiedyś tą nazwę – myślał Jim, idąc powoli za prowadzącym grupę krasnoludem. Starał się ogarnąć wzrokiem całą drogę, omijał wszelkie dziwacznie wyglądające przedmioty, od opalizujących kałuż poczynając, na zielonkawej pleśni, pokrywającej ścianę jednego z budynków kończąc. – Słyszałem, albo czytałem. Tak, to jest to! „Wszystkie drogi prowadzą do Sigil. Wystarczy znaleźć portal”, jakoś tak brzmiał zapisek w podręczniku do geografii odziedziczonym po Gallagherze. Widocznie to jakieś skrzyżowanie szlaków, ale nie między miastami, może między światami? Ach, moja marna pamięci, dlaczego nie zapamiętałem, co ten stary pijak napisał o władczyni metropolii? Pamiętam, pamiętam, że pisał coś o Pani i jej sługach… na bogów, dlaczego ja nie przeczytałem jego pamiętników? Gallagher może i pił, ale skoro przetrwał pół wieku jako nawigator, musiał wiedzieć sporo. Niekoniecznie o normalnym świecie. Nic to, trzeba będzie się uczyć od początku. I nie popełniać dwa razy tego samego błędu.
- Te, piękny – zakrakał Jack, wciąż siedzący na ramieniu Andersena. – Dziwne to miejsce, ale mam dziwne wrażenie, jakbym tu kiedyś był, jeszcze przed przebudzeniem. Pamiętam klatkę, dziwaczne pomarańczowe niebo i anioła witającego się z demonem…
- Sam nie wiem – odparł Jim. – Ale mam dziwne wrażenie, że znam to miejsce. Czuję jakiś ścisk, jakby niewidzialne ręce pokazywały mi, gdzie mam iść. Może to nie przypadek sprawił, że tu trafiliśmy? – dodał, nagle się zatrzymując. W mijanym zaułku zobaczył truchło potężnie zbudowanej, humanoidalnej postaci o głowie byka, obsiadłej przez ścierwniki.
- Minotaur zaraził się widocznie czymś paskudnym – dodał po cichu, odbiegając od ciała.
Thar - Kheez
Diabeł od jakiegoś czasu milczał - było to dla niego dość niezwykłe doświadczenie. Co jeszcze niezwyklejsze, Kheez myślał. Niemal można było dostrzec wysiłek na jego twarzy. Zastanawiał się, co on własciwie tu robi. Najpierw karzeł zaprosił go do czegośw rodzaju karczmy - niewątpliwie ze strachu, w ramach przeprosin za wcześniejsze zniewagi. Potem, podczas obserwowania walki z kotoczłekiem, baatezu miał nadzieję na większy posiłek, w postaci zwłok przegranego. Gdy nic takiego się nie stało, obraził się na wszystkie try nowo poznane istoty, obiecując sobie, że słowa do nich nie rzeknie, aż do śmierci, dopóki nie otrzyma przeprosin... Widząc jednak, iż nie tylko ich to nie martwi, ale wręcz cieszy, uznał za stosowne się odezwać.
Grrr - zawarczał głucho. Był to u niego zwyczajowy wstęp do rozmowy - Kheez nie wie, gdzie wy iść, ale Kheez myśleć, że Dom Bramny to nie po drodze Kheezowi. Kheez ma ważne zadanie do zrobienia, o którym nikomu nie może powiedzieć! Tak, nikomu! - przechodzi w krzyk, sądząc, iż wydarcie mu owego sekretu stanowi skryty cel wszystkich bez mała istot wieloświata - Kheez was opuszcza, o tak, opuszcza! - kończy, zadzierając dumnie niewielki łeb i obracając się na pięcie, by odejść w dokładnie przeciwną stronę.
Diabeł od jakiegoś czasu milczał - było to dla niego dość niezwykłe doświadczenie. Co jeszcze niezwyklejsze, Kheez myślał. Niemal można było dostrzec wysiłek na jego twarzy. Zastanawiał się, co on własciwie tu robi. Najpierw karzeł zaprosił go do czegośw rodzaju karczmy - niewątpliwie ze strachu, w ramach przeprosin za wcześniejsze zniewagi. Potem, podczas obserwowania walki z kotoczłekiem, baatezu miał nadzieję na większy posiłek, w postaci zwłok przegranego. Gdy nic takiego się nie stało, obraził się na wszystkie try nowo poznane istoty, obiecując sobie, że słowa do nich nie rzeknie, aż do śmierci, dopóki nie otrzyma przeprosin... Widząc jednak, iż nie tylko ich to nie martwi, ale wręcz cieszy, uznał za stosowne się odezwać.
Grrr - zawarczał głucho. Był to u niego zwyczajowy wstęp do rozmowy - Kheez nie wie, gdzie wy iść, ale Kheez myśleć, że Dom Bramny to nie po drodze Kheezowi. Kheez ma ważne zadanie do zrobienia, o którym nikomu nie może powiedzieć! Tak, nikomu! - przechodzi w krzyk, sądząc, iż wydarcie mu owego sekretu stanowi skryty cel wszystkich bez mała istot wieloświata - Kheez was opuszcza, o tak, opuszcza! - kończy, zadzierając dumnie niewielki łeb i obracając się na pięcie, by odejść w dokładnie przeciwną stronę.
Hekatonpsychos
Ulice Ula
Sigil… Mamy tutaj Gmach Mówców, Gmach Marginaliów, Sensoria,
Więzienie, Gimnazjum, Kostnicę, Ścieki, Gmach Informacji,
wielki Dom Rozrywki, chyba tysiąc karczm, Zdruzgotaną Świątynię,
setki Dev, Baatezu, Tanar’i, Panią Bólu, jednym słowem – nuda.
Załamany Zmysłowiec opisujący Sigil
Wszyscy członkowie ekipy patrzyli na odchodzącego Kheeza. Jim odrobinę się zmartwił. Zaafanawi był ciekawy, dokąd mały jeżozwierz pójdzie, a Karden spoglądał w osłupieniu. Nie dlatego, by zaczął pałać sympatią do małego Baatezu. Nie dlatego, że przejął go los spinagona, ale dlatego, że ten ruszył prosto w stronę Śniedzi!
Przychodnia Znękanej Psyche znajdowała się bowiem na granicy tych niezwykłych ruin. Ruin od wielu, wielu cykli związanych z jednym imieniem – Kadyx. To miano zaś, wiązało się nierozłącznie ze śmiercią. Nikt, kto wszedł samotnie w Śniedź nie wrócił. Kadyx czekał.
Owszem, istniała minimalna szansa na to, że Deszcz rozpuścił i jego, ale… Krasnolud zbytnio na to nie liczył. Ledwie wykaraskali się z jednych tarapatów a już wpadali w drugie. Zbzikowany skurl, mruknął pod nosem i patrzył na oddalającego się Baatezu.
Kheez
Exit: Light
Enter: Night
Take my hand
We're off to never never land
Metallica „Enter Sandman”
Zbyt dużo czasu zmitrężył na te istoty. Zbyt dużo. Trzeba odnaleźć bramę. Wypełnić wolę Mefistofelesa. Awansować w szeregach jego armii. Założyć rodzinę… nie, wróć. Mordować, gwałcić i torturować wrogów. Taaak, zdecydowanie tak.
Na myśl o przyszłych podbojach, niedokonanych grabieżach i innych tego typu rozkosznych czynnościach, kolce biesa zadrżały. Chciał znaleźć to, czego szukał, popędzić do bramy i… Zaraz, zaraz, a gdzie była brama, którą przybył? Wysilił szare komórki (nieliczne) usiłując sobie to przypomnieć. Nic. Pustka w głowie. Brama na pewno była w jakimś zaułku. Tego był pewien. Uśmiechnął się zatem, ale grymas zadowolenia niemal natychmiast zszedł z jego pyska. Tu są setki zaułków! W zasadzie cały ten… Ul to setki, tysiące zaułków – wszelkiej maści i rodzaju. Dobrze, że przynajmniej zapach jest przyjemny. Bo i był.
Kheez stał na skraju jakiejś ruiny (następnej). Kilkanaście kwartałów kamienic po prostu zmieciono z powierzchni Klatki. A teraz majaczyły w ciemnościach na tle świateł wydobywających się z okien domów nad głową. Węsząc wokół czuł zapach swoich pobratymców. Czuł też zapach demonów, ale jakby lżejszy. I widział sypiące się ściany domostw, kikuty wież, fragmenty sklepień oraz cienie. Całą masę cieni przesuwających się to tu, to tam po zniszczonym „osiedlu”.
Spinagon zatrzymał się na chwile i rozejrzał – pod pozorem wybrania najlepszej drogi. W rzeczywistości jednak oczekiwał wezwania ze strony reszty. To miejsce biło bowiem śmiercią, i fale, podobne tym, które odczuwał na widok kotoczłeka, czy nawet Tetcha, teraz rozbijały się o jego duszę niczym uderzenia przypływu. A ten nie zwiastował nic poza utonięciem.
Obezwładniające uczucie.
Jim i Zaafanawi
Gdyby wszystkie istniejące rzeczy stały się dymem
Nozdrza rozpoznałyby je
Heraklit
Korzystając z chwili spokoju, gdy adrenalina opadła już nieco, zaczęliście się zastanawiać, co też się wokół Was dzieje. Zauważyliście, że powietrze w tym mieście jest gęstsze, i to nie tylko poprzez brud i smród unoszący się wokół nieprzyjemną zawiesiną. Chodzi o coś więcej, o te dziwne… fale i ostrza, które Was przeszywały. O obłoki emocji, które choć nie widoczne, potrafiły samą obecnością zadusić człowieka (krewniaka?). O narzucającą się zewsząd formę, która nakazywała Wam robić to, a nie co innego. Ba! Nawet chcieć czy pragnąć to, czy co innego. A najgorsze w tym wszystkim było, że nie mieliście do czynienia z magią.
Jako istoty wychowane w światach magicznych niemożliwością wydawało się to, by jakakolwiek moc była pozbawiona magicznej ingerencji. Siła sprawcza równa się magia, koniec kropka. Do stu diabłów (wybacz, Kheez), przecież nawet bogowie się nią posiłkowali! A tu nic, tu jest… forma właśnie. Tak jakby każda istota przechodząc przez dane miejsce pozostawiała za sobą zapach emocji, pewności siebie, myśli. I ten zapach zostawał, osadzał się na miejscu, zmieniał je, formował właśnie. Lepił stal jakby była gliną. Wymuszał takie a nie inne zachowanie. Oczywiście odczuwaliście podobne zjawiska już wcześniej. Gdy znaleźliście się w miejscu kaźni czuliście ukłucie żalu, gdy weszliście do pradawnej świątyni – muśnięcie szacunku. Ale to wszystko było skryte. I zdawało się płynąć z głębi Was. Tutaj było inaczej. Ta kształtująca rzeczywistość forma wgryzała się w Wasze dusze i rządziła nimi niepodzielnie. A Wy zdawaliście się być wtedy bezbronni jak dzieci. Gdyby chodziło li tylko i wyłącznie o zdolności magiczne, z pewnością byście sobie poradzili, a tak… wszystkiego musicie nauczyć się od nowa.
We trójkę… bo ten kicający stworek właśnie odchodzi.
Ulice Ula
Sigil… Mamy tutaj Gmach Mówców, Gmach Marginaliów, Sensoria,
Więzienie, Gimnazjum, Kostnicę, Ścieki, Gmach Informacji,
wielki Dom Rozrywki, chyba tysiąc karczm, Zdruzgotaną Świątynię,
setki Dev, Baatezu, Tanar’i, Panią Bólu, jednym słowem – nuda.
Załamany Zmysłowiec opisujący Sigil
Wszyscy członkowie ekipy patrzyli na odchodzącego Kheeza. Jim odrobinę się zmartwił. Zaafanawi był ciekawy, dokąd mały jeżozwierz pójdzie, a Karden spoglądał w osłupieniu. Nie dlatego, by zaczął pałać sympatią do małego Baatezu. Nie dlatego, że przejął go los spinagona, ale dlatego, że ten ruszył prosto w stronę Śniedzi!
Przychodnia Znękanej Psyche znajdowała się bowiem na granicy tych niezwykłych ruin. Ruin od wielu, wielu cykli związanych z jednym imieniem – Kadyx. To miano zaś, wiązało się nierozłącznie ze śmiercią. Nikt, kto wszedł samotnie w Śniedź nie wrócił. Kadyx czekał.
Owszem, istniała minimalna szansa na to, że Deszcz rozpuścił i jego, ale… Krasnolud zbytnio na to nie liczył. Ledwie wykaraskali się z jednych tarapatów a już wpadali w drugie. Zbzikowany skurl, mruknął pod nosem i patrzył na oddalającego się Baatezu.
Kheez
Exit: Light
Enter: Night
Take my hand
We're off to never never land
Metallica „Enter Sandman”
Zbyt dużo czasu zmitrężył na te istoty. Zbyt dużo. Trzeba odnaleźć bramę. Wypełnić wolę Mefistofelesa. Awansować w szeregach jego armii. Założyć rodzinę… nie, wróć. Mordować, gwałcić i torturować wrogów. Taaak, zdecydowanie tak.
Na myśl o przyszłych podbojach, niedokonanych grabieżach i innych tego typu rozkosznych czynnościach, kolce biesa zadrżały. Chciał znaleźć to, czego szukał, popędzić do bramy i… Zaraz, zaraz, a gdzie była brama, którą przybył? Wysilił szare komórki (nieliczne) usiłując sobie to przypomnieć. Nic. Pustka w głowie. Brama na pewno była w jakimś zaułku. Tego był pewien. Uśmiechnął się zatem, ale grymas zadowolenia niemal natychmiast zszedł z jego pyska. Tu są setki zaułków! W zasadzie cały ten… Ul to setki, tysiące zaułków – wszelkiej maści i rodzaju. Dobrze, że przynajmniej zapach jest przyjemny. Bo i był.
Kheez stał na skraju jakiejś ruiny (następnej). Kilkanaście kwartałów kamienic po prostu zmieciono z powierzchni Klatki. A teraz majaczyły w ciemnościach na tle świateł wydobywających się z okien domów nad głową. Węsząc wokół czuł zapach swoich pobratymców. Czuł też zapach demonów, ale jakby lżejszy. I widział sypiące się ściany domostw, kikuty wież, fragmenty sklepień oraz cienie. Całą masę cieni przesuwających się to tu, to tam po zniszczonym „osiedlu”.
Spinagon zatrzymał się na chwile i rozejrzał – pod pozorem wybrania najlepszej drogi. W rzeczywistości jednak oczekiwał wezwania ze strony reszty. To miejsce biło bowiem śmiercią, i fale, podobne tym, które odczuwał na widok kotoczłeka, czy nawet Tetcha, teraz rozbijały się o jego duszę niczym uderzenia przypływu. A ten nie zwiastował nic poza utonięciem.
Obezwładniające uczucie.
Jim i Zaafanawi
Gdyby wszystkie istniejące rzeczy stały się dymem
Nozdrza rozpoznałyby je
Heraklit
Korzystając z chwili spokoju, gdy adrenalina opadła już nieco, zaczęliście się zastanawiać, co też się wokół Was dzieje. Zauważyliście, że powietrze w tym mieście jest gęstsze, i to nie tylko poprzez brud i smród unoszący się wokół nieprzyjemną zawiesiną. Chodzi o coś więcej, o te dziwne… fale i ostrza, które Was przeszywały. O obłoki emocji, które choć nie widoczne, potrafiły samą obecnością zadusić człowieka (krewniaka?). O narzucającą się zewsząd formę, która nakazywała Wam robić to, a nie co innego. Ba! Nawet chcieć czy pragnąć to, czy co innego. A najgorsze w tym wszystkim było, że nie mieliście do czynienia z magią.
Jako istoty wychowane w światach magicznych niemożliwością wydawało się to, by jakakolwiek moc była pozbawiona magicznej ingerencji. Siła sprawcza równa się magia, koniec kropka. Do stu diabłów (wybacz, Kheez), przecież nawet bogowie się nią posiłkowali! A tu nic, tu jest… forma właśnie. Tak jakby każda istota przechodząc przez dane miejsce pozostawiała za sobą zapach emocji, pewności siebie, myśli. I ten zapach zostawał, osadzał się na miejscu, zmieniał je, formował właśnie. Lepił stal jakby była gliną. Wymuszał takie a nie inne zachowanie. Oczywiście odczuwaliście podobne zjawiska już wcześniej. Gdy znaleźliście się w miejscu kaźni czuliście ukłucie żalu, gdy weszliście do pradawnej świątyni – muśnięcie szacunku. Ale to wszystko było skryte. I zdawało się płynąć z głębi Was. Tutaj było inaczej. Ta kształtująca rzeczywistość forma wgryzała się w Wasze dusze i rządziła nimi niepodzielnie. A Wy zdawaliście się być wtedy bezbronni jak dzieci. Gdyby chodziło li tylko i wyłącznie o zdolności magiczne, z pewnością byście sobie poradzili, a tak… wszystkiego musicie nauczyć się od nowa.
We trójkę… bo ten kicający stworek właśnie odchodzi.
Gantolandon - Karden
Ledwo rzucił okiem w stronę ciała minotaura, które wypatrzył Jim.
- Normalna rzecz w Ulu. Najwięcej truposzy znajdziesz właśnie tutaj. Cena za to, że Twardogłowi i Czerwona Śmierć rzadko kiedy tu zaglądają. Zwłaszcza tak blisko Śniedzi, gdzie najwięksi siepacze boją się chodzić, a cóż dopiero skurle z Harmonium... - urwał, słysząc przemowę biesa i zastanawiając się, gdzie on się do jasnej cholery kieruje. Ten diabeł chyba zbzikował już do reszty.
- Nie radzę iść za nim - rzekł do Zaafanawiego i Jima, po czym zawołał jeszcze w stronę spinagona - Tyyyyyyy! Życie ci zbrzydło? Wracaj tu, do stu tysięcy oszalałych goristro, zanim się znajdziesz w księdze umarłych!
Miał tylko nadzieję, że bies wróci sam, bo biegać za nim nie miał najmniejszego zamiaru.
Ledwo rzucił okiem w stronę ciała minotaura, które wypatrzył Jim.
- Normalna rzecz w Ulu. Najwięcej truposzy znajdziesz właśnie tutaj. Cena za to, że Twardogłowi i Czerwona Śmierć rzadko kiedy tu zaglądają. Zwłaszcza tak blisko Śniedzi, gdzie najwięksi siepacze boją się chodzić, a cóż dopiero skurle z Harmonium... - urwał, słysząc przemowę biesa i zastanawiając się, gdzie on się do jasnej cholery kieruje. Ten diabeł chyba zbzikował już do reszty.
- Nie radzę iść za nim - rzekł do Zaafanawiego i Jima, po czym zawołał jeszcze w stronę spinagona - Tyyyyyyy! Życie ci zbrzydło? Wracaj tu, do stu tysięcy oszalałych goristro, zanim się znajdziesz w księdze umarłych!
Miał tylko nadzieję, że bies wróci sam, bo biegać za nim nie miał najmniejszego zamiaru.
ShadEnc - Jim Anderson
- Ciekawe to Sigil. Powoli zaczyna mi się tu podobać, w sensie, że jeśli uda mi się kiedykolwiek wrócić do domu, nic mnie już chyba nie zdziwi. Ale co tam, śmiertelnik uczy się na błędach… swoich lub cudzych – rzekł Jim, omijając truchło. Słysząc krzyk Kardana, odwrócił się, otworzył szeroko usta, jakby miał coś powiedzieć za odchodzącym biesem, nabrał w nie powietrza i zamilkł, nie bardzo wiedząc, co takiego właściwie ma powiedzieć. Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w rozmowach z diabłami – po prawdzie, to nie miał żadnych. Jack, jak zwykle, miał coś do powiedzenia:
- Te, przepotężny! – zakrakał głośno, unosząc się w powietrze i lecąc za spinagonem. – Znudziło ci się kolczaste życie, czy jak? Słuchaj Kardana, Kardan zna miasto. Chyba nie chcesz skończyć jako egzotyczny zestaw wykałaczek… albo jakoś gorzej. Cholera, że też nie wiem, co tu właściwie się może krukowi, tfu, czartowi przydarzyć – powiedział nieco ciszej, zawracając w stronę Andersena.
Jim w tym czasie myślał. Skoro w miejscu, gdzie jest pełno trupów czuć było atmosferę śmierci tak silną, że pomysł podcięcia żył wydał mu się przez kilka sekund całkiem atrakcyjny, zaś atakujący rakszasa samym umysłem zdusił w nim wolę walki, może całe to miejsce opiera się na wierze? Może to świadomość ogółu kształtuje rzeczy…
- Tu kruk jeden. Proszę o pozwolenie na lądowanie – zaskrzeczał Jack, przerywając rozmyślania Andersena.
- Tu człowiek jeden. Pozwolenie przydzielone, kieruj się ku ramieniu nr 2 – odpowiedział Jim, powtarzając zasłyszane niegdyś od umierającego, ubranego w dziwaczny, lśniący strój drowa.
- Ciekawe to Sigil. Powoli zaczyna mi się tu podobać, w sensie, że jeśli uda mi się kiedykolwiek wrócić do domu, nic mnie już chyba nie zdziwi. Ale co tam, śmiertelnik uczy się na błędach… swoich lub cudzych – rzekł Jim, omijając truchło. Słysząc krzyk Kardana, odwrócił się, otworzył szeroko usta, jakby miał coś powiedzieć za odchodzącym biesem, nabrał w nie powietrza i zamilkł, nie bardzo wiedząc, co takiego właściwie ma powiedzieć. Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w rozmowach z diabłami – po prawdzie, to nie miał żadnych. Jack, jak zwykle, miał coś do powiedzenia:
- Te, przepotężny! – zakrakał głośno, unosząc się w powietrze i lecąc za spinagonem. – Znudziło ci się kolczaste życie, czy jak? Słuchaj Kardana, Kardan zna miasto. Chyba nie chcesz skończyć jako egzotyczny zestaw wykałaczek… albo jakoś gorzej. Cholera, że też nie wiem, co tu właściwie się może krukowi, tfu, czartowi przydarzyć – powiedział nieco ciszej, zawracając w stronę Andersena.
Jim w tym czasie myślał. Skoro w miejscu, gdzie jest pełno trupów czuć było atmosferę śmierci tak silną, że pomysł podcięcia żył wydał mu się przez kilka sekund całkiem atrakcyjny, zaś atakujący rakszasa samym umysłem zdusił w nim wolę walki, może całe to miejsce opiera się na wierze? Może to świadomość ogółu kształtuje rzeczy…
- Tu kruk jeden. Proszę o pozwolenie na lądowanie – zaskrzeczał Jack, przerywając rozmyślania Andersena.
- Tu człowiek jeden. Pozwolenie przydzielone, kieruj się ku ramieniu nr 2 – odpowiedział Jim, powtarzając zasłyszane niegdyś od umierającego, ubranego w dziwaczny, lśniący strój drowa.
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad
To było jak wizyta na bazarze - jedno z ulubionych zajęć Zaafanawiego. Przybysze z dalekich stron przekrzykiwali się tysiącem narzeczy podtykając przechodniowi egzotyczne towary, o których marzyli, żeby mu je wcisnąć. Mógł się zatrzymać, przyjrzeć, może dotknąć, wybadać, zamienić parę słów z nieznanym handlarzem. Ale musiał też uważać na kieszonkowców, oszustów i hipnotyzerów. No i obcy zawsze mógł rzucić Złe Oko.
Albo jak palenie opium w lupanarze pod Gwieździstymi Zasłonami. Niezwykłe doznania na wielu poziomach naraz - może nawet więcej niż ludzki umysł był przyzwyczajony normalnie postrzegać. Barwy, zapachy, muzyka. Marzenia spełnione i tylko sugerowane. Piękne tancerki i fantastyczne bestie. Trzeba było uważać, aby nie zagłębić się zbyt daleko w wizje. Mogły pochłonąć czowieka i zniszczyć drogę powrotną.
Zaafanawi lubił poznawać nowe, nawet gdy wiązało się z tym pewne niebezpieczeństwo. Ratunkiem mu było Lenistwo, które nie pozwalało zbyt wiele czasu i wysiłku poświęcać jednemu obiektowi. Łatwo odczuwał znużenie i zawracał z drogi, która innych prowadziła do zatracenia. A z drugiej strony, nie tylko był hedonistą, ale i filozofem. Wysoko cenił siłę swego umysłu i żelazną wolę. Nieznośną była mu myśl, że taka niezwykła osobowość jak jego musiałaby się komuś, czemuś podporządkować, stałaby się od tego zależna.
I dlatego Sigil było jak pierzasta kobra. Taniec mamiący oczy, niesłyszalna muzyka wpływająca na umysł i jadowe kły czekające na moment, kiedy się wbiją w zauroczoną ofiarę. Zaafanawi bawił się kiedyś patykiem z taką kobrą. Drażnił się z nią, szturchał, udawał, że nie przejmuje się niebezpieczeństwem. Ale tak jak i teraz robił to pod czujnym okiem przewodnika.
---
Do Domu Bramnego. Ponura Klika. Krewniacy satyra. Bziki. To brzmiało nawet lepiej od tajemniczego zadania kolczastego czarta.
To było jak wizyta na bazarze - jedno z ulubionych zajęć Zaafanawiego. Przybysze z dalekich stron przekrzykiwali się tysiącem narzeczy podtykając przechodniowi egzotyczne towary, o których marzyli, żeby mu je wcisnąć. Mógł się zatrzymać, przyjrzeć, może dotknąć, wybadać, zamienić parę słów z nieznanym handlarzem. Ale musiał też uważać na kieszonkowców, oszustów i hipnotyzerów. No i obcy zawsze mógł rzucić Złe Oko.
Albo jak palenie opium w lupanarze pod Gwieździstymi Zasłonami. Niezwykłe doznania na wielu poziomach naraz - może nawet więcej niż ludzki umysł był przyzwyczajony normalnie postrzegać. Barwy, zapachy, muzyka. Marzenia spełnione i tylko sugerowane. Piękne tancerki i fantastyczne bestie. Trzeba było uważać, aby nie zagłębić się zbyt daleko w wizje. Mogły pochłonąć czowieka i zniszczyć drogę powrotną.
Zaafanawi lubił poznawać nowe, nawet gdy wiązało się z tym pewne niebezpieczeństwo. Ratunkiem mu było Lenistwo, które nie pozwalało zbyt wiele czasu i wysiłku poświęcać jednemu obiektowi. Łatwo odczuwał znużenie i zawracał z drogi, która innych prowadziła do zatracenia. A z drugiej strony, nie tylko był hedonistą, ale i filozofem. Wysoko cenił siłę swego umysłu i żelazną wolę. Nieznośną była mu myśl, że taka niezwykła osobowość jak jego musiałaby się komuś, czemuś podporządkować, stałaby się od tego zależna.
I dlatego Sigil było jak pierzasta kobra. Taniec mamiący oczy, niesłyszalna muzyka wpływająca na umysł i jadowe kły czekające na moment, kiedy się wbiją w zauroczoną ofiarę. Zaafanawi bawił się kiedyś patykiem z taką kobrą. Drażnił się z nią, szturchał, udawał, że nie przejmuje się niebezpieczeństwem. Ale tak jak i teraz robił to pod czujnym okiem przewodnika.
---
Do Domu Bramnego. Ponura Klika. Krewniacy satyra. Bziki. To brzmiało nawet lepiej od tajemniczego zadania kolczastego czarta.
Hekatonpsychos
Kheez
This is The End. Beautiful friend - the end.
The Doors
Nie zważając na słowa niedoszłych towarzyszy baatezu ruszył. Jego zaopatrzone w ostre pazury łapy zachrobotały o pokruszone kamienie a cień spowijający Śniedź zamknął się za nim niczym niewidzialne odrzwia.
Zniknąl Wam z oczu.
Ulice Ula
Świat nie jest dla ludzi normalnych. Jest dla znormalizowanych
Aforyzm
Podróż w kierunku Domu Bramnego nie trwała długo. To, co na pędzącym wozie, w otoczeniu pojękujących ostrz i oślizgłej mgły wydawało się wiecznością, w rzeczywistości nie było nawet kwadransem spokojnego marszu po krzywiźnie torusa.
Jim i Zaafanawi raz po raz kichali. Drażniący śluzówki zapach kwasu prowokował taką reakcję. Charakterystyczne a-psik rozbrzmiewało pomiędzy wykoślawionymi kamienicami. Karden prowadząc ludzi niczym wprawny wodziciel omijał kępy ostrorośli, która jakimś cudem ocalała po deszczu, opalizujące kałuże, których jakby przybyło oraz nocnych bywalców ulic Klatki. A było ich sporo. Cienie przemykające pod oknami domostw, upiory i inne duchy pojękujące w zaułkach. Ul nocą z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych miejsc w Wieloświecie. A krasnolud dziękował w duchu mocom (puste słowa, ale zawsze), że mieli okazję przechodzić tuż po Deszczu, gdy najwięksi siepacze siedzą w swoich norach, bądź jednoczą się z mułem.
Nie obyło się oczywiście bez kłopotów. Kilku odważniejszych gnomów próbowało zaczepki, ale zostali odstawieni z kwitkiem. Na szczęście obyło się bez rękoczynów. Nieco dalej spotkaliście zrozpaczonego kolekcjonera, który ronił krokodyle łzy nad swoim wozem, pełnym rozpuszczonego ciała i kości. Całodzienny zbiór się nie powiódł. Niejeden z Martwych nie będzie miał jutro co włożyć do garnka. Może to i dobrze, pomyślał Karden, którego niegdyś kusiły nawet hasła tej frakcji.
Szliście w milczeniu, nie było zresztą o czym gadać. Wkrótce po waszej prawej stronie pojawił się Ściek – niby-strumień, którego wątpliwe uroki Jim i Zaafanawi mieli już okazję poznać. Teraz wyglądał zupełnie inaczej. Nad spokojną taflą wody unosiła się zielonkawa, lekko fluoryzująca mgła. Wkroczyliście na most – inny niż ostatnim razem i przeszliście na drugą stronę wody. Potem szybko Depresją (nazwa wyjątkowo ponurej uliczki) do samego Domu Bramnego.
Brama przybytku ukryta była w fikuśnym portalu w kształcie korony ognia. Po lewej i prawej stronie rozpościerały się liczące co najmniej po siedemdziesiąt stóp każdy mury zakończone kwadratowymi donżonami (nieopodal prawego – patrząc na front budynku – wypływał Ściek). Blanki były wykonane z innego materiału niż reszta budynku (nasuwały skojarzenie z zadymionym marmurem) i motywem przypominały zwieńczenie portalu, którego płomienie, a przynajmniej część pełgająca po ziemi, wgryzały się na kilka dobrych metrów w dziedziniec. Najwyższy z języków ognia kończył się na wysokości pięćdziesięciu stóp i rzucał głęboki cień na wchodzące i wychodzące z budynku istoty.
Pomimo niesprzyjającej aury na sporym placu przed budynkiem kręciło się mnóstwo istot – krewniaków jakby powiedzieli tutejsi. Przed samą bramą natomiast ustawiła się spora kolejka. Sądząc po jękach niezapisani kierowali się do skrzydła szpitalnego, zapisani zaś po prostu sterczeli z braku lepszego zajęcia. Przechodząc przez specyficzny, bo otoczony zewsząd sypiącymi się kamienicami, dziedziniec dotarliście pod samą bramę. Kilku bywalców krótko pozdrowiło krasnoluda. Kilku innych warknęło nań z niechęcią. Inni zupełnie się nie przejmowali całą uwagę skupiając na gryzmolącym coś na kartce Abishayu.
- Komitet kolejkowy – uprzedził pytanie Karden – krewniacy i skurle organizują się w ten sposób. Mniej czekania. Więcej czasu dla siebie. A tu… tu czeka się długo.
Rzeczywiście, ciekawski Zaafanawi zerknął przez ramię skrzydlatemu demonowi (albo biesowi, kto by się przejmował) i dostrzegł rząd imion – oraz iksów – z określonymi obok godzinami „wachtowania”. Kupiec z każdą chwilą był coraz bardziej zafascynowany tym miejscem. I nie zważając na opryskliwe zaczepki uśmiechał się coraz szerzej.
Jim z kolei zdawał się być wszystkim bardziej oszołomiony niż zachwycony. Fluktuacje morfy dawały się mu najbardziej we znaki. Kiedy mijając sporą kałużę podczas wędrówki po Trakcie Szeptów przeglądnął się w niej dostrzegł zupełnie inną osobę. Naprawdę, mógłby przysiąc, że zmieniły mu się rysy twarzy, spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, a skóra szara i sucha. To miejsce go zmieniało i czuł to z każdą chwilą coraz dotkliwiej. Teraz na przykład, tuż pod tym… azylem dla opętanych (wnioskował po dźwiękach wydobywających się z rozlicznych okienek w budynku) słyszał głosy szaleńców ich szepty i mamrotania. Z trudem opanowywał zawrót głowy. Z największą uwagą utrzymywał się w pionie.
Tymczasem Karden przedarł się przez ciżbę i dotarł do samej bramy, wcześniej nakazując swoim podopiecznym pozostanie na uboczu, i teraz rozmawiał ze zblazowanym pół-elfim strażnikiem o norze Domnusa-Tomnusa. Uzyskawszy widać zadowalające informacje wrócił do reszty z ponurym uśmiechem malującym się na krasnoludzkim obliczu.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – wskazał na wyjątkowo ohydną kamienicę po przeciwnej stronie placu – Ma norę w sutenerze. Chodźmy!
Sadziliście sporymi krokami przez dziedziniec. Krasnolud musiał w dodatku szybko przebierać krótkimi nóżkami. W końcu znaleźliście się w cieniu budynku. Spojrzeliście raz jeszcze na Dom Bramny za Waszymi plecami, Jim z przestrachem, Zaafanawi z zachwytem, a Karden z wyraźnym znurzeniem.
I weszliście do środka.
Kheez
This is The End. Beautiful friend - the end.
The Doors
Nie zważając na słowa niedoszłych towarzyszy baatezu ruszył. Jego zaopatrzone w ostre pazury łapy zachrobotały o pokruszone kamienie a cień spowijający Śniedź zamknął się za nim niczym niewidzialne odrzwia.
Zniknąl Wam z oczu.
Ulice Ula
Świat nie jest dla ludzi normalnych. Jest dla znormalizowanych
Aforyzm
Podróż w kierunku Domu Bramnego nie trwała długo. To, co na pędzącym wozie, w otoczeniu pojękujących ostrz i oślizgłej mgły wydawało się wiecznością, w rzeczywistości nie było nawet kwadransem spokojnego marszu po krzywiźnie torusa.
Jim i Zaafanawi raz po raz kichali. Drażniący śluzówki zapach kwasu prowokował taką reakcję. Charakterystyczne a-psik rozbrzmiewało pomiędzy wykoślawionymi kamienicami. Karden prowadząc ludzi niczym wprawny wodziciel omijał kępy ostrorośli, która jakimś cudem ocalała po deszczu, opalizujące kałuże, których jakby przybyło oraz nocnych bywalców ulic Klatki. A było ich sporo. Cienie przemykające pod oknami domostw, upiory i inne duchy pojękujące w zaułkach. Ul nocą z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych miejsc w Wieloświecie. A krasnolud dziękował w duchu mocom (puste słowa, ale zawsze), że mieli okazję przechodzić tuż po Deszczu, gdy najwięksi siepacze siedzą w swoich norach, bądź jednoczą się z mułem.
Nie obyło się oczywiście bez kłopotów. Kilku odważniejszych gnomów próbowało zaczepki, ale zostali odstawieni z kwitkiem. Na szczęście obyło się bez rękoczynów. Nieco dalej spotkaliście zrozpaczonego kolekcjonera, który ronił krokodyle łzy nad swoim wozem, pełnym rozpuszczonego ciała i kości. Całodzienny zbiór się nie powiódł. Niejeden z Martwych nie będzie miał jutro co włożyć do garnka. Może to i dobrze, pomyślał Karden, którego niegdyś kusiły nawet hasła tej frakcji.
Szliście w milczeniu, nie było zresztą o czym gadać. Wkrótce po waszej prawej stronie pojawił się Ściek – niby-strumień, którego wątpliwe uroki Jim i Zaafanawi mieli już okazję poznać. Teraz wyglądał zupełnie inaczej. Nad spokojną taflą wody unosiła się zielonkawa, lekko fluoryzująca mgła. Wkroczyliście na most – inny niż ostatnim razem i przeszliście na drugą stronę wody. Potem szybko Depresją (nazwa wyjątkowo ponurej uliczki) do samego Domu Bramnego.
Brama przybytku ukryta była w fikuśnym portalu w kształcie korony ognia. Po lewej i prawej stronie rozpościerały się liczące co najmniej po siedemdziesiąt stóp każdy mury zakończone kwadratowymi donżonami (nieopodal prawego – patrząc na front budynku – wypływał Ściek). Blanki były wykonane z innego materiału niż reszta budynku (nasuwały skojarzenie z zadymionym marmurem) i motywem przypominały zwieńczenie portalu, którego płomienie, a przynajmniej część pełgająca po ziemi, wgryzały się na kilka dobrych metrów w dziedziniec. Najwyższy z języków ognia kończył się na wysokości pięćdziesięciu stóp i rzucał głęboki cień na wchodzące i wychodzące z budynku istoty.
Pomimo niesprzyjającej aury na sporym placu przed budynkiem kręciło się mnóstwo istot – krewniaków jakby powiedzieli tutejsi. Przed samą bramą natomiast ustawiła się spora kolejka. Sądząc po jękach niezapisani kierowali się do skrzydła szpitalnego, zapisani zaś po prostu sterczeli z braku lepszego zajęcia. Przechodząc przez specyficzny, bo otoczony zewsząd sypiącymi się kamienicami, dziedziniec dotarliście pod samą bramę. Kilku bywalców krótko pozdrowiło krasnoluda. Kilku innych warknęło nań z niechęcią. Inni zupełnie się nie przejmowali całą uwagę skupiając na gryzmolącym coś na kartce Abishayu.
- Komitet kolejkowy – uprzedził pytanie Karden – krewniacy i skurle organizują się w ten sposób. Mniej czekania. Więcej czasu dla siebie. A tu… tu czeka się długo.
Rzeczywiście, ciekawski Zaafanawi zerknął przez ramię skrzydlatemu demonowi (albo biesowi, kto by się przejmował) i dostrzegł rząd imion – oraz iksów – z określonymi obok godzinami „wachtowania”. Kupiec z każdą chwilą był coraz bardziej zafascynowany tym miejscem. I nie zważając na opryskliwe zaczepki uśmiechał się coraz szerzej.
Jim z kolei zdawał się być wszystkim bardziej oszołomiony niż zachwycony. Fluktuacje morfy dawały się mu najbardziej we znaki. Kiedy mijając sporą kałużę podczas wędrówki po Trakcie Szeptów przeglądnął się w niej dostrzegł zupełnie inną osobę. Naprawdę, mógłby przysiąc, że zmieniły mu się rysy twarzy, spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, a skóra szara i sucha. To miejsce go zmieniało i czuł to z każdą chwilą coraz dotkliwiej. Teraz na przykład, tuż pod tym… azylem dla opętanych (wnioskował po dźwiękach wydobywających się z rozlicznych okienek w budynku) słyszał głosy szaleńców ich szepty i mamrotania. Z trudem opanowywał zawrót głowy. Z największą uwagą utrzymywał się w pionie.
Tymczasem Karden przedarł się przez ciżbę i dotarł do samej bramy, wcześniej nakazując swoim podopiecznym pozostanie na uboczu, i teraz rozmawiał ze zblazowanym pół-elfim strażnikiem o norze Domnusa-Tomnusa. Uzyskawszy widać zadowalające informacje wrócił do reszty z ponurym uśmiechem malującym się na krasnoludzkim obliczu.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – wskazał na wyjątkowo ohydną kamienicę po przeciwnej stronie placu – Ma norę w sutenerze. Chodźmy!
Sadziliście sporymi krokami przez dziedziniec. Krasnolud musiał w dodatku szybko przebierać krótkimi nóżkami. W końcu znaleźliście się w cieniu budynku. Spojrzeliście raz jeszcze na Dom Bramny za Waszymi plecami, Jim z przestrachem, Zaafanawi z zachwytem, a Karden z wyraźnym znurzeniem.
I weszliście do środka.
Gantolandon - Karden
Wzruszył tylko ramionami, gdy bies zniknął im z oczu. Ostatecznie, kogo to obchodzi? Sam zrobił wszystko, co mógł. Jeśli Kheez zginie, to będzie tylko i wyłącznie jego wina.
- Idziemy - rzekł krótko, odwracając się od Śniedzi, po czym ruszył w stronę Domu Bramnego. Śmierdziało kwasem, ale nie zwracał na to uwagi. Nieciekawe zapaszki były tutaj codziennością, chociaż i tak nie mogły się równać z tymi w Niższej Dzielnicy. Tak czy inaczej, zdążył już przywyknąć. Gorzej z jego dwoma krecimi towarzyszami, którzy kichali niemal co chwila. Spoglądał na nich co chwila z pewnym niezadowoleniem - zdradzali w ten sposób, że są pierwszakami dopiero co przybyłymi do Klatki, narażając ich wszystkich na baczną obserwację ze strony rycerzy pocztowych. I faktycznie, znaleźli się tacy, którym zachciało się cudzych dzwonków. Gdy przechodzili jednym ze skrótów, grupka wytatuowanych gnomów rozstawiła się w bojowych pozach w zaułku, żądając myta za przejście. Widział ich w sumie po raz pierwszy w życiu, zatem musieli się tu przenieść z innej części Ula. A zatem zostali wypędzeni ze swojego terytorium. Ciekawe, przez kogo. Wszystko jedno zresztą. Na pewno nie znają tutejszych układów, starczyło więc być odpowiednio pewnym siebie.
- Idźcie się pocmokać z sukkubem, albo co - warknął - Jak zrobicie to szybko, to nie powiemy Krzywemu Sidowi, że chcieliśta brzęku od jego gościa - wskazał dłonią na Zaafanawiego. Sida wymyślił właśnie przed chwilą, ale nie miało to żadnego znaczenia - Wiecie chyba, że nie cierpi, jak ktoś się rządzi na jego podwórku, co nie?
Gnomy zawahały się chyba. Czyli jednak. Grupka skórogłowych, zbyt słabych, aby przeżyć w Ulu. Ciekawe, czy pierwszaki, czy po prostu tacy szczeniakowaci sferowcy.
- Zabierać dupska i iść w Labirynty! - rozdarł się - byliście w Domu Bramnym chociaż? Kiedykolwiek? No to z czym do prawdziwych trzaskaczy?! Niedawno wyszedłem ze Skrzydła Przestępców, więc nie wystawiajcie mojej cholernej cierpliwości na próbę! Won!
Znikli jak sen jaki złoty. Dalsza podróż minęła bez przeszkód i szybko znaleźli się u celu, czyli nieopodal Domu Bramnego. Budowla była imponująca, ale krasnolud znał ją za dobrze, żeby mogła zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie. Podobnie zresztą jak olbrzymia kolejka do środka, złożona z biedaków, bzików i odprowadzających ich krewnych, oraz rodziców zmuszonych do oddania swych dzieci do sierocińca. Takie jest życie. Nie ma sensu się na nie skarżyć.
Oddalając się od swoich "podopiecznych", ruszył w stronę strażnika. Trudno było powiedzieć, aby znał tego półelfa, on za to chyba rozpoznał krasnoluda, bowiem na jego widok uśmiechnął się. Chociaż trudno było to nazwać uśmiechem.
- O. Gracja Pani, Karden. Do Sruce biegasz? Już cię Ponury Odwrót dopada?
- Nie - odburknął krasnolud - Ceruj wargi i słuchaj. Znasz Domnusa-Tomnusa? Kopytny taki. Satyr znaczy się.
- A jeśli znam, to co? - wykrzywił się półelf, przyjmując postawę typową dla większości Ponuraków: "A co mnie to miałoby obchodzić?"
- Wiesz, gdzie jego nora? Mam mu tam czegoś popilnować, bo on sam pogryzł se stal i nie dotrze tutaj. Nie jest w księdze umarłych, znaczy się, po prostu Tetch go ceruje.
Elf aż gwizdnął z podziwem.
- To krwawi. Co za skurl go tam zaniósł? Zresztą - dostrzegł wyraz twarzy Kardena - Nieważne. Tam gdzieś mieszka, w sutenerze - wskazał na kamienicę po drugiej stronie placu - Tylko się nie pomyl. Obok kilku Czarnych mieszka, i to z gatunku tych zbzikowanych.
Krasnolud podziękował. Zachował dla siebie fakt, że nie ma klucza. Miał swoje sposoby, aby sobie z tym poradzić.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – oznajmił, podchodząc do swoich podopiecznych. Na szczęście się nie porozbiegali – Ma norę w sutenerze. Chodźmy!
Gdy dotarli, zaczął gmerać po kieszeniach w poszukiwaniu wytrychów.
Wzruszył tylko ramionami, gdy bies zniknął im z oczu. Ostatecznie, kogo to obchodzi? Sam zrobił wszystko, co mógł. Jeśli Kheez zginie, to będzie tylko i wyłącznie jego wina.
- Idziemy - rzekł krótko, odwracając się od Śniedzi, po czym ruszył w stronę Domu Bramnego. Śmierdziało kwasem, ale nie zwracał na to uwagi. Nieciekawe zapaszki były tutaj codziennością, chociaż i tak nie mogły się równać z tymi w Niższej Dzielnicy. Tak czy inaczej, zdążył już przywyknąć. Gorzej z jego dwoma krecimi towarzyszami, którzy kichali niemal co chwila. Spoglądał na nich co chwila z pewnym niezadowoleniem - zdradzali w ten sposób, że są pierwszakami dopiero co przybyłymi do Klatki, narażając ich wszystkich na baczną obserwację ze strony rycerzy pocztowych. I faktycznie, znaleźli się tacy, którym zachciało się cudzych dzwonków. Gdy przechodzili jednym ze skrótów, grupka wytatuowanych gnomów rozstawiła się w bojowych pozach w zaułku, żądając myta za przejście. Widział ich w sumie po raz pierwszy w życiu, zatem musieli się tu przenieść z innej części Ula. A zatem zostali wypędzeni ze swojego terytorium. Ciekawe, przez kogo. Wszystko jedno zresztą. Na pewno nie znają tutejszych układów, starczyło więc być odpowiednio pewnym siebie.
- Idźcie się pocmokać z sukkubem, albo co - warknął - Jak zrobicie to szybko, to nie powiemy Krzywemu Sidowi, że chcieliśta brzęku od jego gościa - wskazał dłonią na Zaafanawiego. Sida wymyślił właśnie przed chwilą, ale nie miało to żadnego znaczenia - Wiecie chyba, że nie cierpi, jak ktoś się rządzi na jego podwórku, co nie?
Gnomy zawahały się chyba. Czyli jednak. Grupka skórogłowych, zbyt słabych, aby przeżyć w Ulu. Ciekawe, czy pierwszaki, czy po prostu tacy szczeniakowaci sferowcy.
- Zabierać dupska i iść w Labirynty! - rozdarł się - byliście w Domu Bramnym chociaż? Kiedykolwiek? No to z czym do prawdziwych trzaskaczy?! Niedawno wyszedłem ze Skrzydła Przestępców, więc nie wystawiajcie mojej cholernej cierpliwości na próbę! Won!
Znikli jak sen jaki złoty. Dalsza podróż minęła bez przeszkód i szybko znaleźli się u celu, czyli nieopodal Domu Bramnego. Budowla była imponująca, ale krasnolud znał ją za dobrze, żeby mogła zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie. Podobnie zresztą jak olbrzymia kolejka do środka, złożona z biedaków, bzików i odprowadzających ich krewnych, oraz rodziców zmuszonych do oddania swych dzieci do sierocińca. Takie jest życie. Nie ma sensu się na nie skarżyć.
Oddalając się od swoich "podopiecznych", ruszył w stronę strażnika. Trudno było powiedzieć, aby znał tego półelfa, on za to chyba rozpoznał krasnoluda, bowiem na jego widok uśmiechnął się. Chociaż trudno było to nazwać uśmiechem.
- O. Gracja Pani, Karden. Do Sruce biegasz? Już cię Ponury Odwrót dopada?
- Nie - odburknął krasnolud - Ceruj wargi i słuchaj. Znasz Domnusa-Tomnusa? Kopytny taki. Satyr znaczy się.
- A jeśli znam, to co? - wykrzywił się półelf, przyjmując postawę typową dla większości Ponuraków: "A co mnie to miałoby obchodzić?"
- Wiesz, gdzie jego nora? Mam mu tam czegoś popilnować, bo on sam pogryzł se stal i nie dotrze tutaj. Nie jest w księdze umarłych, znaczy się, po prostu Tetch go ceruje.
Elf aż gwizdnął z podziwem.
- To krwawi. Co za skurl go tam zaniósł? Zresztą - dostrzegł wyraz twarzy Kardena - Nieważne. Tam gdzieś mieszka, w sutenerze - wskazał na kamienicę po drugiej stronie placu - Tylko się nie pomyl. Obok kilku Czarnych mieszka, i to z gatunku tych zbzikowanych.
Krasnolud podziękował. Zachował dla siebie fakt, że nie ma klucza. Miał swoje sposoby, aby sobie z tym poradzić.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – oznajmił, podchodząc do swoich podopiecznych. Na szczęście się nie porozbiegali – Ma norę w sutenerze. Chodźmy!
Gdy dotarli, zaczął gmerać po kieszeniach w poszukiwaniu wytrychów.
ShadEnc - Jim Anderson
Co się ze mną dzieje? – pomyślał Jim, spoglądając na swoje odbicie w kałuży. Obserwował przez chwilę swą twarz, pobladłą i poszarzałą, wystające kości policzkowe i pociemniałe oczy, po czym ruszył truchtem przed siebie, goniąc pozostałych. Idąc milczał, starając się powstrzymywać od kichania. Początkowo szło mu to nienajlepiej – podrażniona śluzówka domagała się usunięcia resztek żrącego Deszczu – jednak z czasem zaczął przyzwyczajać się do kwaśnego zapachu w powietrzu. – Widać, przemiana ma też swoje dobre strony – powiedział w myślach po kilku minutach, spostrzegłszy, że jego oddech wrócił do normy.
- Jack, stawiam żywicę, że te gnomy były tylko czyjąś obczajką – powiedział Anderson, zastanawiając się w duchu skąd do cholery wie, że na browar mówią w Sigil „żywica”.
- Gówno prawda, Jim. Nic nie wiemy. Na moje oko to byli jacyś leszcze, których ktoś wykochał z siedziby, jakiejkolwiek by nie mieli – odparł kruk.
- Coś mi mówi, że w Klatce mało kto może mieć stałą skrzynię. Tak, jak na morzu – każdy skórogłowy traci łeb, dostaje linę albo staje się pokarmem dla rybek – dodał Jim. Zdziwienie na dźwięk własnych słów zaczęło mijać, kiedy uświadomił sobie, że powtarza jedynie zasłyszane od łowców i przechodniów słowa. Mimo to uczucie niepokoju, wywołane niemal bezbłędnym rozumieniem sigilskiego slangu pozostało.
Widząc, jak Karden zagaduje do półelfa, Jim zaczął ostrożnie się rozglądać. Każde nowe doświadczenie co prawda zwiększało szanse przetrwania, ale nie chciał przypadkiem trafić na spojrzenie jakiegoś biesa, który uzna to za wyzwanie. Mimo znajomości kilku sztychów i sztuczek nie stanowiłby zbyt wielkiego wyzwania dla nawet słabszego przeciwnika. Zwłaszcza, że nie miał broni.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – oznajmił krasnolud, podchodząc.
- Coś mi mówi, że wewnątrz wygląda gorzej, niż na zewnątrz – odparł Jack, jednak ruszył w kierunku kamienicy z zadowoleniem, zostawiając Dom Bramny za plecami.
Co się ze mną dzieje? – pomyślał Jim, spoglądając na swoje odbicie w kałuży. Obserwował przez chwilę swą twarz, pobladłą i poszarzałą, wystające kości policzkowe i pociemniałe oczy, po czym ruszył truchtem przed siebie, goniąc pozostałych. Idąc milczał, starając się powstrzymywać od kichania. Początkowo szło mu to nienajlepiej – podrażniona śluzówka domagała się usunięcia resztek żrącego Deszczu – jednak z czasem zaczął przyzwyczajać się do kwaśnego zapachu w powietrzu. – Widać, przemiana ma też swoje dobre strony – powiedział w myślach po kilku minutach, spostrzegłszy, że jego oddech wrócił do normy.
- Jack, stawiam żywicę, że te gnomy były tylko czyjąś obczajką – powiedział Anderson, zastanawiając się w duchu skąd do cholery wie, że na browar mówią w Sigil „żywica”.
- Gówno prawda, Jim. Nic nie wiemy. Na moje oko to byli jacyś leszcze, których ktoś wykochał z siedziby, jakiejkolwiek by nie mieli – odparł kruk.
- Coś mi mówi, że w Klatce mało kto może mieć stałą skrzynię. Tak, jak na morzu – każdy skórogłowy traci łeb, dostaje linę albo staje się pokarmem dla rybek – dodał Jim. Zdziwienie na dźwięk własnych słów zaczęło mijać, kiedy uświadomił sobie, że powtarza jedynie zasłyszane od łowców i przechodniów słowa. Mimo to uczucie niepokoju, wywołane niemal bezbłędnym rozumieniem sigilskiego slangu pozostało.
Widząc, jak Karden zagaduje do półelfa, Jim zaczął ostrożnie się rozglądać. Każde nowe doświadczenie co prawda zwiększało szanse przetrwania, ale nie chciał przypadkiem trafić na spojrzenie jakiegoś biesa, który uzna to za wyzwanie. Mimo znajomości kilku sztychów i sztuczek nie stanowiłby zbyt wielkiego wyzwania dla nawet słabszego przeciwnika. Zwłaszcza, że nie miał broni.
- To cyk drogi stąd, chłopaki. Ten cegłostwór. – oznajmił krasnolud, podchodząc.
- Coś mi mówi, że wewnątrz wygląda gorzej, niż na zewnątrz – odparł Jack, jednak ruszył w kierunku kamienicy z zadowoleniem, zostawiając Dom Bramny za plecami.
-
- Informacje
-
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości