Strona 1 z 11

Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:36 pm
autor: Ghoster
Słowo ode mnie:
Sesja ta nigdy nie odbyła się na forum Grimuaru (miała ona miejsce na forum www.bissel.pl), niemniej postanowiłem ją tutaj wrzucić przede wszystkim dlatego, iż... No cóż, to sesja w klimatach Planescape'a, może kogoś zainteresuje, źle by było, gdyby nagle zniknęła w odmętach internetu (a to się dzieje ze starymi sesjami, czasami po prostu znikają). Sesja rozpoczęła się 19 lutego 2006, a zakończyła 28 lipca 2006, nigdy nie została dokończona.
Opis: To jeszcze zedytuję.

Hekatonpsychos

Reguła Trzech


Ever mind the Rule of Three
Three times what thou givest returns to thee
This lesson well, thou must learn
Thee only gets what thou dost earn!

Wargi sprawiedliwego prowadzą wielu, lecz głupcy umrą z nierozsądku.
Ks. Przysłów 10:21

Drżyj, synu Zguby, drżyj. Niech lęk obejmie w swe władanie cały Twój świat. Nieliczne są ślady Twej przeszłości pozostawione na bezdrożach wspomnień. Śpij synu Zguby, śpij…

- Co on kłapie? Jebak leśny, dzwon rurowy niewyważony. Zglądnij, czy nie ma dzwonków…
Cisza.
- Wy dwaj, nie marudzić mi tu – bierzcie go, ino szybko, bo czasu nie mam…
Cisza. Cisza.
- Khe, khe, wychudzony jakiś, ale chyba się nada. Khe, khe…
Cisza. Cisza. Cisza.
- Na moce! Wyrzuć je z wozu. Wyrzuć!!!
Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza.
Huk.

Ocknąłeś się w zaułku. Słodkawa woń wypełniła Twoje płuca. Jak się nazywasz? Rozbrzmiało pytanie w Twojej głowie. Sam je zadałeś. Jim… Jim Anderson. Ukontentowany usiłowałeś wstać, ale bezczelna grawitacja z cała siłą cisnęła Cię na powrót na posłanie ze śmieci. Musiałeś odpocząć. Odetchnąć. Wyspać się w końcu. Nie mogłeś.
Jakiś szmer, cichy szmer dobiegł do Twych uszu. Od ulicy dzieliło Cię może kilka stóp. Niezbyt jeszcze rozgarniętym wzorkiem zlustrowałeś otoczenie i… Szarpnąłeś się do tyłu w absurdalnym odruchu. Dosłownie przed chwilą zaułkiem przeszedł kilkumetrowy olbrzym! Tuż za nim, nic nie robiąc sobie z niezwykłego zjawiska spacerowała grupka elfickich dzieci poganiając patykiem obręcz (zabawę znasz z lat własnej młodości). Dopiero teraz zadałeś sobie istotne pytanie, które powinno się było pojawić w Twojej głowie zanim zupełnie bezsensownie spytałeś się o imię. Gdzie jesteś? Nie kojarzysz miejsca ani z własnego doświadczenia, ani z rozlicznych opowieści, których zwykłeś wysłuchiwać z rozdziawioną gębą po karczmach i zajazdach.
Powoli przeklęta siła ciążenia rozluźniała uchwyt. Podniosłeś się – najpierw na kolana, potem rozprostowałeś nogi. Myśli kłębiły się w głowie, gdy nieprzywykłe do ruchu mięśnie powoli się rozruszały. Pamiętasz plażę… Statek... I ogień. Ogień za plecami. Ogień nad Tobą. Morze ognia. Przeszukiwałeś zakamarki nadwyrężonej pamięci tak jak przyłapany na kradzieży rzezimieszek przeszukuje liczne kieszenie - i tak jak on – nic nie znalazłeś. Tymczasem przed Twoimi oczyma rozgrywały się nadal iście dantejskie (swoją drogą - skąd wytrzasnąłeś to określenie?) sceny. Zakuty w kajdany troll sunął posłusznie za niziołczym (bo liczącym sobie niewiele ponad stopę wzrostu) karłem. Dwugłowy jegomość wylał wiadro dymiących pomyj na głowę pozbawionego ramion konstrukta, który dzięki specjalnym mocowaniom doczepionym do obojczyków mógł wespół z ciemnoskórym półczłowiekiem-półskorpionem nieść przepięknie zdobioną lektykę, gdzie z kolei, sądząc po wystających spod koronkowych zasłonek macek, zasiadała zapewne gigantyczna ośmiornica. Jeśli dodać do tego fakt, że widziałeś jedynie malutki wycinek traktu, nikt (jeśli oczywiście kogokolwiek by to przejęło) nie miałby Ci za złe lekkiego sapnięcia. Westchnienie wszak zamarło Ci w gardle, gdy po raz pierwszy spojrzałeś w górę. Z tłumionym krzykiem opadłeś na kolana widząc… zasnute lekką mgiełką miasto obracające się majestatycznie kilka dobrych mil nad Twoją głową.
Mamrocząc niezrozumiałe słowa wykaraskałeś się z góry śmieci i wyszedłeś na ulicę. Zaraz potem zderzyłeś się z czymś ohydnym. Usiłując zapanować nad zawartością żołądka odepchnąłeś „to” i ruszyłeś pędem przed siebie.
- Ash nazg durbatuluk, ash nazg gimbatul, ah nazg thrakatuluk…? – zapytał Cie ktoś w przelocie. Nie odpowiedziałeś. Zresztą, samo pytanie – mimo iż zupełnie nie rozumiałeś treści wydało Ci się absurdalne. Biegłeś dalej. Łzy w oczach. Panika w sercu. Lekkość w duszy…
Lekkość? Tak, lekkość. To dziwaczne uczucie w jakiś sposób usadziło Cię w jednej chwili na miejscu. Ktoś mówił do Ciebie. Szeptał ciche, kojące słowa. Uśmiechnięty lekko człekokształtny kot taksował Cię wzrokiem. Musiałeś mieć naprawdę głupią minę, gdyż jakby od niechcenia zamknął Ci usta pieszczotliwym niemal gestem pokrytej przyjemnym puchem łapy zaopatrzonej w śmiertelnie ostre, choć obecnie skryte, pazury.
- Chodź ze mną – zamruczał a ciarki przeszły Cię po plecach – tu nie jest zbyt bezpiecznie.
Lekkość pchnęła Cię lekko ku sobie. Ukontentowany ruszyłeś za swoim nowym przyjacielem. Bo jakże inaczej mógłbyś go teraz nazwać?
Chyba tylko… swoim Panem.

Zaafanawi ibn Belbiad

Chwyciła go śmierć purpurowa, potężne Przeznaczenie…
Homer „Iliada”

Przyjemne odrętwienie jeszcze nie opuściło Twojego kciuka. Zjeżona śmierć zwierzaka przebiła jedwabną koszulę. Serce zatrzymało się na chwile w oczekiwaniu na niezwykły widok. Pełne (niektórzy głupcy mogliby nawet stwierdzić – zbyt pełne) usta wygięły się w szerokim uśmiechu. Myśli wystrzeliły idąc w konkury z marzeniami i ukrytymi pragnieniami, które jak zwykłeś mawiać często-gęsto sięgały samych gwiazd. Wszystko to miało miejsce w momencie przekraczania progu bramy.
Oczekiwałeś jakiegoś zawrotu głowy. Obrócenia na nice Twego doskonałego ciała. Bólu… chyba najmniej. Nie zdarzyło się nic. Naraz jednak zamiast w opustoszałej ruinie pradawnej świątyni zapomnianego przed wiekami kultu znalazłeś się pośrodku gwarnej sali. Ileż tam było mówców! Ileż znamienitych figur! Postawnych i skromnych. Potężnych i słabych. Fantastycznych i zgoła przeciętnych. I gwar, gwar rozbrzmiewający w Twych uszach niczym symfonia. Upuściwszy z wrażenia pupila, który z nieskrywaną zawiścią spojrzał na Ciebie onyksowymi oczami ruszyłeś przed siebie, torując swoją korpulentną osobą drogę przez tłuszczę i wsłuchując się w cudowną melodię zatopionych w deklamacyjnym szale retorów.
- Wszystko płynie…
- …Eeee, zawracanie kijem rzeki.
- Czyńcie tylko to, co chcielibyście uznać za ogólne prawo.
- Prawo, prawem ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.
- Zaszedł już księżyc, i Plejady. Mija północ, czas przechodzi obok a ja leżę sama w łóżku…
- …chłopa Ci trzeba, suko!
- Przeto zapytuję was, szanowni…
- Oj, zawrzyj rzyć!
- Gdzie tu jest latryna?
- Iguaaaana na patyku! Iguana!
Tak to rozprawiali wielcy mężowie w tym obcym kraju. I takież to dźwięki doprowadziły Cię w końcu na próg świątyni cnót i wiedzy, w jakiej rozpocząłeś zwiedzanie tego ze wszech miar fascynującego miejsca. Nabrałeś w płuca lekko zatęchłego powietrza, uśmiechnąłeś się jowialnie acz nie bez poczucia wyższości do przechodzącego obok a odzianego w skóry na barbarzyńską modłę, wojownika, spojrzałeś w górę i… zakrztusiłeś się. Zawijający się w górę (sic!) horyzont i wyraźnie widoczne kominy budynków nad głową zachwiały Twą jak najbardziej pozytywną opinią na temat tego miasta (bo to chyba miasto?). Dopiero oględziny budynku, z którego wyszedłeś, ogromnej kopuły, wzdłuż której brzegów biegły zapewne ostre jak brzytwa, choć nieco podrdzewiałe, niby-klingi zbiegając się na szczycie konstrukcji w wysoki na co najmniej trzydzieści stóp szpic.
Ostrożnie, bacząc z każdym krokiem i osłaniając ręką czoło, w obawie, czy aby niebo nie zawali Ci się na głowę, zszedłeś ze schodów, odwróciłeś się i z zadowoleniem zabrałeś się za kontemplowanie gmachu.
Rzeczywiście, rację mieli sufi twierdząc, iż kula jest najdoskonalszą z figur a półkula niewiele jej w tym względzie ustępuje. Naraz, zapragnąłeś towarzystwa swojego małego przyjaciela. Ten jednak zdążył odbiec kawałek i łasił się właśnie do dwunożnego „pobratymca”. Wierząc w intuicję Chowańca podbiegłeś do jegomościa z zapytaniem, czy byłby uprzejmy wyjawić nazwę tego przepięknego przybytku.
- Gmach Mówców. – brzmiała zdawkowa odpowiedź kotoczłeka, po czym zapanowała chwilowa konsternacja – Jesteś tu nowy, nieprawdaż?
Przytaknąłeś skwapliwie pozwalając jednocześnie swojemu pupilkowi wdrapać się na Twoje ramie.
- To dobrze, bardzo dobrze - odparł enigmatycznie.
Humanoidalny kociak gestem kazał się zbliżyć ku sobie jakiemuś człowiekowi. Notabene pierwszemu widzianemu przez Ciebie od przekroczenia bramy.
- Czy nie zechciałbyś… - podjął przerwany dialog dwunożny kot – towarzyszyć mi oraz mojemu przyjacielowi tutaj w… wycieczce krajoznawczej?
Głos istoty przywodził na myśl mruczenie kota. Był oszałamiający. Dusił w zarodku wszelkie obawy i podejrzenia. Miażdżył opór z takim wdziękiem, że w zasadzie nie podejrzewałeś siebie o jakikolwiek jego przejaw.
Toteż energicznie skinąwszy podreptałeś kolebiąc się na swoją modłę za nowym… Przyjacielem.

Kheez

Przeze mnie droga w miasto utrapienia;
Przeze mnie droga w wiekuiste męki;
Przeze mnie droga w naród zatracenia;
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Dante Alghieri „Boska Komedia”

Na diabły Dziewięciu Piekieł! Kratistosów cierpienia i męki! Na panów bólu, powierników nocy! Na blask baatoriańskiej stali, że też Ty jeden, jedyny, od razu po przekroczeniu bramy, musiałeś wpaść na parę Dretchy. I to nie byle jakich o morfie miękkiej jak gąbka, ale prawdziwych, rasowych chciałoby się rzec, Dretchy, z których jeden był Aresem. W innych okolicznościach z pewnością poradziłbyś sobie bez trudu z zagrożeniem, ale teraz, obserwując niezwykle wdzięczny „taniec” niezwykle wręcz niewdzięcznego demona i z trudem wyłapując ruch jego rąk, a na domiar złego wciąż odpierając ataki jego strategosowatego towarzysza (brata może?), nie byłes już taki pewien.
Tak oto rozpoczęła się Twoja przygoda w (tfu – naprawdę miałeś ochotę splunąć) Mieście Bram.

Karden

Ani mróz zimowy, ani jesienne deszcze
Ani żar lata, ani ciężkie choroby
Ani to, co tłum raduje, nie zdoła go powalić
Bo we dnie i w nocy swoją myślą żyje.
Eurypides

Gdy później analizowałeś sytuację, nie byłeś w stanie dociec, co skłoniło Cię do zajrzenia w ten zaułek. Niektórzy pewnie rzekliby przeznaczenie. Inni obarczyliby za ten niezbyt rozważny postępek Los. Jeszcze inni, zwaliliby winę na jakieś słabiuchne bóstwo. Ty nie wiedziałeś. Może i dobrze. Przeżyłeś to bowiem, ale pamiętałeś na przyszłość, by nigdy, przenigdy, nie zglądać kątów przebywając w Ulu.
Samo zerknięcie zresztą nie sprawiłoby żadnych kłopotów. Miałeś możliwość spokojnego i cichego wycofania się w porę. Nie zrobiłeś tego. Z jednego prostego powodu. Parsknąłeś. A potem… oblał Cię zimny pot.
W zaułku bowiem znajdowały się trzy istoty. Jeden, mało rozgarnięty (wnioskowałeś po spojrzeniu kaprawych oczek) diabeł i dwa niskiego rzędu demony. Dzień, jak co dzień powiedziałbyś kiedy indziej. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj parsknąłeś. Dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy w całym swoim życiu widziałeś tańczącego demona. Niezgrabna postura Dretcha, bezwłose ciało, smugi brudu na skórze i wdzięczne jak u cyganki (skąd to słowo się wzięło?) ruchy nie mogły wywołać innej sytuacji. Od razu jednak należy zastrzec, iż nie było to parsknięcie typowe dla pierwszego lepszego żywiczniaka. To było parsknięcie pewnego siebie siepacza, który dostrzegł żałosną manifestację morfy. Morfy, dodajmy, która obrócona przeciw Tobie samemu prawdopodobnie przyniosłaby Ci śmierć. Baletnica (jak ochrzciłeś – znów dziwne słowo – w myślach demona) zeszła błyskawicznie na drugi plan, gdy jej towarzysz, chciałoby się rzecz menadżer artystyczny, zwrócił swój nalany pysk w Twoim kierunku. Wtedy popełniłeś drugi błąd. Błąd, który przepłaciłbyś życiem, gdyby nie pewien przypadek, o którym za chwile. Spojrzałeś w oczy demona i utonąłeś. Wiedziałeś już, że nie ma ratunku. Morfa demona uwięziła Cię na dobre. Chciałeś oddać się do niewoli, zwrócić broń (nawet tę ukrytą) i dać sobie z ponurym (a jakże!) uśmiechem poderżnąć gardło. Tyle, że w tym momencie Dretch wyrżnął łbem prosto w pysk Spinagona. I urok opadł niczym teatralna kurtyna.
Zaczęła się rzeź.

Kheez i Karden

Hej, a ja myślałem, że są tylko trzy izby w tej kamienicy…
Samozwańczy siepacz, który myślał, że wyśmiał się Pani.

Tak jak tańczący Dretch okładał Spinagona, tak krasnolud masakrował koleżkę Aresa. Nimrodzka krew odezwała się w Kardenie, który raz za razem zagłębiał to pięść to sztylet w ciele przeciwnika. Niezgrabne ciosy przyjmował na korpus lub twarz, wiedząc, że nie zrobią mu większej krzywdy. Ciemna krew demona natomiast coraz szerszym strumieniem wypływała z ran. Karden odczuwał ponurą (a jakże!) satysfakcję, choć wiedział, iż życie, a przynajmniej zdrowie zawdzięcza jedynie niezwykłemu zbiegowi okoliczności. W chwilę po uzmysłowieniu sobie tej prawdy, Dretch rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Karden splunął za nim otarł krew z kącika ust i… Zwrócił się w stronę walczących tytanów na poczekaniu.
Kheez tymczasem wwiercał się w brzuch przeciwnika sztychem sztyletu drugą ręką okładając go po pysku. Nie wiedział, jak długo to trwało – w pewnym momencie poczuł po prostu jak nieznośny i niezgrabny zrobił się jego przeciwnik. Dla pewności zadał mu jeszcze dwa ciosy drzazgą, i poprawił z kułaka, po czym ciężko dysząc (kilka ran jednak otrzymał i nie czuł się zbyt dobrze) wstał.
Na końcu zaułka czekał nowy… przeciwnik?
Kheez i Karden mierzyli się wzrokiem.

Zaafanawi ibn Belbiad i Jim Anderson

Z niezgody i miłości jest wszystko
Cokolwiek było, jest i kiedyś będzie
Z nich drzewa wykiełkowały
Z nich też samce i samice, zwierzęta, ptaki
I ryby w wodzie żyjące
A nawet długowieczne Moce
Empedokles

Gdy weszliście na most grupka istot wszelkiej maści i rodzaju wiwatowała. Niewątpliwie na Waszą cześć. Uśmiechnęliście się radzi i odpowiadaliście na pozdrowienia. W powietrze wzbijały się salwy śmiechu. Uznaliście je za dobry omen. Bo jakżeby inaczej być mogło. Z nowym przyjacielem nic złego Wam się stać nie mogło. Zresztą ten uprzejmym gestem zawezwał Was do siebie. Na środku mostu znajdowała się wysoka, drewniana konstrukcja. W tej części zagadkowego miasta, które w myślach już nazwaliście Ostrzopolią, nie widać było „nieba” co prawda horyzont wyginął się z wdziękiem ku górze, ale szybko niknął w ciężkiej, zawiesistej, mgle-dymie. Kotoczłek tymczasem zaprosił Was do środka dziwacznej budowli i poprowadził stromymi schodami na sam szczyt. Drewno chrzęściło Wam pod stopami, zaś z całej wieży (którą to najbardziej przypominał ów dziwny twór) sypał się drażniący nozdrza kurz. Wreszcie dotarliście na sam szczyt. Gawiedzi na dole nie widzieliście, ale okrzyki dało się bez trudu rozpoznać. Domagała Was się na dole. I to jak najszybciej. Uradowani zapragnęliście, by Wasz przyjaciel jak najszybciej spełnił ich rządanie. Nie musieliście długo czekać. Podał Wam konopne liny, które z pomocą garbatego jegomościa o zielonkawej skórze zawiązał wokół Waszych szyi. Lekki dyskomfort wywołany drapaniem materiału po odsłoniętych szyjach zupełnie wam nie przeszkadzał. W międzyczasie kociak Zaafanawiego wyrwał się z uścisku i pognał na sam koniec ramienia żurawia, wystającego poza platformę i tym samym balustradę mostu (do której notabene przylepiona była jedna ze ścian wieży). Wciąż szeroko uśmiechnięci poczłapaliście na krawędź platformy, niepomni zupełnie zawodzących miauknięć kota zeskoczyliście w toń.
Rozwijająca się z zawrotną szybkością lina nie była na tyle długa, by pozwolić wam dotknąć tafli mętnej cieczy na dole. Obliczona tak, byście zatrzymali się na wysokości mostu, miała dostarczyć niezapomnianego widoku zgromadzonym wokół krewniakom ze wszystkich niemal dystryktów. Gdy odbiliście się od platformy – tłum ryknął; gdy opadaliście, spragnione widoku śmierci oczy łapczywie spijały każdą drobinę ruchu, jakim je raczyliście. Kiedy rozwiązane tajemną siłą liny nie napięły się mimo oczekiwań blisko pięciu tuzinów widzów z ich gardeł wydobył się pomruk rozczarowania. Gdy z ogromną prędkością uderzyliście w taflę Ścieku, zniesmaczona widownia zasiadała już do lektyk, lub w inny, często znacznie bardziej wysublimowany sposób, przenosiła się do opuszczonych domostw.
Nikt nie zwracał uwagi na onyksookiego kota.
Nikt nie zwracał już uwagi na Was.
Tonęliście…

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:41 pm
autor: Ghoster
Gantolandon - Karden

To zdecydowanie nie był jego najszczęśliwszy z dni. Nie to zresztą, aby któryś w całym swoim długim życiu uważał za szczęśliwy. Ale zazwyczaj nie ładował się w kłopoty na własne życzenie. Wiedział, że zasłużył sobie na to, co go spotkało i nie był z tego powodu szczególnie rad. Ale do rzeczy.
Kolejny dzień wędrówki po tym Mieście-Pełnym-Cudów-I-Och-Jakże-Wspaniałym miał za sobą. Jako cel swojej małej wycieczki wybrał Zdruzgotaną Świątynię, bowiem wiele się nasłuchał o Atharytach. Miał zamiar posłuchać nieco ich szczeku. W miejscu skąd pochodził, urąganie bogom byłoby nie do pomyślenia, jako że sprowadzało gniew obrażonej Mocy na bluźniercę i wszystkich, którzy go słuchali. Tutaj najwyraźniej nie było to prawdą - kolejny element, który Kardena nieco drażnił, bowiem kompletnie odbierał mu resztki wiary w to, co do czego dawniej nie miał żadnych wątpliwości - że świat jest miejscem uporządkowanym, w którym każdy ma swoje miejsce. Tymczasem na każdym kroku przekonywał się, że jest zupełnie inaczej - co więcej, że on sam wcale a wcale tu nie pasuje. Zaczynał nawet podejrzewać, że ten przeklęty elf właśnie dlatego zachęca go, żeby poznał miasto - a to sprawiało, że był najeżony jeszcze bardziej. W dodatku do Strzaskanej Świątyni nie trafił przed zapadnięciem zmroku, bo się zgubił. Miał też mały incydent z jednym z tak zwanych Sferzystów.
- Skąd pochodzisz?- odezwał się w pewnym momencie nieprzyjemny głos, gdy krasnolud lawirował między uliczkami i szukał ruiny, do której go kierowano (za każdym razem podając inne kierunki).
- A co cię to obchodzi? - odparł grzecznie Karden. Ta odpowiedź wyraźnie nie spodobała się potężnemu diablęciu, które popchnęło go na ścianę.
- Nie lubimy tu kretów - warknęło diablę - Sigil powinno być dla sferowców, ot co. Nie dla pierwszaków. A ty mi na pierwszaka wyglądasz.
Tępy skurl. Z tego co wiedział, to i w kilku miejscach Sfer Zewnętrznych można było spotkać krasnoludów, ale ten tutaj był najwyraźniej za głupi, żeby o tym wiedzieć. Oczywiście Karden był pierwszakiem, tego nie mógł nie przyznać. Cały problem w tym, że mógł nie być. A głupota musiała zostać ukarana.
Cios pięścią wyprowadził we właściwe miejsce i najmniej spodziewanym momencie. Trep, który go zaczepił, zwinął się z bólu i kolejnym uderzeniem został powalony na ziemię. Karden słyszał wokół krzyki - niektóre przerażone, niektóre ubawione i domagające się, aby przyłożył tamtemu jeszcze mocniej. W Sigil zawsze doceniano dobrą rozrywkę. Żaden krasnolud nie zhańbiłby się jednak biciem leżącego, zatem Ponurak odczekał, aż ten zacznie się podnosić i przestanie dotykać rękami ziemi. Wtedy kopnął z całej siły, naturalnie obalając go znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Po jakimś czasie tamten chyba wyczuł, co go czeka i nie chciał wstawać, zatem należało mu pomóc - po czym naturalnie powalić od nowa. Zabawę przerwał mu jednak nadchodzący i wyraźnie zainteresowany sprawą patrol Twardogłowych. Nie przypuszczał, aby złapali własciwy nastrój i przyłączyli się do radosnego śmiechu, zatem oddalił się pośpiesznie. Był szybki i trudno go było wypatrzeć w tłumie, więc przyśmiał im bez trudu.
Wydawałoby się, że to dość zdarzeń jak na jeden dzień. Ale nie. Oczywiście musiał zajrzeć do tego przeklętego zaułka. Właściwie to, co ujrzał, było wręcz zabawne - dretch pląsający przed diabłem, jak nie przymierzając, kurwiszcze jakieś. Najwyraźniej usiłował on wraz z towarzyszem osaczyć spinagona, rzucić na niego urok, jednak robił to tak nieudolnie, że parsknięcie wyrwało się z ust samo. W tym momencie drugi dretch spojrzał na niego i krasnolud wzdrygnął się. I, nie wiedzieć czemu, spojrzał w jego oczy. Błąd.
W mgnieniu oka poczuł, jak coś łamie jego myśli. Było mu wstyd, że tak dał się podejść. Tak cholernie wstyd, że gotów był tam wkroczyć i złożyć broń. Zasługiwał na to. Dał się złapać, jak dziecko. Niech go zabiją, na nic innego sobie nie zapracował. Robił już pierwszy krok... gdy nagle demon wymierzył swojemu odwiecznemu wrogowi szybki cios głową i przestał się koncentrować. Dureń!
Wyskoczył do przodu z niesamowitą szybkością. Tamten chyba nie zorientował się jeszcze, że krasnolud biegnie na niego. Pojął, że coś jest nie tak dopiero wtedy, gdy dostał pięścią w oślinioną twarz i niemal w tej samej chwili sztylet zagłębił się po raz pierwszy w jego obleśnym, tłustym kałdunie. Zadał cios, ale wyjątkowo nieudolny i niezgrabny - żadne zagrożenie dla szybkiego jak błyskawica Kardena. Nie miał szans. Wytrzymał pięćdziesiąt kilka uderzeń serca, po czym zaczął uciekać. Nie było potrzeby go gonić, pomniejsze demony były tchórzami. Już tu nie wróci.
Obrócił się w stronę walczącego spinagona, który właśnie dobijał swojego wroga. Zastanawiał się, co w takiej sytuacji powinien zrobić. Bić go, bo to diabeł? Nieeeeee... Ich tu pełno i nikt się tym nie przejmuje. Ratować mu życia też jakoś nie wypadało, zresztą nie było takiej potrzeby. No i pozostawało pytanie - jak zareaguje baatezu?
A zresztą... powinien być wdzięczny.
- Na dzwonkodziewki żeś se poszedł, panie diabeł? - zarechotał chrapliwie, trąc krótko przystrzyżoną, czarną brodę - Przecie one brzydkie jak noc. I nieprzyjazne. Trza jej było wsunąć miedziaka za podwiązkę, może by złagodniała.
Mimo przyjaznego tonu nie opuścił broni. Mogła się jeszcze przydać.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:42 pm
autor: Ghoster
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad

Duże chlup w ścieki! Tyle wystarczyło, żeby zakończyć tę jakże miło zapowiadającą się przyjaźń. Zaafanawi prawie pozwolił, aby smutek zajął przez chwilę jego wspaniały umysł. Ale dramatyczna sytuacja, woda (i gorsze rzeczy) wlewające się do ust międzyświatowego podróżnika, który w dodatku nie umiał pływać, gwałtowaną falą zmyły rodzące się uczucie. Przyzwyczajony do przyglądania się latającym ptakom postanowił na ich podobieństwo machaniem wzbić się do góry. Choć ręce odziane w szerokie rękawy nie miały siły skrzydeł, to również breja, w której się znajdował, miała gęstość znacznie większą od przejrzystego powietrza. Skutkiem tych wszystkich faktów było, że rozpaczliwie machając rękami (i od czasu do czasu nogami - tak na zasadzie prostego odruchu) korpulentny nieszczęśliwiec utrzymywał się w miarę blisko powierzchni i udawało mu się nawet łapać zbawienne hausty powietrza zanim wraz z głową znikał na powrót pod falami.

Niezwykłe doznania towarzyszące tonięciu w ściekach niestety nie wywołały aprobaty Zaafanawiego. Uważał się za człowieka o subtelnych gustach i choć zdarzało mu się, że sięgał po zakazane przyjemności, to zawsze, przynajmniej we własnej opinii, pozostawał nieskalany. Obecna sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej nieznośna. Czarę goryczy przelało dosyć bolesne uderzenie w głowę. Ściśle zawiązany turban na szczęście nieco złagodził siłę ciosu, ale jego właściciel był ogromnie wrażliwy i każdy bodziec odczuwał znacznie silniej niż inni śmiertelnicy. Felernym napastnikiem okazał się tym razem filar mostu.

Nie tracący mocy nawet w tak ekstremalnych sytuacjach błyskotliwy umysł Zaafanawiego natychmiast ujrzał sposób na wykorzystanie pojawiającej się okazji. Mag zebrał w sobie wszelkie dostępne pokłady ćwiczonej wymyślnymi treningami koncentracji i tonąc ponownie w szlamie, rzucił zaklęcie. Po chwili znów mógł swobodnie ruszać rękami uwolnionymi ze skomplikwanych gestów, jakich wymagało przywołanie energii magicznych. Z zadowoleniem spostrzegł, że gładki słup wyrastający z wody skutecznie utrzymuje jego niemały przecież ciężar i to w sytuacji gdy zaledwie dotykał go wyciągniętą z wysiłkiem ręką. W magiczny sposób dłoń przylepiła się do kolumny i pociągnęła za sobą resztę ciała. Niedługo potem ociekający szlamem kulisty kształt wydobył się ponad powierzchnię ścieku i ciągnąc za sobą konopny ślad liny wciąż zawiązanej na szerokiej szyi, wznosił się coraz wyżej.

Przyczepiony do pionowej powierzchni Zaafanawi musiał chwilę odpocząć i zebrać myśli. Ta kąpiel była naprawdę obrzydliwa! Nigdy już więcej nie zaufa kotom, które same nie cierpiąc kąpieli najwidoczniej znajdowały perwersyjną radość w zrzucaniu innych do cuchnącej breji. Ale właśnie, mówiąc o kotach, czarodziej przypomniał o swoim smoliście czarnym towarzyszu. Sięgnął umysłem w przestrzeń próbując wyczuć jego obecność i natychmiast wyczuł dobrze mu znajomą lekką irytację i chęć, aby wszyscy pozostawili go w spokoju. Tym uczuciom towarzyszyła teraz jednak pewna domieszka lęku. Najwyraźniej zaistniała sytuacja przekroczyła granicę 'nieprzyjemnej' i weszła w obszar 'niepokojącej'. Mogło to na przykład oznaczać, że kot zaczyna się obawiać, że nie dostanie obiadu na czas. Potem mogło być już tylko gorzej.

Mag wysłał uspokajający sygnał empatyczny do swego chowańca i pospieszył w jego stronę idąc żwawym krokiem prostopadle do drewnianej ściany wieży, którą dotykał jedynie stopami odzianymi w dość zabrudzone szkarłatne pantofle z wywiniętymi do góry czubkami. Po drodze rzucił jeszcze jedno zaklęcie, nie wpływające negatywnie na wcześniejsze, a pozwalające mu sukcesywnie oczyszczać swoją gaderobę. Tym sposobem, gdy w końcu dotarł na platformę na szczycie wieży, zabrał stamtąd swojego kota i wrócił z nim z powrotem na poziom mostu, jego bogato haftowana szata i reszta eleganckiego przyodziewku lśniła nienaganną czystością, jakby dopiero co została odebrana od mistrza krawieckiego, który dokonał dzieła jej stworzenia. W międzyczasie Zaafanawi rozplątał oczywiście drapiącą go w gardło linę i teraz odruchowo zwijał ją w zgrabną pętlę.

Pamiętał, że nie sam trafił do zlewiska wysoce nieprzyjemnych cieczy znajdujacego się poniżej mostu. Teraz umocowawszy jeden koniec liny do balustrady, drugi rzucił towarzyszowi utrzymującemu się resztką sił na powierzchni ścieku.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:42 pm
autor: Ghoster
ShadEnc - Jim Anderson

Pięknie. Znów pod powierzchnią. Zacznie mi to w krew wchodzić – pomyślał Jim, zanurzając się w gęstą otchłań ścieków. Zaraz, przecież ja uczyłem się pływać! – dodało jego starsze, bez wątpienia mądrzejsze ja. Ja, które nie miało najmniejszej ochoty utonąć, pozwolić gęstej, lepkiej cieczy na wypełnienie płuc i zastąpienie zimna ścieku ciepłej ciemności nieistnienia. Andersen począł powoli poruszać nogami, starając się zatrzymać opadanie i zacząć wypływać na powierzchnię, jednocześnie szarpiąc dłońmi grubą linę, oplatającą szyję. Wiedział, że w przeciągu kilku sekund zacznie go ściągać w dół. Dzięki kombinacji szczęścia, opatrzności oraz nieziemskiej zręczności (krótko mówiąc – cudem) zdołał zsunąć pętlę z karku. Całe ciało zaczęło wykonywać wyuczone ruchy, starając się porzucić brud ścieku, dać płucom chwilę wytchnienia. W chwili, kiedy białe plamki pojawiające się przed oczami Jima, mówiące o malejącym zapasie powietrza zaczęły zagarniać pełne pole widzenia, zdarzył się cud. Dziwaczny świat mimo, iż nieprzyjazny, okazał się bardziej gościnny od cuchnącego, pozbawionego tlenu powietrza. 9,4 za wynurzenie – dodał w myślach przebierając nerwowo dłońmi, rozglądając się w poszukiwaniu żądnych śmierci istot, ludzi, mutantów, demonów, diabłów tudzież innych skurwieli w rodzaju humanoidalnych kotów.

- Nic to – zamruczał niemrawo, nie mogąc dostrzec zlepionymi szlamem oczami czegokolwiek prócz brzegów ścieku. – Płyniemy – dodał kierując się na prawo. Na prawo było bliżej.
- Damn! Wypłynął – zakrakało duże, czarne ptaszysko kołujące kilka metrów ponad Jimem.
- Trzy słowa do ojca prowadzącego… - wycharczał, oblepiony szlamem mężczyzna, pokazując krukowi losowo wybrany, przypadkiem środkowy, palec. – Jack, miałem nadzieję, że zdechłeś. Widzę jednak, że albo obaj żyjemy, albo nie żyłem dość cnotliwie, bo alternatywą jest piekło.
- Szefie, patrz tam – powiedział wskazując prawym skrzydłem. – Ten kolo chciał ci pomóc. Ale, sam wiesz, co jest dobrymi chęciami wymurowane. Ślepy jesteś jak kret, nie zauważyłeś liny.
- Te, a widziałeś co mam dla ciebie – warknął Jim przypadkowo wylosowując ten sam, środkowy palec, tym razem u obu dłoni na raz. Rozejrzał się po okolicy, po czym ruszył w kierunku swojego niedoszłego wybawcy.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:43 pm
autor: Ghoster
Thar - Kheez

Niewielkie stworzenie stało się jeszcze bardziej (o ile to możliwe) nerwowe, słysząc słowa krasnoluda. W jego czerwonych oczach zdawał się gorzeć iście piekielny ogień.

- Karzeł nie zwracać się tak do Kheeza - krzyknał skrzekliwie - Karzeł nie mieć prawa się tak do Kheeza odzywać! Kheez być sługą samego Mefistofelesa, Władcy Ósmej!
Urwał nagle, spoglądając na Kardena jakby z nadzieją, że tego nie usłyszał. Oczywistym było, że ten mały Baatezu nie miał zamiaru nikomu ujawniać, kim był - lub raczej, za kogo się uważał. Po chwili, żeby uniknąć kłopotliwych pytań, zaczął znowu:

- I niech karzeł nie myśłi, że Kheez mu wdzięczny! Kheez sam by sobie poradził z tymi dwoma głupimi Tanar'ri, a karzeł tylko trochę mu pomógł! Gdyby nie to, że Kheez boi się gniewu Pani, karzeł za swoją zniewagę zbierałby flaki z tych brudnych ulic, więc niech zabiera stąd swoją mefitowatą gębę i da Kheezowi spokój!

Spinagon, kończąc tą tyradę, skończył również osobliwy rodzaj tańca, jaki przez cały czas wykonywał wokól krasnoluda. Kombinacja podskoków, gwałtownych ruchów i trzepotania skrzydełkami miała zapewne uczynić małego Baatezu bardziej groźnym, niż jest. W efekcie jednak, czyniła go jedynie bardziej śmiesznym. Zadzierając dumnie głowę, z którego podczas walki opadł kaptur szaty (przypominającej nieco skromne ubiory zakonników) i wciąż coś mrucząc pod nosem, diabeł odwrócił się na pięcie, szykując do odejścia.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:43 pm
autor: Ghoster
Gantolandon - Karden

Kiedy spinagon zaczął przemawiać, krasnolud powstrzymywał się z całej siły, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Każdemu innemu skurlowi za takie podziękowanie tak zasunąłby w zęby, że wyleciałyby mu przez czaszkę. To tak w ramach lekcji dobrych manier. Ten diabeł był jednak przekomiczny. Podskakiwał wokół niego, podfruwał na malutkich skrzydełkach i podniesionym, piskliwym głosem domagał się szacunku. Owszem, mały i bezczelny szczekacz, ale nie sposób było pozostać przy nim poważnym - choćby dlatego, iż o istnieniu diabłów mówiło się nie inaczej, jak ze strachem. W momencie, gdy zadarł poły szaty, upodabniając się tym gestem do najeżonego, ludzkiego szlachetki, Karden nie wytrzymał.

Odchodząc, spinagon usłyszał dziwny dźwięk - jakieś bulgotanie, sprawiające wrażenie, jakby ktoś się krztusił. Po chwili zamieniło się ono w chrapliwy rechot, stający się stopniowo coraz głośniejszy i zamieniający się w ryk. Krasnolud po raz pierwszy od dawna śmiał się do rozpuku. Usiłował się uspokoić, lecz każda taka próba sprawiała, że zaczynał rżeć jeszcze głośniej. Łzy ciekły mu z oczu, które przykrył dłonią.

- Wybacz... o Wielki... - w tym momencie kolejny wybuch śmiechu sprawił, że Karden niemal się przewrócił. Musiał podeprzeć się o ścianę, aby utrzymać równowagę. Kheez wyglądał, jakby się miał zaraz zagotować, co jeszcze bardziej rozśmieszyło "karła". Ten heroicznym wysiłkiem woli chciał zmusić się do opanowania, lecz nie mógł. Po prostu nie dawał rady. Nie do wiary. Po raz pierwszy od wielu, wielu dni miał powód do śmiechu i nie mógł przestać. W końcu jednak udało mu się i spojrzał na spinagona z radośnie wyszczerzonymi zębiskami.

- Zasłużyłeś tym na żywicę - wykrztusił z siebie w końcu. Ledwo łapał powietrze - Ja stawiam - w ostatniej chwili jednak zdrowy rozsądek dał o sobie znać - Byle nie za drogą.

Nie widział powodu, aby bać się tej istoty. Kolejny mit wyniesiony z jego rodzinnego domu prysł.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:43 pm
autor: Ghoster
Hekatonpsychos

Kheez i Karden

Siedzą, piją, lulki palą,
Tańce, hulanka, swawola;
Ledwie karczmy nie rozwalą,
Cha cha, chi chi, hejza, hola!
Adam Mickiewicz "Pani Twardowska"

Ulica bzików mogła swym wyglądem zachęcić jedynie mieszkańców o wysublimowanych gustach. Reszta, albo ją ignorowała, podobnie jak większość luksusowych inaczej bulwarów Ulu, albo spluwała, jeśli tylko miała ślinę, przechodząc tuż obok. Dla Kardena jednak miała dwie zalety. Po pierwsze, znajdowała się niezwykle blisko zaułka. Po drugie, była stosunkowo niedaleko Domu Bramnego (choć bliżej Zdruzgotanej Świątyni) gdzie wpływ morfy frakcji dawał się mocno we znaki. Jedynym problemem mógł być zawiesisty zapach wydobywający się ze znajdującego się nieopodal Ścieku. Właściwie… By być szczerym, Ulica Bzików przytulała się doń pieszczotliwie.

Kheez z zaciekawieniem lustrował najbliższą okolicę. Znad dachów pokracznych kamieniczek czynszowych biły w niebo potężne kolumny ruin jakiegoś gigantycznego budynku. W przeciwieństwie do pstrokatych, choć utrzymanych w szaro-burej tonacji domków i szałasów, zniszczona konstrukcja była niemal doskonale czarna. Zupełnie jak osmalone ściany twierdz w Dziewięciu Piekłach.
Karzeł prowadził go pewnie po szerokiej hałdzie błota, które – posiadając wybitnie wybujałą wyobraźnię – możnaby nawet nazwać aleją. Mijaliście zgarbione postaci grzebiące pośród szczątków. Całe masy żebraków, o wykrzywionych chorobami twarzach i pyskach oraz spore stada szczurów i gołębi uwijające się pomiędzy nimi. Niezbyt spostrzegawczy Kheez zupełnie nie zwrócił uwagi na jasnoróżowe narośla na czaszkach gryzoni, ani nie zadziwiła go przedziwne oliwkowozielone upierzenie ptaków. Zbierającej się na jednym z wielu mostów nad Ściekiem ciżby nawet sobie nie uświadomił. Dreptał dalej za niespodziewanym przewodnikiem, który obiecał mu „żywicę”. To zaś wzbudzało jak najbardziej pozytywne emocje.
Choć Sigiliańska kmina nie była popularna to określenie „żywica” często rozbrzmiewało wśród pułków Dziewięciu Piekieł. Ostry język Spinagona raz za razem wysuwał się dając wyraz niecodziennemu podnieceniu, niemal równemu temu, co towarzyszyło „diabełkowi” podczas walki.
Naraz, Kheez podskórnie odczuł, że coś się zmieniło… Zatrzymał się. Karden również. Silna więź emocjonalna spinająca Spinagona (ależ kalambur!) z władcą Piekieł nagle jakby osłabła. Nie umiał wyjaśnić dlaczego, ale z pewnością miało to związek z czarnymi ruinami. Krasnolud zbliżył się do diabła zaciekawiony, gdy nagle, jak z pod ziemi pojawił się obok nich przedstawiciel pradawnej rasy Githyanki.
- Gracja Pani, mości wędrowcy. Piękny dziś cykl mamy.
- A poszedł stąd! – warknął Karden.
Oczy githa rozbłysły złowróżbnie, morfa zagęściła się wokół nich. Po chwili jednak żółtoskóry żebrak ustąpił. Karden przyjął dominującą pozę, ten zaś skulił się w sobie, jakby zmalał.
- Nie bądź cierpek, szefie. Ja tylko na cyk tak zakłapać chciałem. Na śpiewki zza klatki nastawić uszu – tu poruszył rzeczonymi – A ten tu – oblizał się lekko a oczy znów rozgorzały – na kreta mi wygląda niekumatego.
- Żółtek dźgać się! – odciął się szybko Kheez.
- Ooo… Jakie wykłapane biesisko!
Uśmiechnął się gith odsłaniając cały arsenał ostrych jak brzytwa zębów i usiłując przeważyć wahadło morfy na swoją korzyść. Spinagon odpowiedział mu tym samym i wahadło wróciło na swoje miejsce. Więcej nawet, wychyliło się bardziej, czego już biedny „żółtek” znieść nie mógł.
Szarpnąwszy się do tyłu zafurkotał płaszczem i szybko odbiegł.
Dumny z siebie Kheez i rozbawiony krasnolud ruszyli dalej przez nikogo nie niepokojeni.

Zajazd „Pod Zbzikowanym Bariaurem”

In vino veritas, in aqua sanitas
Przysłowie łacińskie

Przednie (czytaj: podłe) wino z ostrorośli spływało gardłami obu towarzyszy. Alkohol potrafił topić każde lody. Nawet, a może zwłaszcza, te powstałe między przedstawicielami poszczególnych ras. Zresztą, kto by się tym przejmował w Klatce? Poza kretami – niewielu.
Opróżniwszy pierwszy gąsiorek, czekając na następny, przyjaciele (tak, tak – już przyjaciele) umilkli na chwilę i pozwolili atmosferze miejsca przesiąknąć ich do na wylot.
Odgłosy kłócących się, śmiejących, powarkujących na siebie, skrzeczących, popiskujących i szepczących krewniaków wypełniły ich głowy. Pojedyncze odgłosy łączyły się w słowa, te zbiegały się w zdania, te ostatnie natomiast budowały sensy.
- …w zasadzie – perorował mocno już podchmielony satyr o wdzięcznym imieniu Domnus-Tomnus – w winie skrywać się może li tylko najprawdziwsza prawda. Tak mówili mędrcy w kraju, który jakiś czas już temu odwiedziłem, ale o czym to ja… A właśnie, o zasadzie. Kiedy słuchałem wykładu wielce uczonego Lorda Darkiniusza w Gmachu Mówców podszedł do mnie jeden z tych przeklętych kotów Rakszasa jak każą na siebie mówić i usiłował, na własną dłoń przysięgam – tu zamachnął się wcale ładnie zaszytym kikutem – zaciągnąć mnie ze sobą. Ledwie mu się wyrwałem… Paskudne czasy naszły. Żeby zmysłowcy w jasny dzień, ba, w porze szczytu prawie, do uczciwych satyrów podchodzili i ich bałamucić chcieli!? Do czego to doszło!
- Aaa… - ochrypły głos wbił się klinem w uszy Kardena powodując paskudny grymas na bez tego paskudnej twarzy – Skąd Twoja pochodzić?
- Nie Twój zasrany interes, skurlu!
- Ke?
- A obróć widelec! – burknął.
- Hę?
- Ceruj wargi!
Wstał i ruszył najwyraźniej z zamiarem wyjścia.
Zdezorientowany baatezu poczłapał za nim.

Na Ulicę Bzików, gdzie dwaj – dziw nad dziwy – ludzie wpadli właśnie do Ścieku!

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:44 pm
autor: Ghoster
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad & Jim Anderson

Lina została rzucona. Choć Zaafanawi utracił jednego przyjaciela, właśnie zyskiwał nowego. Będąc tak uprzejmym i inteligentnym człowiekiem nie miał jak widać większych problemów z nawiązywaniem kontaktów. Była to jedna z przyczyn dlaczego wybrał taką a nie inną profesję i dlaczego odnosił w niej sukcesy.

Odsunął się od balustrady na odpowiednią odległość – na tyle dużą by uniknąć ochlapania cuchnącą breją, z której się właśnie skończył czyścić, a jednocześnie na tyle małą, by nie wydało się to nieuprzejme w stosunku do nowego znajomego. Z Ciekawością przyglądał się osobie, którą kotoczłek wybrał, aby towarzyszyła mu w tym dość ekstrawaganckim widowisku.

Jim stanął niemrawo na nogi, poślizgnął się na kawałku niezidentyfikowanej ka-ka, upadł ponownie, po czym ponownie się podniósł, tym razem z większą ostrożnością, niemal z namaszczeniem. Uśmiechnął się szeroko, pokazując swemu wybawcy braki w klawiaturze uzębienia, po czym wyciągnął ku niemu dłoń, mówiąc w dziwnym akcencie smoczego:
- Hey. My name's Jim. Nice to meet sir - po czym, klnąc cicho przeszedł na wspólny - Znaczy się, temtego, hej. Jestem Jim, Jim Anderson. Neo, tfu, znaczy nowy w mieście. Jak widzę, nie tylko ja - dodał obserwując lądujące mu na ramieniu ptaszysko.
- Jack - zakrakał kruk z wyrazem dzioba sugerującym chęć zrobienia sobie jakiegoś żartu kosztem ludzi. Uważny obserwator mógłby przysiąc, że ptak zacierał skrzydła, uśmiechając się spode łba. - Też nice to meet you - dorzucił od niechcenia.

- Zaafanawi ibn Belbiad – skłonił swoją potężną sylwetkę. – Handlarz magicznych osobliwości – objaśnił swą profesję – Magiczne przedmioty, używane i nowe, cuda, wianki i inne przybory rytualne – przedstawił swój asortyment. Skłonił się jeszcze raz, dotknął prawą dłonią czoła, ust i serca – Nice to meet you, too, sir. – zgodnie z dobrymi manierami odezwał się w mowie użytej przez rozmówcę, której sekrety akurat również nie były mu obce. – How do you do? – bo tak wg jego nauczycieli brzmiał odpowiednik „Salaam alejkum” w smoczym. Skłonił się po raz trzeci.

Tłusty kocur drzemał na balustradzie i spod wpół przymkniętych ślepi przyglądał się leniwie krukowi. Zwisający koniec ogona miarowo kiwał się niczym u czarnej pantery czatującej na ofiarę. Kot nie odezwał się. Być może rozmowa z takimi śmierdzącymi ściekami śmiertelnikami była poniżej jego godności.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:44 pm
autor: Ghoster
Gantolandon - Karden

Szedł spochmurniały. Nie rozumiał, dlaczego wszystkich zaczęło nagle interesować, skąd przybywa? Nie mieli innych skurlonych spraw na głowie? Niech idą w Labirynty ze swoimi głupimi pytaniami, tam gdzie ich miejsce. Splunął ze złością do jednej z licznych kałuż, omijając ją szerokim łukiem. W ciagu pierwszych dni w Sigil nauczył się, że musi unikać tych, ktore zdają się z lekka opalizować. Widział już wiele cykli temu, jak jedna taka wchłonęła jakąś kobietę ubraną w pancerz, która nieopatrznie w nią weszła. Ta była szczególnie wielka, więc musiał przypłaszczyć się do ściany budynku, aby iść w bezpiecznej odległości od niej. Potem poszedł dalej. Mijając rozpadający się szałas (na jego ścianie ktoś napisał czarną farbą "Rowan Darkwood musi odejść"), poczuł że musi ulżyć nieco strudzonemu pęcherzowi. Obrócił się więc w stronę Ścieku, akurat na czas, aby ujrzeć niezwykły widok - bogato ubranego człeka wyglądającego na czaromiotacza, wyciągającego z brudnej wody jakiegoś ubabranego gównem szczeniaka.

Czym prędzej czmychnął do cienia i stamtąd obserwował sytuację. Nie spotykało się wielu błękitnokrwistych w tej części Gniazda - ewentualnie spotykało się, ale na wózkach Zbieraczy. Jeżeli jakiś przebywał tutaj tak blisko przeciwszczytu, to musiał mieć powód ku temu, a także obstawę wystarczającą, aby nie musiał się obawiać skrybów, rycerzy pocztowych, czaszkoszczurów ani innych nieprzyjemności, które można było tu spotkać.

Idący wciąż za nim Kheez był dość zdumiony, gdy krasnolud zniknął mu nagle z oczu. Ale nie było to nic w porównaniu z jego zaskoczeniem, kiedy został brutalnie wciągnięty do cienia jednego z domów.

- Ceruj wargi i słuchaj - warknął do niego Karden - Tego grubego nie powinno tu być. Kto wie, jakie cienie ukrywają, więc zastawiaj uszy.

Tamci udawali, że spotkali się poraz pierwszy, ale zaraz potem zagadali do siebie w jakimś dziwnym języku, co potwierdzało podejrzenia krasnoluda - bali się, że ktoś ich podsłucha. Miał nadzieję, że przejdą jednak na wspólny, zatem postanowił podążać za nimi. Mógł tylko modlić się do wszystkich Mocy, jakie znał, żeby ten ich wybieg był jedynie spowodowany przez ich ostrożność i paranoję. Żeby tylko nie wiedzieli, że ktoś ich śledzi, bo inaczej zostanie wciągnięty w pułapkę.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:44 pm
autor: Ghoster
Hekatonpsychos

Wszyscy

Morfa jest natomiast niezniszczalna (…) bo morfa to po prostu „jest” lub „nie jest” bez powstawania i rozpadu, bo wykazaliśmy, że formy nic nie rodzi i nic nie sprawia.
Arystoteles „Metafizyka”

Doprawdy niedługo Jim i Zaafanawi cieszyli się ze zwycięstwa odniesionego nad odmętami Ścieku. Ledwie powietrze w płucach odzyskało utracony rytm, ledwie uśmiechy wykwitły na ich twarzach, ledwie zamienili kilka słów a już nowe niebezpieczeństwo pojawiło się na horyzoncie. I to dosłownie! Bowiem wraz z nadchodzącym zmierzchem (które to słowo z racji braku słońca wydaje się mało adekwatne) mgła gęstniała i coraz trudniej było wypatrzyć cokolwiek z odległości większej niż dwadzieścia kroków. Co prawda niektóre kałuże zdawały się lekko opalizować, lecz nie dostarczały dostatecznie dużo blasku, jedynym widocznym źródłem światła była lampa zawieszona przed łbem sporego osła, który ciągnął niezmordowanie, wypełniony po brzegi gratami wóz druciarza (Karden wiedział już, że mocowaniem była tak naprawdę macka wyrastająca zwierzęciu z kłębu). Czarne kolumny Zdruzgotanej Świątyni połknęła już łapczywie mgła, odległą wieżę Domu Bramnego również. Nie wspominając już o znajdującej się znacznie dalej kopule Kostnicy. Pozostały tylko: Ulica Bzików, paru żebraków, fragment mostu i Ścieku oraz pędzący ku Wam Rakszasa!

Zaafanawi ibn Belbiad i Jim Anderson

Nie ma większego niebezpieczeństwa nad lekceważenie wroga.
Laozi

Nie było gdzie uciec. Humanoidalny kot zbliżał się zbyt szybko. Zresztą w chwilę później już nie chciało Wam się biec. Już Was obierał. Dziwne określenie, nieprawdaż? Ale tak właśnie było. Obierał Was jak sprawny kucharz obiera cebulę. Szybko sprawnie i bezbłędnie. Każda warstwa miąższu oddzielona od siebie. Ledwie wilgotne ścianki poszczególnych warstw. Zupełny brak łzopędnego soku i oparów. Profesjonalna robota zawodowca. Tyle, że Wy nie byliście cebulami. Ot, mały szczegół na który kotoczłek nie zwracał jednak uwagi. Inne warstwy bowiem obierał. Pierwsza poszła zdolność do poruszania się. Potem poszedł rozsądek. Następnie chęć ucieczki. Na koniec pewność siebie. Z tą ostatnią miał trochę problemu, gdyż po wydostaniu się na brzeg mieliście jej jeszcze trochę. Ale… to nie przeszkadzało Rakszasie. Zdarł z was wszystkie oznaki nieposłuszeństwa, przyprawił wszystko mdłym zapachem ubezwłasnowolnienia a na koniec… zupełnie zbytecznie (w końcu mógł Wam kazać zapomnieć o oddychaniu) wyciągnął ukrytą w ozdobnej lasce szpadę.
No i klops.

Kheez i Karden

Potem i Melantiosa koziarza przywlekli
Ostrą miedzią usz dwoje i nos mu odsiekli
toż wyrwawszy część wstydną psom cisnęli w gardła
W końcu na rękach, nogach złość się ich wywarła
Omywszy sobie ręce i nogi zjuszone
Szli na dworzec Odysów, bo dzieło skończone
Homer "Odyseja"

- Ceruj wargi i słuchaj - warknął Karden - Tego grubego nie powinno tu być. Kto wie, jakie cienie ukrywają, więc zastawiaj uszy.
Nic nie rozumiał ze słów wypowiadanych w obcym narzeczu, ale wyjaśnienie, jakie sobie ułożył dla sytuacji w głowie zupełnie go satysfakcjonowało. Kheez zresztą nie zdradzał żadnych oznak nieposłuszeństwa i choć wciąż nerwowo przestępował z nogi na nogę, umiał się wcale dobrze ukryć w pobliskim cieniu. Karden nie omieszkał tego faktu odnotować.
Czekali.
Bies jako pierwszy usłyszał stukot laski nadbiegający z mostu. Ktoś minął wóz zaprzęgnięty w osła i zmierzał szybkim krokiem ku „plaży” (a konkretniej Ulicy Bzików). Nie widział go jeszcze, bo paskudna mgła zdążyła przybrać wszystko w lepką poduszkę szarości aczkolwiek wyczulony słuch pozwalał mu wychwycić niemal każdy szmer.
Karden tymczasem obserwował przybyszy jak zaczarowany. Też odczuł potężną falę morfy wypływającą wezbranym potokiem z jeszcze niewidocznego Rakszasy. I poprawnie ją zidentyfikował – aristos. Zresztą, miał w tym względzie doświadczenie. Wkońcu, jakby nie było Zwierzchnik Ponurej Kliki – Lhar był jednym z najpotężniejszych aristosów w Klatce.
Teraz powinna nastąpić upokarzająca tyrada zwycięzcy.
I nastąpiła. Wszyscy są tacy sami.

Zaafanawi ibn Belbiad i Jim Anderson

Rychło zapanowali słabi nad szybkim
żółwie nad orłem.
Menedemos z Eretrii

- Myśleliście, że uda Wam się mnie zrobić w jelenia? Mnie??? Sławnego w całym Wieloświecie Ash’nagha? Ha! – mruknął przeciągle wyciągając ostrze – Zaraz posmakujecie stali, pyszałkowie. Zaraz wasza nieczysta posoka (Zaafanawi wydąłby wargi, gdyby umiał – gdyby chciał) zrosi ziemię. Tak, tak, nie myślcie, że jeśli raz udało wam się wymknąć spomiędzy kart zapisanych przez nieubłagany los, to będziecie tak robić zawsze. Wasze nędzne morfy nie były dla mnie żadnym wyzwaniem. Wasze miękkie ciała również nie…

Nikt nigdy nie dowiedział się, jakie nie były miękkie ciała dwóch unieruchomionych gniewem kotoczłeka przedstawicieli gatunku homo sapiens. Nikt, gdyż nagle rozbrzmiały trąby piekielne.
Kheez, słysząc surmy swojego pana aż podskoczył z radości i uniesienia i tylko błyskawiczna reakcja ciężkiej ale też diablo szybkiej ręki Kardena osadziła go na miejscu.
Pionowe źrenice Rakszasy rozszerzyły się w przerażeniu, gdy z mgły wyskoczył uzbrojony w parasol… Domnus-Tomnus.
Wiele można mówić o sile woli aristosów. Całe księgozbiory napisano na temat ich zdolności dominacji i wpływu na losy Wieloświata. Nikt nie umieścił jednak ani wzmianki o wytrzymałości ich czaszek. Doprawdy niewielkiej trzeba powiedzieć. Zwłaszcza w kontakcie z zaopatrzoną w rogi czaszką satyrzego aresa.
Domnus-Tomnus roznosił Rakszasę na strzępy. Krew oraz futro leciały na wszystkie strony. Skóra szła w strzępy, ścięgna wyginały się i pękały, a kości trzeszczały od potężnej kawalkady ciosów. Najpierw syk, potem stękanie, a na końcu żałosne pomiaukiwanie wydobywało się z gardła błękitnokrwistego.
Kajdany narzuconej siłą morfy spadły za jednym zamachem z Jima i Zaafanawiego. Ze zdwojoną siłą ruszyli wspomóc, satyra, którego przewaga zdawała się tylko chwilowa (tak przynajmniej myślał ibn Belbiad, który słyszał niegdyś o potędze Rakszas). Pomylili się jednak i zanim dotarli do nieoczekiwanego wybawiciela kotoczłek wpadł do olbrzymiej, opalizującej kałuży, posłany tam potężnym ciosem zadanym zdezelowanym parasolem.
Miauk przerodził się wtedy w skowyt, ten zaś przeszedł w bulgot. Domnus-Tomnus nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Szlam wypełniał tymczasem i zlewał się z sylwetką Rakszasy tworząc jednorodną cielesnośluzową masę. Doprawdy, okropny sposób na zadanie śmierci.
Satyr tymczasem zaryczał.
- Ty pederasto, ty! Kotowaty rajfurze. Sutenerze wąsaty niedochędożony! Ja ci dam porywać się na uczciwych krewniaków. Zapisanych i szanowanych przez prawo (oraz prawo szanujących) obywateli Klatki! Gnij marnie w zgniłej księdze. Ty szakalu ty… znaczy kocie. Co to ja miałem… ach tak.
Tu splunął z głębi trzewi, ruszył w stronę Jima i Zaafanawiego, a w dwa kroki później padł bez życia na ziemię. Kałuża krwi rosła z każdą chwilą pod poczciwym satyrem.
Prawdę jednak mówiły legendy o szybkości Rakszas. Prawdę, którą biedny rogacz okupywał właśnie swoim życiem.
Wciąż dysząc jeszcze.

Kheez i Karden

Sigil nie umie dotrzymać tajemnicy.
Wiekszość ścian to drzwi.
Wulbrog Ganaf - przewodnik.

Wmieszanie się w pojedynek nie miało najmniejszego sensu według krasnoluda. Po pierwsze primo zakładał on, poniekąd słusznie, że kotoczłek rozniesie w końcu satyra. Po drugie primo, nie chciał ryzykować bezpośredniej konfrontacji z błękitnokrwistym. Wychodził ze słusznego założenia, iż najdłużej żyje ten, co się kryje, której to filozofii zmieniać zamiaru nie miał.
Gdy jednak w gęstniejącej z każdą chwilą mgle Ula dostrzegł znajomy symbol wytaruowany na pozbawionym dłoni ramieniu satyra zaczął mieć możliwości. Znak ten należał do Ponurej Kliki. Domnus-Tomnus zatem musiał być „swój”.
A teraz konał.
No i klops.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:45 pm
autor: Ghoster
Ifryt - Zaafanawi ibn Belbiad

Pochylił się zaniepokojony (i z pewną dozą niezdrowej Ciekawości) nad konającym satyrem. Niestety nie bardzo wiedział jak mógłby mu pomóc. Na leczeniu nie znał się zupełnie. Sam używał jedynie relaksacyjnych masaży i puszczania krwi, ale w obecnej sytuacji nie wydawało się, aby jedno bądź drugie było odpowiednie. W końcu wyciągnął bukłak z błogosławioną wodą i odkorkowawszy go, podsunął umierającemu. Podobno wielu ludzi na progu śmierci odczuwa niezwykłe pragnienie. Jeśli tylko mógłby w ten sposób pomóc...

Z tymi rakszasami to naprawdę nieprzyjemna sprawa. Skoro napotkali jednego to może ich być tu więcej. Miasto jednak nie było aż tak niegroźne jak początkowo uważał (co oczywiście nie zmniejszało jego niezwykłości - ba, nawet jeszcze ją wzmacniało!). W rodzinnych okolicach Zaafanawiego, dzięki niech będą bogom, rakszase nie występowały - ale czarodziej słyszał o nich od podróżników badających zarośnięte dżunglą ruiny na wschodzie. Był nawet taki jeden, który obwołał się maharadżą i z dala od cywilizowanych terenów założył właśne państewko. Czy ten tutaj też miał jakichś podwładnych, którzy będą chcieli go pomścić? Trzeba będzie uważać... I może jakoś odwdzięczyć się krewnym satyra, który tak bohatersko uratował życie nieznanym przecież sobie przybyszom.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:45 pm
autor: Ghoster
ShadEnc - Jim Anderson

Pięknie. Uratował mi życie, skubaniec jeden rogaty. Teraz pewnie zacznie nawijać coś o długach życia, obowiązkach i całym tym honorowym ścierwie. Cholera, że też musieli mnie zawieźć do tego dzikiego miejsca. – myśli, niczym tornado, wirowały w głowie Jima z olbrzymią prędkością, nie dając się pochwycić, nie pozwalając ciału na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Gdy miał ruszyć satyrowi na pomoc, było już za późno – umierającym zajął się dziwaczny towarzysz w turbanie.
- Ech, ktoś musi pracować, by nie pracować mógł ktoś – dodał półgłosem, po czym zaczął rozglądać się dookoła w poszukiwaniu innych źródeł zagrożenia. Gęsta mgła uniemożliwiała wyodrębnienie jakichkolwiek ostrych sylwetek z odległości większej, niż kilka metrów, jednak mimo to dostrzegł ruch… jakby coś podskakiwało z nogi na nogę.
- Jack, widzisz tam coś? – spytał szeptem, wskazując palcem podejrzane miejsce.
- Wzrok nawala, co nie? Pij więcej – burknął kruk, wytrzeszczył ślepia, po czym dodał – Dwie albo trzy osoby. Jedno małe coś, ale nie wiem co, bo całe jest opatulone płaszczem. Pewnie jakiś trędowaty niziołek.
- Hej, wy! – krzyknął w stronę obcych – Jeśli jesteście przyjaciółmi tego czegoś – tu wskazał palcem na bulgoczące pozostałości rakszasy – stawajcie! A jak nie, to pomóżcie. Mamy rannego! – zakrzyknął, w duchu wątpiąc w humanoidalną solidarność. Podejrzewał, że dla tamtych kilka litrów krwi rozlanych na ulicy to kolejne kilka litrów cieczy zmieniającej właściciela z żywej istoty w bruk, mimo to złożył ręce w błagalnym geście i wskazał, by kryjący się w cieniu ruszyli satyrowi na pomoc.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:47 pm
autor: Ghoster
Gantolandon - Karden

Wszystko wyglądało na to, że słusznie zrobił, chowając się w cieniu. Zaraz po chwili nadeszła niesamowita fala morfy należącej do jakiegoś aristosa. I to bardzo potężną. Zapewne nie mogła się równać z umiejętnościami zwierzchnika Lhara, którego nawet pośrednicy unikali, gdy był w złym humorze wcale nie dlatego, że traktował wtedy innych źle - po prostu nieświadomie przenosił swoją depresję na innych. Karden wątpił, aby istota, która się zbliżała, umiała nawet w połowie tak dobrze sobie radzić. Niemniej była naprawdę silna i gdyby ujrzała go w tej chwili, nie potrafiłby się jej sprzeciwić. Dlatego też cieszył się, że stał tu, gdzie stoi. Kimkolwiek byli ci ludzie, mieli poważne kłopoty.

Po chwili kotoczłek zatrzymał się, wyjął szpadę z laski, po czym zaczął swoją przemowę. A zatem porachunki. Cóż. Najwyraźniej dwójka szczeniaków, z czego jeden dość zasobny, zginie dzisiaj. Mimo iż nie chodziło o niego, wciąż nie wyściubiał nosa. Ów trzaskacz, który ich odnalazł, może nie chcieć, aby pozostali jacyś świadkowie. Szkoda by było zostać wpisanym do księgi umarłych z powodu cudzych porachunków?

Dlatego też milczał również, gdy pojawił się nieoczekiwanie satyr (którego krasnolud widział wcześniej w gospodzie), obił stworowi pysk i wrzucił do olbrzymiej kałuży - by następnie paść od ostatniego ciosu wymierzonego w zemście. I dopiero wtedy ujrzał na umierającym dokładnie ten sam symbol, który sam nosił na ubraniu. Ponura Klika. Niech to. Szkoda, że nie wiedział wcześniej.

Grubas w szacie rzucił się do pomocy. Krasnolud zaczął się zastanawiać, czy jednak wyjść z cienia, czy nie - ubiegł go jednak kumpel bogacza, który najwyraźniej wypatrzył ruchy spinagona. Westchnął ciężko i wyszedł z cienia.

- Gówno mogę zrobić w tym wypadku - burknął, odrywając kawał płaszcza i dość nieudolnie usiłując zabandażować nim ranę - Medyk ze mnie żaden, a zatem w zasadzie możemy już wieźć go Prochom. Bo ino jednego pociągnięcia piórem brakuje w jego wypadku.

Coś przyszło mu nagle do głowy. Ciemności coś nie zapadły, a zatem druciarz jeszcze nie odjechał.

- Nieście go w stronę światła - rzucił, po czym ruszył przodem. Z początku biegł, ale już w połowie drogi zaczął się skradać. Jednouchy półelf ładował układał właśnie ostatnie graty, kiedy oberwał rękojeścią sztyletu w łeb. Spora część ładunku wylądowała na bruku tuż obok niego. Wiedział, że będzie musiał potem pokryć jego szkody i zaoferować jakąś rekompensatę, co denerwowało go niesamowicie.

- Umie tu ktoś powozić, na Otchłań!? - ryknął w stronę zbyt wolno jego zdaniem idących ludzi - Szybciej, ładujcie tego skórogłowego na tył i powiem wam, gdzie jechać.

Zastanowił się. W zasadzie były dwa miejsca, w które mógł zawieść satyra. Dom Bramny był, rzecz jasna, bliżej. Mimo to nie wiedział, czy poradzą tam sobie z tak poważnymi ranami. Dużo lepszym wyborem wydawało być się jednak miejsce, które prowadził ponoć niejaki Tetch (ni cholery nie mógł spamiętać jego imienia) - jeśli wierzyć temu, co o nim mówią, prawdziwa żywa księga jeśli chodzi o ciało człowieka. Z satyrem prawdopodobnie też sobie poradzi. No chyba, że pacjent nie przeżyje transportu, wtedy mówi się trudno. Sprzeda się go Martwym. Zbieracze nie tylko by to zrobili, ale jeszcze dźgnęli kosą, gdyby żył w drodze.

- Nieście go szybciej! - warknął - Jedziemy do Przychodni Znękanej Psyche. To gdzieś... hmmm... Niedaleko chyba. O tam - machnął ręką w nieokreślonym kierunku, po czym spojrzał na leżącego nieprzytomnego druciarza i wrzucił go na wóz tuż obok satyra - on będzie wiedział, obudzi się go w razie czego.

Jak nie będzie wiedział, pozostawał zawsze Dom Bramny...

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:49 pm
autor: Ghoster
Hekatonpsychos

Wszyscy

Nie ma ucieczki przed Gniewem Pani
Napis na Domu Bramnym

- Pieprzone przebłyski altruizmu, pomroczność jasna cholera by ją wzięla - mamrotał po drodze Karden.
Zaafanawi tymczasem zajął miejsce na zydlu (ach, te nowe doświadczenia), a Jim chcąc nie chcąc przyglądnął się rannemu. Co ciekawe, gdy tylko obejrzał ranę i ponownie ją opatrzył krwawienie jakby zmalało, a sam Domnus-Tomnus odzyskał przynajmniej częściowo, świadomość. Oczywiście z potoku słów i wyzwisk (głównie wyzwisk) trudno się było domyślić jakiegokolwiek sensu, ale to i tak lepiej niż przedśmiertna śpiączka, w której objęciach jeszcze kilka chwil temu się znajdował.

Zanim wóz ruszył zwaliliście wszystkie sprzęty na ziemię. Potem zajęliście miejsca, Kheez i Jim z tyłu Karden i Zaafanawi z przodu, satyr na pace, a potem ruszyliście. Osiołek nieprzywykły do większych prędkości i nowego woźnicy stawiał na początku dzielny opór. Wkrótce jednak, ugłaskany najwyraźniej morfą woźnicy ruszył z kopyta. Coraz szybciej i szybciej. Podczas gdy wokół gęstniała mgła.

Odkąd Karden zamieszkał w Sigil nie widział nigdy takiej mgły. Coś było nie tak. Pani się gniewa, przeszło mu przez myśl. Jakby w odpowiedzi zaśpiewały ostrza. Ostrza, które zwieńczają każdy niemal róg budynków, ostrza bez których trudno by było wyobrazić sobie Sigil, zaczęły zawodzić. Wszystkie ozdoby wyginały się z jękiem na boki, ocierały o siebie, zahaczały w końcu o pobliskie ściany. Miasto falowało w odmętach mgły i śpiewało złowróżbną pieśń.

Świat wokół Was nabrał barwy zduszonej sepii. Co rozsądniejsi krewniacy ukryli się we wnętrzach domów. Reszta, jakże typowa dla nocnego Sigil, wyległa na ulice. Puste oczodoły animowanych szkieletów, wzdęte ciała zombie, czarne plamy cieni i upiorów otaczały was zewsząd. Żaden z Was nigdy nie widział tak wielu w jednym miejscu. No, może poza Kheezem, który kiedyś był świadkiem marszu ochotniczego pułku nieumarłych.
A Wasz wóz jechał. Zwierzak, z jednej strony przyzwyczajony do podobnych widoków, z drugiej zaniepokojony dźwiękami, przyspieszył jeszcze bardziej. Wkrótce pędziliście na złamanie oślego karku wąskimi uliczkami Ula. Coraz głębiej, coraz dalej w krzywiznę torusa.

Tymczasem do dźwięków wszędobylskich szabel i otaczającej wszystko mgły dokoptowała jeszcze jedna rzecz. Smagnięcia potęznym biczem morfy. Zupełnie jakby niewidoczna Pani chłostała bez litości swoich poddanych, rezydentów Klatki. Wydawało wam się, że skóra pękała, że z wnętrza Waszych trzewi wwiercają się szukając wyjścia ostre jak igły ostrza. Szable, szable, szable, wszedzie szable. Powoli traciliście zdolność rozsądnego myślenia. Tam, gdzie dotad były jasne granice, teraz wszystko wydawało się mętne, płynne. Rzeczy wrażenia, doznania i myśli mieszały się jak w wielkim garze. Garze, którego pokrywka lada moment miała wystrzelić wylewając cała zawartość wokół. Tak się czuliście. Tak było.
Niech moce strzegą Nas przed gniewem Pani!
Ale jechaliście dalej.

Każdy wstrząs, każdy wybój, a było ich sporo, wpływał źle na „pacjenta”. Nawet prowizoryczne leczenie, jakie całkiem nieświadomie zastosował Jim na niewiele się w tym wypadku zdało. Choć Domnus-Tomnus nie przestawał mamrotać, to jednak spomiędzy palców Andersona coraz częściej wypływała z lekka capiąca posoka.

Zwierzęta, jako istoty pozbawione rozumnej duszy, w znacznie większym stopniu opierają swe działania na intuicji, toteż Zaafanawi od pewnego czasu dawał się prowadzić osiołkowi. Znając miasto znacznie gorzej niż on myślał, że robił dobrze.
I robił.

Karden, dawno już stracił rachubę czasu i przestrzeni. Wszystko wokół wirowało, jęczało, zgrzytało i chrobotało. Domy wokół migotały w blasku rozdyndanej latarenki w macce osiołka, obślizgła mgła zaś anektowała wszystko wokół. Nienasycony był jej apetyt. Jej i ciemności, z którą spółkowała.
Naraz, pojawiliście się na dziedzińcu przed Przychodnią Znękanej Psyche. Podróż się zakończyła.

Powiadają, że nadzieja matką głupich i głupi ma zawsze szczęście. Ten, kto widział szaleńczą podróż piątki przez uliczki Ula nie mógł odnieść innego wrażenia. Masywny, prostopadłościenny gmach Przychodni majaczył na skraju widnokręgu. Setki ostrz naokoło zawodziło żałośnie. Grube kraty w oknach i solidne, kamienne ściany zniechęcały. Ogromna nabijana ćwiekami brama z wizerunkiem jakiegoś zapomnianego bóstwa również. Metalowe kosze, wypełnione po brzegi rozżarzonym węglem dopełniały wizerunku miejsca będącego jedyną darmową przychodnią w Klatce.
Trzykondygnacyjny kloc bardziej przywodzący na myśl więzienie niż lazaret.
Byliście wniebowzięci.
A brama uchyliła się przed Wami.

Przychodnia Znękanej Psyche

Do jakiegokolwiek wejdę domu, wejdę doń dla pożytku chorych,
nie po to, żeby świadomie wyrządzać krzywdę lub szkodzić w inny sposób
Przysięga Hipokratesa - fragment

Ridnir Tetch uważnie lustrował ciało satyra rozłożone na operacyjnym stole. Medicusa otaczali asystenci, głównie diabelstwa, i dwóch bliźniaczych elfów w zakrwawionych kiltach. Naokoło leżały porozrzucane narzędzia operacyjne, zardzewiałe skalpele, z których czaszkoszczury zlizywały na wpół zaschłą posokę. Powyginane tasaki i tępe piły, Nożyce, obcęgi, wzierniki i tym podobne chirurgiczne dewocjonalia. Słabo się robiło na ten widok. Zresztą, w chwilę później jeden z asystentów, wcale pociągająca kobieta o zaopatrzonej w krogulcze pazury łapie i ostrych kłach wyprowadziła Was do poczekani.

Na zewnątrz Przychodnia była zbudowana z ciemnobeżowego kamienia. W środku ściany wypełniono czarnym, granitem, pokrytym grubą warstwą brudu, sadzy i… krwi. Metaliczny zapach posoki nie opuszczał Was ani na chwilę. Kheez co chwile nerwowo się oblizywał i uśmiechał. Zaafanawi taksował wszystko z niesmakiem. Karden był obojętny. A Jim lekko wystraszony. Z pierwszego piętra (znajdowaliście się bowiem na paterze) dobywały się jęki i krzyki… pacjentów? Z zewnątrz, pomimo iż zakratowane okna były często przykryte derkami słychać było jęki stali. Gniew Pani buzował z jednakową siłą już od dłuższego czasu.

Karden przeklinał się w duchu. Tetch okazał się być sadystą. Wiedział to od momentu, w którym samozwańczy chirurg nie powstrzymał rozkosznego mlaśnięcia na widok wyciekającego satyra. Ridnira nic nie obchodziła klasa społeczna, frakcja, czy rasa pacjenta. Nie przyjmował opłaty innej niż dobytek zmarłych na operacyjnym stole pacjentów. Nie prosił o żadne datki i żadnych nie wymagał. Po prostu leczył, a że metody miał specyficzne… to inna sprawa.

W pewnym oddaleniu od was leżeli inni oczekujący. Niedoszli pacjenci oczekujący na zabieg. Większości z nich było wszystko jedno, co z nimi zrobią, część już nie żyła. Oczekiwanie trwało niekiedy zbyt długo, a posiłki wydawane w przychodni do najlepszych nie należały. Spośród innych pacjentów, największa uwagę zwrócił pochrapujący w kącie Formorian i pozbawiony nóg rycerz w pięknej zbroi. Wojownik złożył na podbrzuszu miecz i tępo wpatrywał się w kikuty nóg przed nim. Po równo przyciętej brodzie spływały miarowo łzy, a wargi poruszały się w niemej modlitwie.
Tak prezentuje się Przychodnia Znękanej Psyche.

Po okresie równym spłonięciu dwóch cal świecy Tetch wyszedł. Czysty, pachnący perfumowaną wodą wygladał raczej, jakby wyszedł z łaźni, niż z sali operacyjnej. Tylko przewieszony przez ramię, skórzany fartuch pokryty czarną już krwią burzył wrażenie sterylności.
Nie odwracając się wyraźnie w Waszym kierunku. Wolno maszerując medicus minął Was wyrzekłszy dwa słowa.
- Będzie żył.

Re: Reguła Trzech - Sesja Archiwalna

: ndz lis 18, 2012 10:51 pm
autor: Ghoster
ShadEnc - Jim Anderson

Ból. Wwiercający się do wnętrza czaszki, przenikający milionem ostrzy duszę ból nękał Jima, wykrzywiając twarz w grymasie cierpienia. Widząc twarze pozostałych, zapewne przyzwyczajonych do tego rodzaju „efektów” zaczął zastanawiać się nad swoją sytuacją… i nie był zadowolony z wyników owych rozmyślań. Sam, w obcym miejscu pełnym dziwnych, dziwacznych i totalnie wykręconych stworzeń, w dodatku pełnym niebezpieczeństw groźniejszych niż te, które mogły go spotkać na pokładzie statku. Co prawda ogień, stal, magię i potwory były wszechobecne, jednak na morzu napotykało się nań znacznie rzadziej, w dodatku w formie bardziej sprzyjającej przeżyciu.
Stukot kół, później zaś jęczenie rannych i umierających wprawiły Andersona w dziwny, melancholijny nastrój. Morfa śmierci, choroby, krwi i posoki wyciekającej z rozciętej skóry, mięśni i żył, trzymająca Przychodnię Znękanej Psyche opanowała i wypaczyła jego myśli. Nawet Jack, podporządkowujący się zazwyczaj Formie sarkastycznego przybłędy, docinającego niezależnie od pory dnia, roku, kondycji swojej lub słuchających, krakał w mniej ironiczny sposób.
- Być, albo nie być. Oto jest wielkie pytanie… - zaczął, obserwując spode łba Jima i nowopoznanych: krasnoluda, diabła i sferycznego sprzedawcę magikaliów. Widząc na ich twarzach zmęczenie, smutek i apatię, zakrakał głośniej - Czy nie ciekawiej i fajniej z dumą przyjmować porcje głębokiego kieliszka? Czy też iść razem z prądem, dać się ponieść fali smutku i apatii? Zapić, zasnąć.
- Zamknij ten parszywy dziób, zanim ci go przynituję – zaśmiał się szyderczo Anderson. Mowa Jacka, jakkolwiek by nie była bezsensowną, wyrwała go ze szponów mrocznej morfy miejsca, przywracając na powrót rzeczywistości. Myśli człowieka wróciły na normalny, analityczny tor, rozum zaczął poszukiwać rozwiązań. Wszystko w swoim czasie – pomyślał, otrzepując się z resztek zaschniętego szlamu.
- Nie znamy się jeszcze – rzekł do krasnoluda i zniecierpliwionego, tupiącego spinagona. – Nazywają mnie Jim, Jim Anderson. Bardzo was proszę, powiedzcie mi, co to za miejsce i dlaczego, cholera jasna, w mojej głowie ktoś urządza sobie właśnie grilla, nie przejmując się wolą… - przerwał, widząc nadchodzącego lekarza.

- Będzie żył – oznajmił upaćkany posoką medyk.