O, a ja akurat mam na świeżo. Dałam ostatnio książce drugą szansę i skończyłam czytać bodajże przedwczoraj. Pierwsze podejście (do polskiej wersji) robiłam kilka lat temu i niestety odpadłam w przedbiegach, tym razem wzięłam się za oryginał i jakoś poszło.
Jeśli miałabym zawrzeć swoje wrażenia w jednym zdaniu, ujęłabym to tak: zamiast filozoficznej podróży i rozrywkowej przygody przeżyłam jedną długą psychodeliczną wizję – ale i tak było warto ;)
Wszystkie moje przemyślenia dotyczyć będą tylko wersji oryginalnej. Jeśli masz ochotę się z nią zmierzyć, mogę Ci podesłać w formacie epub. Wersję polską raczej odradzam – po lekturze oryginału "coś siakoś mi nie pasowało" do wspomnień z pierwszego podejścia i kilka fragmentów przestudiowałam porównując oba wydania. Niestety tłumacz nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić w słowniku pojęcia, których najwyraźniej nie rozumiał. Sporo słów przetłumaczył ewidentnie na czuja, przez co niejednokrotnie zmieniony zostawał sens wypowiedzi. Stylistycznie tłumaczenie jest całkiem w porządku – miejscami wręcz cieszy pomysłowością rozwiązań – ale przy rażących błędach merytorycznych nie mogę go z czystym sumieniem polecić.
Jeśli chodzi o kreację postaci: główny bohater jest dokładnie taki, jakim go zapamiętał Ghoster. Strasznie męczący typ. Na szczęście nie cała narracja przebiega z jego perspektywy ;) Kaduczek faktycznie trochę przypomina Annę, ale pamiętajmy, że to książka z 1996 roku – mamy tu więc nie tyle kopię Anny, co po prostu do bólu stereotypowe diabelstwo. Oprócz bariaura, który jakoś mało wyraziście wypada na tle pozostałych, jest jeszcze czwarty członek drużyny –
uroczy podstarzały Ponurak :) Godnie reprezentował moją ulubioną frakcję i strasznie się do niego przywiązałam. Najciekawszy jest moim zdaniem piąty bohater, ale dość późno dołącza do ekipy.
Skoro już jednak poruszyłam kwestię frakcji: w moim odczuciu to jeden z najbardziej kulejących elementów kreacji bohaterów w Stronach. Przynależność frakcyjna dyktuje każdy ruch i każde słowo padające z ust "zrzeszonych" bohaterów, przez co postacie te wypadają dość jednowymiarowo. Oczywiście – powieść miała wprowadzić czytelnika w dość pogmatwaną kwestię filozofii Klatkowiczów, i autor wyraźnie temu celowi poświęcił ogół dialogów, niemniej jednak mógł przynajmniej postarać się nadać rozmowom jakieś pozory naturalności. Chyba, że widział w mieszkańcach swojego Sigil totalnych fanatyków, nie posiadających żadnego życia poza Frakcją :>
Co do przedstawienia świata: zgadzam się z Ghosterem. Książkę otwiera dosyć barwny opis miasta, czytelnik aż nabiera rumieńców… I wtedy bohater wpada do labiryntu. Mijają kolejne strony (Bólu^^), spędzone owszem, przyjemnie, ale jednak głównie w oczekiwaniu na moment, kiedy gość z owego labiryntu wypadnie z powrotem do Sigil. Po jakimś czasie w głowie pojawia się nieśmiałe przypuszczenie, że może to w ogóle nie nastąpić… Powiem tyle: zamiast pośpiesznie wertować kartki w poszukiwaniu "dalszego ciągu" "zawieszonej" akcji, lepiej po prostu cieszyć się każdą stroną tego nieszczęsnego zawieszenia ;)
Plusem jest jednak dla mnie sama możliwość odwiedzenia Sigil bardziej podręcznikowego, "nieskażonego" wizualiami narzuconymi przez Udrękę (które gdzieś tam każdemu z nas siedzą w głowie). Opisów architektury itp. dostajemy stosunkowo niewiele, ale przebłyskuje z nich dość ciekawa wizja autora. Zasady rządzące wieloświatem przewijają się gdzieniegdzie, ale raczej w formie wyżej wspomnianego frakcyjnego bełkotu niż jakichkolwiek solidnych objaśnień. Brakuje po prostu bohatera, któremu trzeba by cokolwiek w tej kwestii tłumaczyć (przy okazji książka traci oczywiście trochę edukacyjnej wartości - zakłada, że czytelnik wie wszystko o Sferach, ale niewiele o frakcjach). Bardzo subiektywne i przez to interesujące spojrzenie na sprawy wieloświata objawia natomiast miejscami drugi narrator.
Jeśli chodzi o styl Denninga: największy jak dla mnie atut książki, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona (oryginałem, przypominam). Facet pisze lekko poetyzującym językiem – czyli tak, jak lubię najbardziej. Powieści zamawiane na potrzeby D&D przyzwyczaiły mnie do totalnego przerostu treści nad formą, akcji nad przemyśleniami, itd. U Denninga jest dziwnie – nierówno, poszarpanie, ale na swój sposób pięknie. Mamy np. scenę walki – ręka noga mózg na ścianie, i nagle wszystko staje, bo autor zapragnął właśnie przywalić solidną refleksją. Nie ma co liczyć na jakieś naprawdę "otwierające oczy" momenty, ale zdarzało mi się z uśmiechem na twarzy czytać dany fragment kilka razy pod rząd tylko dlatego, że zrobił na mnie wrażenie. Gdyby nie te płaskawe dialogi – nie miałabym zastrzeżeń.
Co do ostatniego pytania: jak już napisałam na wstępie, nie nazwałabym książki ani filozoficzną ani rozrywkową. Nie zmusza do przewartościowania systemu myślenia, ale i nie usypia mózgu. To taka dziwna hybryda, trochę jak majak w półśnie czy halucynacja. Coś, w czym z definicji nie powinniśmy się doszukiwać specjalnego sensu, głębi ani wartkiej akcji, tylko po prostu "enjoy the ride"... Przy takim podejściu chyba najwięcej można na lekturze skorzystać ;)
A, i jeszcze jedno. Niektóre fragmenty są OBRZYDLIWE. Piszę to jako fanka wszelkiej maści horrorów, ze zwykle wysokim poziomem znieczulicy na gore. Te wszystkie …rzeczy… wyrastające bohaterom z ciał – od połowy książki radzę odłożyć na bok wszelkie przekąski ;D