Reguła Trzech - Sesja Archiwalna
: ndz lis 18, 2012 10:36 pm
Słowo ode mnie:
Sesja ta nigdy nie odbyła się na forum Grimuaru (miała ona miejsce na forum www.bissel.pl), niemniej postanowiłem ją tutaj wrzucić przede wszystkim dlatego, iż... No cóż, to sesja w klimatach Planescape'a, może kogoś zainteresuje, źle by było, gdyby nagle zniknęła w odmętach internetu (a to się dzieje ze starymi sesjami, czasami po prostu znikają). Sesja rozpoczęła się 19 lutego 2006, a zakończyła 28 lipca 2006, nigdy nie została dokończona.
Opis: To jeszcze zedytuję.
Hekatonpsychos
Reguła Trzech
Ever mind the Rule of Three
Three times what thou givest returns to thee
This lesson well, thou must learn
Thee only gets what thou dost earn!
Wargi sprawiedliwego prowadzą wielu, lecz głupcy umrą z nierozsądku.
Ks. Przysłów 10:21
Drżyj, synu Zguby, drżyj. Niech lęk obejmie w swe władanie cały Twój świat. Nieliczne są ślady Twej przeszłości pozostawione na bezdrożach wspomnień. Śpij synu Zguby, śpij…
- Co on kłapie? Jebak leśny, dzwon rurowy niewyważony. Zglądnij, czy nie ma dzwonków…
Cisza.
- Wy dwaj, nie marudzić mi tu – bierzcie go, ino szybko, bo czasu nie mam…
Cisza. Cisza.
- Khe, khe, wychudzony jakiś, ale chyba się nada. Khe, khe…
Cisza. Cisza. Cisza.
- Na moce! Wyrzuć je z wozu. Wyrzuć!!!
Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza.
Huk.
Ocknąłeś się w zaułku. Słodkawa woń wypełniła Twoje płuca. Jak się nazywasz? Rozbrzmiało pytanie w Twojej głowie. Sam je zadałeś. Jim… Jim Anderson. Ukontentowany usiłowałeś wstać, ale bezczelna grawitacja z cała siłą cisnęła Cię na powrót na posłanie ze śmieci. Musiałeś odpocząć. Odetchnąć. Wyspać się w końcu. Nie mogłeś.
Jakiś szmer, cichy szmer dobiegł do Twych uszu. Od ulicy dzieliło Cię może kilka stóp. Niezbyt jeszcze rozgarniętym wzorkiem zlustrowałeś otoczenie i… Szarpnąłeś się do tyłu w absurdalnym odruchu. Dosłownie przed chwilą zaułkiem przeszedł kilkumetrowy olbrzym! Tuż za nim, nic nie robiąc sobie z niezwykłego zjawiska spacerowała grupka elfickich dzieci poganiając patykiem obręcz (zabawę znasz z lat własnej młodości). Dopiero teraz zadałeś sobie istotne pytanie, które powinno się było pojawić w Twojej głowie zanim zupełnie bezsensownie spytałeś się o imię. Gdzie jesteś? Nie kojarzysz miejsca ani z własnego doświadczenia, ani z rozlicznych opowieści, których zwykłeś wysłuchiwać z rozdziawioną gębą po karczmach i zajazdach.
Powoli przeklęta siła ciążenia rozluźniała uchwyt. Podniosłeś się – najpierw na kolana, potem rozprostowałeś nogi. Myśli kłębiły się w głowie, gdy nieprzywykłe do ruchu mięśnie powoli się rozruszały. Pamiętasz plażę… Statek... I ogień. Ogień za plecami. Ogień nad Tobą. Morze ognia. Przeszukiwałeś zakamarki nadwyrężonej pamięci tak jak przyłapany na kradzieży rzezimieszek przeszukuje liczne kieszenie - i tak jak on – nic nie znalazłeś. Tymczasem przed Twoimi oczyma rozgrywały się nadal iście dantejskie (swoją drogą - skąd wytrzasnąłeś to określenie?) sceny. Zakuty w kajdany troll sunął posłusznie za niziołczym (bo liczącym sobie niewiele ponad stopę wzrostu) karłem. Dwugłowy jegomość wylał wiadro dymiących pomyj na głowę pozbawionego ramion konstrukta, który dzięki specjalnym mocowaniom doczepionym do obojczyków mógł wespół z ciemnoskórym półczłowiekiem-półskorpionem nieść przepięknie zdobioną lektykę, gdzie z kolei, sądząc po wystających spod koronkowych zasłonek macek, zasiadała zapewne gigantyczna ośmiornica. Jeśli dodać do tego fakt, że widziałeś jedynie malutki wycinek traktu, nikt (jeśli oczywiście kogokolwiek by to przejęło) nie miałby Ci za złe lekkiego sapnięcia. Westchnienie wszak zamarło Ci w gardle, gdy po raz pierwszy spojrzałeś w górę. Z tłumionym krzykiem opadłeś na kolana widząc… zasnute lekką mgiełką miasto obracające się majestatycznie kilka dobrych mil nad Twoją głową.
Mamrocząc niezrozumiałe słowa wykaraskałeś się z góry śmieci i wyszedłeś na ulicę. Zaraz potem zderzyłeś się z czymś ohydnym. Usiłując zapanować nad zawartością żołądka odepchnąłeś „to” i ruszyłeś pędem przed siebie.
- Ash nazg durbatuluk, ash nazg gimbatul, ah nazg thrakatuluk…? – zapytał Cie ktoś w przelocie. Nie odpowiedziałeś. Zresztą, samo pytanie – mimo iż zupełnie nie rozumiałeś treści wydało Ci się absurdalne. Biegłeś dalej. Łzy w oczach. Panika w sercu. Lekkość w duszy…
Lekkość? Tak, lekkość. To dziwaczne uczucie w jakiś sposób usadziło Cię w jednej chwili na miejscu. Ktoś mówił do Ciebie. Szeptał ciche, kojące słowa. Uśmiechnięty lekko człekokształtny kot taksował Cię wzrokiem. Musiałeś mieć naprawdę głupią minę, gdyż jakby od niechcenia zamknął Ci usta pieszczotliwym niemal gestem pokrytej przyjemnym puchem łapy zaopatrzonej w śmiertelnie ostre, choć obecnie skryte, pazury.
- Chodź ze mną – zamruczał a ciarki przeszły Cię po plecach – tu nie jest zbyt bezpiecznie.
Lekkość pchnęła Cię lekko ku sobie. Ukontentowany ruszyłeś za swoim nowym przyjacielem. Bo jakże inaczej mógłbyś go teraz nazwać?
Chyba tylko… swoim Panem.
Zaafanawi ibn Belbiad
Chwyciła go śmierć purpurowa, potężne Przeznaczenie…
Homer „Iliada”
Przyjemne odrętwienie jeszcze nie opuściło Twojego kciuka. Zjeżona śmierć zwierzaka przebiła jedwabną koszulę. Serce zatrzymało się na chwile w oczekiwaniu na niezwykły widok. Pełne (niektórzy głupcy mogliby nawet stwierdzić – zbyt pełne) usta wygięły się w szerokim uśmiechu. Myśli wystrzeliły idąc w konkury z marzeniami i ukrytymi pragnieniami, które jak zwykłeś mawiać często-gęsto sięgały samych gwiazd. Wszystko to miało miejsce w momencie przekraczania progu bramy.
Oczekiwałeś jakiegoś zawrotu głowy. Obrócenia na nice Twego doskonałego ciała. Bólu… chyba najmniej. Nie zdarzyło się nic. Naraz jednak zamiast w opustoszałej ruinie pradawnej świątyni zapomnianego przed wiekami kultu znalazłeś się pośrodku gwarnej sali. Ileż tam było mówców! Ileż znamienitych figur! Postawnych i skromnych. Potężnych i słabych. Fantastycznych i zgoła przeciętnych. I gwar, gwar rozbrzmiewający w Twych uszach niczym symfonia. Upuściwszy z wrażenia pupila, który z nieskrywaną zawiścią spojrzał na Ciebie onyksowymi oczami ruszyłeś przed siebie, torując swoją korpulentną osobą drogę przez tłuszczę i wsłuchując się w cudowną melodię zatopionych w deklamacyjnym szale retorów.
- Wszystko płynie…
- …Eeee, zawracanie kijem rzeki.
- Czyńcie tylko to, co chcielibyście uznać za ogólne prawo.
- Prawo, prawem ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.
- Zaszedł już księżyc, i Plejady. Mija północ, czas przechodzi obok a ja leżę sama w łóżku…
- …chłopa Ci trzeba, suko!
- Przeto zapytuję was, szanowni…
- Oj, zawrzyj rzyć!
- Gdzie tu jest latryna?
- Iguaaaana na patyku! Iguana!
Tak to rozprawiali wielcy mężowie w tym obcym kraju. I takież to dźwięki doprowadziły Cię w końcu na próg świątyni cnót i wiedzy, w jakiej rozpocząłeś zwiedzanie tego ze wszech miar fascynującego miejsca. Nabrałeś w płuca lekko zatęchłego powietrza, uśmiechnąłeś się jowialnie acz nie bez poczucia wyższości do przechodzącego obok a odzianego w skóry na barbarzyńską modłę, wojownika, spojrzałeś w górę i… zakrztusiłeś się. Zawijający się w górę (sic!) horyzont i wyraźnie widoczne kominy budynków nad głową zachwiały Twą jak najbardziej pozytywną opinią na temat tego miasta (bo to chyba miasto?). Dopiero oględziny budynku, z którego wyszedłeś, ogromnej kopuły, wzdłuż której brzegów biegły zapewne ostre jak brzytwa, choć nieco podrdzewiałe, niby-klingi zbiegając się na szczycie konstrukcji w wysoki na co najmniej trzydzieści stóp szpic.
Ostrożnie, bacząc z każdym krokiem i osłaniając ręką czoło, w obawie, czy aby niebo nie zawali Ci się na głowę, zszedłeś ze schodów, odwróciłeś się i z zadowoleniem zabrałeś się za kontemplowanie gmachu.
Rzeczywiście, rację mieli sufi twierdząc, iż kula jest najdoskonalszą z figur a półkula niewiele jej w tym względzie ustępuje. Naraz, zapragnąłeś towarzystwa swojego małego przyjaciela. Ten jednak zdążył odbiec kawałek i łasił się właśnie do dwunożnego „pobratymca”. Wierząc w intuicję Chowańca podbiegłeś do jegomościa z zapytaniem, czy byłby uprzejmy wyjawić nazwę tego przepięknego przybytku.
- Gmach Mówców. – brzmiała zdawkowa odpowiedź kotoczłeka, po czym zapanowała chwilowa konsternacja – Jesteś tu nowy, nieprawdaż?
Przytaknąłeś skwapliwie pozwalając jednocześnie swojemu pupilkowi wdrapać się na Twoje ramie.
- To dobrze, bardzo dobrze - odparł enigmatycznie.
Humanoidalny kociak gestem kazał się zbliżyć ku sobie jakiemuś człowiekowi. Notabene pierwszemu widzianemu przez Ciebie od przekroczenia bramy.
- Czy nie zechciałbyś… - podjął przerwany dialog dwunożny kot – towarzyszyć mi oraz mojemu przyjacielowi tutaj w… wycieczce krajoznawczej?
Głos istoty przywodził na myśl mruczenie kota. Był oszałamiający. Dusił w zarodku wszelkie obawy i podejrzenia. Miażdżył opór z takim wdziękiem, że w zasadzie nie podejrzewałeś siebie o jakikolwiek jego przejaw.
Toteż energicznie skinąwszy podreptałeś kolebiąc się na swoją modłę za nowym… Przyjacielem.
Kheez
Przeze mnie droga w miasto utrapienia;
Przeze mnie droga w wiekuiste męki;
Przeze mnie droga w naród zatracenia;
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Dante Alghieri „Boska Komedia”
Na diabły Dziewięciu Piekieł! Kratistosów cierpienia i męki! Na panów bólu, powierników nocy! Na blask baatoriańskiej stali, że też Ty jeden, jedyny, od razu po przekroczeniu bramy, musiałeś wpaść na parę Dretchy. I to nie byle jakich o morfie miękkiej jak gąbka, ale prawdziwych, rasowych chciałoby się rzec, Dretchy, z których jeden był Aresem. W innych okolicznościach z pewnością poradziłbyś sobie bez trudu z zagrożeniem, ale teraz, obserwując niezwykle wdzięczny „taniec” niezwykle wręcz niewdzięcznego demona i z trudem wyłapując ruch jego rąk, a na domiar złego wciąż odpierając ataki jego strategosowatego towarzysza (brata może?), nie byłes już taki pewien.
Tak oto rozpoczęła się Twoja przygoda w (tfu – naprawdę miałeś ochotę splunąć) Mieście Bram.
Karden
Ani mróz zimowy, ani jesienne deszcze
Ani żar lata, ani ciężkie choroby
Ani to, co tłum raduje, nie zdoła go powalić
Bo we dnie i w nocy swoją myślą żyje.
Eurypides
Gdy później analizowałeś sytuację, nie byłeś w stanie dociec, co skłoniło Cię do zajrzenia w ten zaułek. Niektórzy pewnie rzekliby przeznaczenie. Inni obarczyliby za ten niezbyt rozważny postępek Los. Jeszcze inni, zwaliliby winę na jakieś słabiuchne bóstwo. Ty nie wiedziałeś. Może i dobrze. Przeżyłeś to bowiem, ale pamiętałeś na przyszłość, by nigdy, przenigdy, nie zglądać kątów przebywając w Ulu.
Samo zerknięcie zresztą nie sprawiłoby żadnych kłopotów. Miałeś możliwość spokojnego i cichego wycofania się w porę. Nie zrobiłeś tego. Z jednego prostego powodu. Parsknąłeś. A potem… oblał Cię zimny pot.
W zaułku bowiem znajdowały się trzy istoty. Jeden, mało rozgarnięty (wnioskowałeś po spojrzeniu kaprawych oczek) diabeł i dwa niskiego rzędu demony. Dzień, jak co dzień powiedziałbyś kiedy indziej. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj parsknąłeś. Dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy w całym swoim życiu widziałeś tańczącego demona. Niezgrabna postura Dretcha, bezwłose ciało, smugi brudu na skórze i wdzięczne jak u cyganki (skąd to słowo się wzięło?) ruchy nie mogły wywołać innej sytuacji. Od razu jednak należy zastrzec, iż nie było to parsknięcie typowe dla pierwszego lepszego żywiczniaka. To było parsknięcie pewnego siebie siepacza, który dostrzegł żałosną manifestację morfy. Morfy, dodajmy, która obrócona przeciw Tobie samemu prawdopodobnie przyniosłaby Ci śmierć. Baletnica (jak ochrzciłeś – znów dziwne słowo – w myślach demona) zeszła błyskawicznie na drugi plan, gdy jej towarzysz, chciałoby się rzecz menadżer artystyczny, zwrócił swój nalany pysk w Twoim kierunku. Wtedy popełniłeś drugi błąd. Błąd, który przepłaciłbyś życiem, gdyby nie pewien przypadek, o którym za chwile. Spojrzałeś w oczy demona i utonąłeś. Wiedziałeś już, że nie ma ratunku. Morfa demona uwięziła Cię na dobre. Chciałeś oddać się do niewoli, zwrócić broń (nawet tę ukrytą) i dać sobie z ponurym (a jakże!) uśmiechem poderżnąć gardło. Tyle, że w tym momencie Dretch wyrżnął łbem prosto w pysk Spinagona. I urok opadł niczym teatralna kurtyna.
Zaczęła się rzeź.
Kheez i Karden
Hej, a ja myślałem, że są tylko trzy izby w tej kamienicy…
Samozwańczy siepacz, który myślał, że wyśmiał się Pani.
Tak jak tańczący Dretch okładał Spinagona, tak krasnolud masakrował koleżkę Aresa. Nimrodzka krew odezwała się w Kardenie, który raz za razem zagłębiał to pięść to sztylet w ciele przeciwnika. Niezgrabne ciosy przyjmował na korpus lub twarz, wiedząc, że nie zrobią mu większej krzywdy. Ciemna krew demona natomiast coraz szerszym strumieniem wypływała z ran. Karden odczuwał ponurą (a jakże!) satysfakcję, choć wiedział, iż życie, a przynajmniej zdrowie zawdzięcza jedynie niezwykłemu zbiegowi okoliczności. W chwilę po uzmysłowieniu sobie tej prawdy, Dretch rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Karden splunął za nim otarł krew z kącika ust i… Zwrócił się w stronę walczących tytanów na poczekaniu.
Kheez tymczasem wwiercał się w brzuch przeciwnika sztychem sztyletu drugą ręką okładając go po pysku. Nie wiedział, jak długo to trwało – w pewnym momencie poczuł po prostu jak nieznośny i niezgrabny zrobił się jego przeciwnik. Dla pewności zadał mu jeszcze dwa ciosy drzazgą, i poprawił z kułaka, po czym ciężko dysząc (kilka ran jednak otrzymał i nie czuł się zbyt dobrze) wstał.
Na końcu zaułka czekał nowy… przeciwnik?
Kheez i Karden mierzyli się wzrokiem.
Zaafanawi ibn Belbiad i Jim Anderson
Z niezgody i miłości jest wszystko
Cokolwiek było, jest i kiedyś będzie
Z nich drzewa wykiełkowały
Z nich też samce i samice, zwierzęta, ptaki
I ryby w wodzie żyjące
A nawet długowieczne Moce
Empedokles
Gdy weszliście na most grupka istot wszelkiej maści i rodzaju wiwatowała. Niewątpliwie na Waszą cześć. Uśmiechnęliście się radzi i odpowiadaliście na pozdrowienia. W powietrze wzbijały się salwy śmiechu. Uznaliście je za dobry omen. Bo jakżeby inaczej być mogło. Z nowym przyjacielem nic złego Wam się stać nie mogło. Zresztą ten uprzejmym gestem zawezwał Was do siebie. Na środku mostu znajdowała się wysoka, drewniana konstrukcja. W tej części zagadkowego miasta, które w myślach już nazwaliście Ostrzopolią, nie widać było „nieba” co prawda horyzont wyginął się z wdziękiem ku górze, ale szybko niknął w ciężkiej, zawiesistej, mgle-dymie. Kotoczłek tymczasem zaprosił Was do środka dziwacznej budowli i poprowadził stromymi schodami na sam szczyt. Drewno chrzęściło Wam pod stopami, zaś z całej wieży (którą to najbardziej przypominał ów dziwny twór) sypał się drażniący nozdrza kurz. Wreszcie dotarliście na sam szczyt. Gawiedzi na dole nie widzieliście, ale okrzyki dało się bez trudu rozpoznać. Domagała Was się na dole. I to jak najszybciej. Uradowani zapragnęliście, by Wasz przyjaciel jak najszybciej spełnił ich rządanie. Nie musieliście długo czekać. Podał Wam konopne liny, które z pomocą garbatego jegomościa o zielonkawej skórze zawiązał wokół Waszych szyi. Lekki dyskomfort wywołany drapaniem materiału po odsłoniętych szyjach zupełnie wam nie przeszkadzał. W międzyczasie kociak Zaafanawiego wyrwał się z uścisku i pognał na sam koniec ramienia żurawia, wystającego poza platformę i tym samym balustradę mostu (do której notabene przylepiona była jedna ze ścian wieży). Wciąż szeroko uśmiechnięci poczłapaliście na krawędź platformy, niepomni zupełnie zawodzących miauknięć kota zeskoczyliście w toń.
Rozwijająca się z zawrotną szybkością lina nie była na tyle długa, by pozwolić wam dotknąć tafli mętnej cieczy na dole. Obliczona tak, byście zatrzymali się na wysokości mostu, miała dostarczyć niezapomnianego widoku zgromadzonym wokół krewniakom ze wszystkich niemal dystryktów. Gdy odbiliście się od platformy – tłum ryknął; gdy opadaliście, spragnione widoku śmierci oczy łapczywie spijały każdą drobinę ruchu, jakim je raczyliście. Kiedy rozwiązane tajemną siłą liny nie napięły się mimo oczekiwań blisko pięciu tuzinów widzów z ich gardeł wydobył się pomruk rozczarowania. Gdy z ogromną prędkością uderzyliście w taflę Ścieku, zniesmaczona widownia zasiadała już do lektyk, lub w inny, często znacznie bardziej wysublimowany sposób, przenosiła się do opuszczonych domostw.
Nikt nie zwracał uwagi na onyksookiego kota.
Nikt nie zwracał już uwagi na Was.
Tonęliście…
Sesja ta nigdy nie odbyła się na forum Grimuaru (miała ona miejsce na forum www.bissel.pl), niemniej postanowiłem ją tutaj wrzucić przede wszystkim dlatego, iż... No cóż, to sesja w klimatach Planescape'a, może kogoś zainteresuje, źle by było, gdyby nagle zniknęła w odmętach internetu (a to się dzieje ze starymi sesjami, czasami po prostu znikają). Sesja rozpoczęła się 19 lutego 2006, a zakończyła 28 lipca 2006, nigdy nie została dokończona.
Opis: To jeszcze zedytuję.
Hekatonpsychos
Reguła Trzech
Ever mind the Rule of Three
Three times what thou givest returns to thee
This lesson well, thou must learn
Thee only gets what thou dost earn!
Wargi sprawiedliwego prowadzą wielu, lecz głupcy umrą z nierozsądku.
Ks. Przysłów 10:21
Drżyj, synu Zguby, drżyj. Niech lęk obejmie w swe władanie cały Twój świat. Nieliczne są ślady Twej przeszłości pozostawione na bezdrożach wspomnień. Śpij synu Zguby, śpij…
- Co on kłapie? Jebak leśny, dzwon rurowy niewyważony. Zglądnij, czy nie ma dzwonków…
Cisza.
- Wy dwaj, nie marudzić mi tu – bierzcie go, ino szybko, bo czasu nie mam…
Cisza. Cisza.
- Khe, khe, wychudzony jakiś, ale chyba się nada. Khe, khe…
Cisza. Cisza. Cisza.
- Na moce! Wyrzuć je z wozu. Wyrzuć!!!
Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza.
Huk.
Ocknąłeś się w zaułku. Słodkawa woń wypełniła Twoje płuca. Jak się nazywasz? Rozbrzmiało pytanie w Twojej głowie. Sam je zadałeś. Jim… Jim Anderson. Ukontentowany usiłowałeś wstać, ale bezczelna grawitacja z cała siłą cisnęła Cię na powrót na posłanie ze śmieci. Musiałeś odpocząć. Odetchnąć. Wyspać się w końcu. Nie mogłeś.
Jakiś szmer, cichy szmer dobiegł do Twych uszu. Od ulicy dzieliło Cię może kilka stóp. Niezbyt jeszcze rozgarniętym wzorkiem zlustrowałeś otoczenie i… Szarpnąłeś się do tyłu w absurdalnym odruchu. Dosłownie przed chwilą zaułkiem przeszedł kilkumetrowy olbrzym! Tuż za nim, nic nie robiąc sobie z niezwykłego zjawiska spacerowała grupka elfickich dzieci poganiając patykiem obręcz (zabawę znasz z lat własnej młodości). Dopiero teraz zadałeś sobie istotne pytanie, które powinno się było pojawić w Twojej głowie zanim zupełnie bezsensownie spytałeś się o imię. Gdzie jesteś? Nie kojarzysz miejsca ani z własnego doświadczenia, ani z rozlicznych opowieści, których zwykłeś wysłuchiwać z rozdziawioną gębą po karczmach i zajazdach.
Powoli przeklęta siła ciążenia rozluźniała uchwyt. Podniosłeś się – najpierw na kolana, potem rozprostowałeś nogi. Myśli kłębiły się w głowie, gdy nieprzywykłe do ruchu mięśnie powoli się rozruszały. Pamiętasz plażę… Statek... I ogień. Ogień za plecami. Ogień nad Tobą. Morze ognia. Przeszukiwałeś zakamarki nadwyrężonej pamięci tak jak przyłapany na kradzieży rzezimieszek przeszukuje liczne kieszenie - i tak jak on – nic nie znalazłeś. Tymczasem przed Twoimi oczyma rozgrywały się nadal iście dantejskie (swoją drogą - skąd wytrzasnąłeś to określenie?) sceny. Zakuty w kajdany troll sunął posłusznie za niziołczym (bo liczącym sobie niewiele ponad stopę wzrostu) karłem. Dwugłowy jegomość wylał wiadro dymiących pomyj na głowę pozbawionego ramion konstrukta, który dzięki specjalnym mocowaniom doczepionym do obojczyków mógł wespół z ciemnoskórym półczłowiekiem-półskorpionem nieść przepięknie zdobioną lektykę, gdzie z kolei, sądząc po wystających spod koronkowych zasłonek macek, zasiadała zapewne gigantyczna ośmiornica. Jeśli dodać do tego fakt, że widziałeś jedynie malutki wycinek traktu, nikt (jeśli oczywiście kogokolwiek by to przejęło) nie miałby Ci za złe lekkiego sapnięcia. Westchnienie wszak zamarło Ci w gardle, gdy po raz pierwszy spojrzałeś w górę. Z tłumionym krzykiem opadłeś na kolana widząc… zasnute lekką mgiełką miasto obracające się majestatycznie kilka dobrych mil nad Twoją głową.
Mamrocząc niezrozumiałe słowa wykaraskałeś się z góry śmieci i wyszedłeś na ulicę. Zaraz potem zderzyłeś się z czymś ohydnym. Usiłując zapanować nad zawartością żołądka odepchnąłeś „to” i ruszyłeś pędem przed siebie.
- Ash nazg durbatuluk, ash nazg gimbatul, ah nazg thrakatuluk…? – zapytał Cie ktoś w przelocie. Nie odpowiedziałeś. Zresztą, samo pytanie – mimo iż zupełnie nie rozumiałeś treści wydało Ci się absurdalne. Biegłeś dalej. Łzy w oczach. Panika w sercu. Lekkość w duszy…
Lekkość? Tak, lekkość. To dziwaczne uczucie w jakiś sposób usadziło Cię w jednej chwili na miejscu. Ktoś mówił do Ciebie. Szeptał ciche, kojące słowa. Uśmiechnięty lekko człekokształtny kot taksował Cię wzrokiem. Musiałeś mieć naprawdę głupią minę, gdyż jakby od niechcenia zamknął Ci usta pieszczotliwym niemal gestem pokrytej przyjemnym puchem łapy zaopatrzonej w śmiertelnie ostre, choć obecnie skryte, pazury.
- Chodź ze mną – zamruczał a ciarki przeszły Cię po plecach – tu nie jest zbyt bezpiecznie.
Lekkość pchnęła Cię lekko ku sobie. Ukontentowany ruszyłeś za swoim nowym przyjacielem. Bo jakże inaczej mógłbyś go teraz nazwać?
Chyba tylko… swoim Panem.
Zaafanawi ibn Belbiad
Chwyciła go śmierć purpurowa, potężne Przeznaczenie…
Homer „Iliada”
Przyjemne odrętwienie jeszcze nie opuściło Twojego kciuka. Zjeżona śmierć zwierzaka przebiła jedwabną koszulę. Serce zatrzymało się na chwile w oczekiwaniu na niezwykły widok. Pełne (niektórzy głupcy mogliby nawet stwierdzić – zbyt pełne) usta wygięły się w szerokim uśmiechu. Myśli wystrzeliły idąc w konkury z marzeniami i ukrytymi pragnieniami, które jak zwykłeś mawiać często-gęsto sięgały samych gwiazd. Wszystko to miało miejsce w momencie przekraczania progu bramy.
Oczekiwałeś jakiegoś zawrotu głowy. Obrócenia na nice Twego doskonałego ciała. Bólu… chyba najmniej. Nie zdarzyło się nic. Naraz jednak zamiast w opustoszałej ruinie pradawnej świątyni zapomnianego przed wiekami kultu znalazłeś się pośrodku gwarnej sali. Ileż tam było mówców! Ileż znamienitych figur! Postawnych i skromnych. Potężnych i słabych. Fantastycznych i zgoła przeciętnych. I gwar, gwar rozbrzmiewający w Twych uszach niczym symfonia. Upuściwszy z wrażenia pupila, który z nieskrywaną zawiścią spojrzał na Ciebie onyksowymi oczami ruszyłeś przed siebie, torując swoją korpulentną osobą drogę przez tłuszczę i wsłuchując się w cudowną melodię zatopionych w deklamacyjnym szale retorów.
- Wszystko płynie…
- …Eeee, zawracanie kijem rzeki.
- Czyńcie tylko to, co chcielibyście uznać za ogólne prawo.
- Prawo, prawem ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.
- Zaszedł już księżyc, i Plejady. Mija północ, czas przechodzi obok a ja leżę sama w łóżku…
- …chłopa Ci trzeba, suko!
- Przeto zapytuję was, szanowni…
- Oj, zawrzyj rzyć!
- Gdzie tu jest latryna?
- Iguaaaana na patyku! Iguana!
Tak to rozprawiali wielcy mężowie w tym obcym kraju. I takież to dźwięki doprowadziły Cię w końcu na próg świątyni cnót i wiedzy, w jakiej rozpocząłeś zwiedzanie tego ze wszech miar fascynującego miejsca. Nabrałeś w płuca lekko zatęchłego powietrza, uśmiechnąłeś się jowialnie acz nie bez poczucia wyższości do przechodzącego obok a odzianego w skóry na barbarzyńską modłę, wojownika, spojrzałeś w górę i… zakrztusiłeś się. Zawijający się w górę (sic!) horyzont i wyraźnie widoczne kominy budynków nad głową zachwiały Twą jak najbardziej pozytywną opinią na temat tego miasta (bo to chyba miasto?). Dopiero oględziny budynku, z którego wyszedłeś, ogromnej kopuły, wzdłuż której brzegów biegły zapewne ostre jak brzytwa, choć nieco podrdzewiałe, niby-klingi zbiegając się na szczycie konstrukcji w wysoki na co najmniej trzydzieści stóp szpic.
Ostrożnie, bacząc z każdym krokiem i osłaniając ręką czoło, w obawie, czy aby niebo nie zawali Ci się na głowę, zszedłeś ze schodów, odwróciłeś się i z zadowoleniem zabrałeś się za kontemplowanie gmachu.
Rzeczywiście, rację mieli sufi twierdząc, iż kula jest najdoskonalszą z figur a półkula niewiele jej w tym względzie ustępuje. Naraz, zapragnąłeś towarzystwa swojego małego przyjaciela. Ten jednak zdążył odbiec kawałek i łasił się właśnie do dwunożnego „pobratymca”. Wierząc w intuicję Chowańca podbiegłeś do jegomościa z zapytaniem, czy byłby uprzejmy wyjawić nazwę tego przepięknego przybytku.
- Gmach Mówców. – brzmiała zdawkowa odpowiedź kotoczłeka, po czym zapanowała chwilowa konsternacja – Jesteś tu nowy, nieprawdaż?
Przytaknąłeś skwapliwie pozwalając jednocześnie swojemu pupilkowi wdrapać się na Twoje ramie.
- To dobrze, bardzo dobrze - odparł enigmatycznie.
Humanoidalny kociak gestem kazał się zbliżyć ku sobie jakiemuś człowiekowi. Notabene pierwszemu widzianemu przez Ciebie od przekroczenia bramy.
- Czy nie zechciałbyś… - podjął przerwany dialog dwunożny kot – towarzyszyć mi oraz mojemu przyjacielowi tutaj w… wycieczce krajoznawczej?
Głos istoty przywodził na myśl mruczenie kota. Był oszałamiający. Dusił w zarodku wszelkie obawy i podejrzenia. Miażdżył opór z takim wdziękiem, że w zasadzie nie podejrzewałeś siebie o jakikolwiek jego przejaw.
Toteż energicznie skinąwszy podreptałeś kolebiąc się na swoją modłę za nowym… Przyjacielem.
Kheez
Przeze mnie droga w miasto utrapienia;
Przeze mnie droga w wiekuiste męki;
Przeze mnie droga w naród zatracenia;
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Dante Alghieri „Boska Komedia”
Na diabły Dziewięciu Piekieł! Kratistosów cierpienia i męki! Na panów bólu, powierników nocy! Na blask baatoriańskiej stali, że też Ty jeden, jedyny, od razu po przekroczeniu bramy, musiałeś wpaść na parę Dretchy. I to nie byle jakich o morfie miękkiej jak gąbka, ale prawdziwych, rasowych chciałoby się rzec, Dretchy, z których jeden był Aresem. W innych okolicznościach z pewnością poradziłbyś sobie bez trudu z zagrożeniem, ale teraz, obserwując niezwykle wdzięczny „taniec” niezwykle wręcz niewdzięcznego demona i z trudem wyłapując ruch jego rąk, a na domiar złego wciąż odpierając ataki jego strategosowatego towarzysza (brata może?), nie byłes już taki pewien.
Tak oto rozpoczęła się Twoja przygoda w (tfu – naprawdę miałeś ochotę splunąć) Mieście Bram.
Karden
Ani mróz zimowy, ani jesienne deszcze
Ani żar lata, ani ciężkie choroby
Ani to, co tłum raduje, nie zdoła go powalić
Bo we dnie i w nocy swoją myślą żyje.
Eurypides
Gdy później analizowałeś sytuację, nie byłeś w stanie dociec, co skłoniło Cię do zajrzenia w ten zaułek. Niektórzy pewnie rzekliby przeznaczenie. Inni obarczyliby za ten niezbyt rozważny postępek Los. Jeszcze inni, zwaliliby winę na jakieś słabiuchne bóstwo. Ty nie wiedziałeś. Może i dobrze. Przeżyłeś to bowiem, ale pamiętałeś na przyszłość, by nigdy, przenigdy, nie zglądać kątów przebywając w Ulu.
Samo zerknięcie zresztą nie sprawiłoby żadnych kłopotów. Miałeś możliwość spokojnego i cichego wycofania się w porę. Nie zrobiłeś tego. Z jednego prostego powodu. Parsknąłeś. A potem… oblał Cię zimny pot.
W zaułku bowiem znajdowały się trzy istoty. Jeden, mało rozgarnięty (wnioskowałeś po spojrzeniu kaprawych oczek) diabeł i dwa niskiego rzędu demony. Dzień, jak co dzień powiedziałbyś kiedy indziej. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj parsknąłeś. Dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy w całym swoim życiu widziałeś tańczącego demona. Niezgrabna postura Dretcha, bezwłose ciało, smugi brudu na skórze i wdzięczne jak u cyganki (skąd to słowo się wzięło?) ruchy nie mogły wywołać innej sytuacji. Od razu jednak należy zastrzec, iż nie było to parsknięcie typowe dla pierwszego lepszego żywiczniaka. To było parsknięcie pewnego siebie siepacza, który dostrzegł żałosną manifestację morfy. Morfy, dodajmy, która obrócona przeciw Tobie samemu prawdopodobnie przyniosłaby Ci śmierć. Baletnica (jak ochrzciłeś – znów dziwne słowo – w myślach demona) zeszła błyskawicznie na drugi plan, gdy jej towarzysz, chciałoby się rzecz menadżer artystyczny, zwrócił swój nalany pysk w Twoim kierunku. Wtedy popełniłeś drugi błąd. Błąd, który przepłaciłbyś życiem, gdyby nie pewien przypadek, o którym za chwile. Spojrzałeś w oczy demona i utonąłeś. Wiedziałeś już, że nie ma ratunku. Morfa demona uwięziła Cię na dobre. Chciałeś oddać się do niewoli, zwrócić broń (nawet tę ukrytą) i dać sobie z ponurym (a jakże!) uśmiechem poderżnąć gardło. Tyle, że w tym momencie Dretch wyrżnął łbem prosto w pysk Spinagona. I urok opadł niczym teatralna kurtyna.
Zaczęła się rzeź.
Kheez i Karden
Hej, a ja myślałem, że są tylko trzy izby w tej kamienicy…
Samozwańczy siepacz, który myślał, że wyśmiał się Pani.
Tak jak tańczący Dretch okładał Spinagona, tak krasnolud masakrował koleżkę Aresa. Nimrodzka krew odezwała się w Kardenie, który raz za razem zagłębiał to pięść to sztylet w ciele przeciwnika. Niezgrabne ciosy przyjmował na korpus lub twarz, wiedząc, że nie zrobią mu większej krzywdy. Ciemna krew demona natomiast coraz szerszym strumieniem wypływała z ran. Karden odczuwał ponurą (a jakże!) satysfakcję, choć wiedział, iż życie, a przynajmniej zdrowie zawdzięcza jedynie niezwykłemu zbiegowi okoliczności. W chwilę po uzmysłowieniu sobie tej prawdy, Dretch rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Karden splunął za nim otarł krew z kącika ust i… Zwrócił się w stronę walczących tytanów na poczekaniu.
Kheez tymczasem wwiercał się w brzuch przeciwnika sztychem sztyletu drugą ręką okładając go po pysku. Nie wiedział, jak długo to trwało – w pewnym momencie poczuł po prostu jak nieznośny i niezgrabny zrobił się jego przeciwnik. Dla pewności zadał mu jeszcze dwa ciosy drzazgą, i poprawił z kułaka, po czym ciężko dysząc (kilka ran jednak otrzymał i nie czuł się zbyt dobrze) wstał.
Na końcu zaułka czekał nowy… przeciwnik?
Kheez i Karden mierzyli się wzrokiem.
Zaafanawi ibn Belbiad i Jim Anderson
Z niezgody i miłości jest wszystko
Cokolwiek było, jest i kiedyś będzie
Z nich drzewa wykiełkowały
Z nich też samce i samice, zwierzęta, ptaki
I ryby w wodzie żyjące
A nawet długowieczne Moce
Empedokles
Gdy weszliście na most grupka istot wszelkiej maści i rodzaju wiwatowała. Niewątpliwie na Waszą cześć. Uśmiechnęliście się radzi i odpowiadaliście na pozdrowienia. W powietrze wzbijały się salwy śmiechu. Uznaliście je za dobry omen. Bo jakżeby inaczej być mogło. Z nowym przyjacielem nic złego Wam się stać nie mogło. Zresztą ten uprzejmym gestem zawezwał Was do siebie. Na środku mostu znajdowała się wysoka, drewniana konstrukcja. W tej części zagadkowego miasta, które w myślach już nazwaliście Ostrzopolią, nie widać było „nieba” co prawda horyzont wyginął się z wdziękiem ku górze, ale szybko niknął w ciężkiej, zawiesistej, mgle-dymie. Kotoczłek tymczasem zaprosił Was do środka dziwacznej budowli i poprowadził stromymi schodami na sam szczyt. Drewno chrzęściło Wam pod stopami, zaś z całej wieży (którą to najbardziej przypominał ów dziwny twór) sypał się drażniący nozdrza kurz. Wreszcie dotarliście na sam szczyt. Gawiedzi na dole nie widzieliście, ale okrzyki dało się bez trudu rozpoznać. Domagała Was się na dole. I to jak najszybciej. Uradowani zapragnęliście, by Wasz przyjaciel jak najszybciej spełnił ich rządanie. Nie musieliście długo czekać. Podał Wam konopne liny, które z pomocą garbatego jegomościa o zielonkawej skórze zawiązał wokół Waszych szyi. Lekki dyskomfort wywołany drapaniem materiału po odsłoniętych szyjach zupełnie wam nie przeszkadzał. W międzyczasie kociak Zaafanawiego wyrwał się z uścisku i pognał na sam koniec ramienia żurawia, wystającego poza platformę i tym samym balustradę mostu (do której notabene przylepiona była jedna ze ścian wieży). Wciąż szeroko uśmiechnięci poczłapaliście na krawędź platformy, niepomni zupełnie zawodzących miauknięć kota zeskoczyliście w toń.
Rozwijająca się z zawrotną szybkością lina nie była na tyle długa, by pozwolić wam dotknąć tafli mętnej cieczy na dole. Obliczona tak, byście zatrzymali się na wysokości mostu, miała dostarczyć niezapomnianego widoku zgromadzonym wokół krewniakom ze wszystkich niemal dystryktów. Gdy odbiliście się od platformy – tłum ryknął; gdy opadaliście, spragnione widoku śmierci oczy łapczywie spijały każdą drobinę ruchu, jakim je raczyliście. Kiedy rozwiązane tajemną siłą liny nie napięły się mimo oczekiwań blisko pięciu tuzinów widzów z ich gardeł wydobył się pomruk rozczarowania. Gdy z ogromną prędkością uderzyliście w taflę Ścieku, zniesmaczona widownia zasiadała już do lektyk, lub w inny, często znacznie bardziej wysublimowany sposób, przenosiła się do opuszczonych domostw.
Nikt nie zwracał uwagi na onyksookiego kota.
Nikt nie zwracał już uwagi na Was.
Tonęliście…