Strona 2 z 3

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:35 pm
autor: Ghoster
- Noru -

Noru udał się do najbliższej opuszczonej uliczki. Sprawdzając czy, aby w pobliżu nie było żadnych żywych istot powoli uklęknął i wyciągnął z torby kieł wargulca. Następnie narysował za jego pomocą kilka pionowych linii i opróżnił na ziemi fiolkę krwi szczura. To był element jednego z dobrze znanego mu rytuału. Chociaż sam do końca nie wiedział, dlaczego magia działa akurat w takiej konfiguracji, był pewien efektu swoich działań. Diabelstwo wypowiedziało kilkoro sprzecznych ze sobą zdań wspominając na przemian o entropii, przeznaczeniu, doznaniach duchowych i jedynej wspólnej wierze. Z tego stosu bredni językowych powstało coś niezwykłego. Krew, która jeszcze przed chwilą wsiąkała w ziemię w równoległych do siebie pionowych liniach wzbiła się w powietrze, przeplatając się i tworząc spiralę. Z owej spirali zaczęła emanować energia, która powoli *pożerała* diabelstwo, aż w końcu całe ciało zniknęło pod niebieską poświatą. To był klucz, klucz do kryjówki Noru.

Diabelstwo pojawiło się w znajomym miejscu. Niewielkim pomieszczeniu bez drzwi i okien, do którego o dziwo w jakiś sposób dostawał się tlen. Pokój bez żadnego naturalnego źródła światła błyszczał czerwoną poświatą wydobywającą się z dziwnych, niecodziennych kamieni. Chociaż pomieszczenie sprawiało wrażenie bardzo małego znajdowało się w nim dziesiątki różnych urządzeń, przedmiotów, narzędzi i eksponatów. Noru podszedł do stołu alchemicznego. Wyciągnął z pobliskiego kosza zdechłego szczura i uzupełnił fiolkę krwią zabitego gryzonia. Następnie ruszył w stronę przeciwległej ściany zostawiając na stole zdobyty niedawno kastet. Podszedł do pobliskiej skrzyni i wyciągnął grabarskie szaty, które niegdyś przypadkiem przywłaszczył. Wrzucił je do torby razem z paroma miksturami, w tym dwoma alchemicznymi tworami o żółtej, gęstej konsystencji. Chwilę jeszcze myślał o ciężkim dniu, spotkanych towarzyszach i całej tej, arcydziwnej sytuacji. Zostawił jednak rozmyślania i zanim portal powrotny całkiem wygasł wrócił do swojej pierwotnej lokacji, opuszczając swą ulubioną kryjówkę. Diabelstwo ruszyło w stronę Kostnicy.

Noru musiał dostać się do środka, a sprawę utrudniali grabarze. Nie chodziło już nawet o to, że nie był martwy. Graby po prostu darzyły go odwzajemnioną... sympatią. Diabelstwo dziesiątki razy przekradało się do Kostnicy, czasami *pożyczając* fragmenty ciał poszatkowanych zombi, bądź zestawy balsamów, maści, okładów. Czasami też spotykał się tam ze starymi znajomymi, których życie już dawno opuściło. Teraz, teraz musiał spotkać się z kimś ważniejszym, znacznie ważniejszym. W tym celu znalazł ofiarę, łysego oprycha, śmiecia, wyrzutka, nic nie warty byt żerujący na innych. Stał, tępy, twardogłowy tuż w pobliżu wejścia do Kostnicy. Nie zdawał sobie z niczego sprawy, nie widział zagrożenia, bo sam był zagrożeniem. Noru bez zastanowienia wyciągnął z torby stare, podniszczone szaty grabarskie, a może raczej fragmenty szmat i wylał na nie zawartość jednej ze specjalnie przygotowanych mikstur. Płyn szybko zastygł. Diabelstwo spokojnie zbliżyło się do oprycha i z impetem przykryło go starymi szatami. Zdezorientowany łotr prawie się przewrócił. Zanim zdążył ściągnąć z siebie szmaty coś dziwnego zaczęło dziać się z materiałem. Grabarskie odzienie powoli zaczęło dymić, a następnie wpalać się w skórę nic nie rozumiejącego trepa. Na koniec Noru odepchnął oprycha, a ten zaczął się turlać w stronę Kostnicy. Krzyk, który wydobywał się spod szarych szat zaalarmował pobliskich przechodniów i gwardzistów Kostnicy. Nagle wszyscy zaczęli się zbierać wokół palącego się zbira. W tej oto chwili diabelstwo błyskawicznie przemknęło do wnętrza budowli, zostawiając za sobą zdezorientowanych strażników Kostnicy, którzy najwyraźniej sądzili, że palące się zwłoki, to nie kto innych jak jeden z ich braci, który właśnie dostępuje Prawdziwej Śmierci. A tymczasem Noru po prostu wyrwał chwasta.

Noru doskonale znał każde pomieszczenie w Kostnicy i wiedział, którymi drzwiami podążać, aby uniknąć kontaktów ze strażą. Przemknął przez salę, w której bezimienna grabarka zszywała ludzkie ciało i udał się po schodach do pomieszczenia starego, szarego znajomego. Spokojnie podszedł do wielkiej, podniszczonej księgi, za którą chował się poczciwy skryba. Zanim jednak przemówił rozejrzał się jeszcze po pomieszczeniu, obserwując toczących się zombi. Coś wydawało się dziwnie znajome. Miał przez chwilę wrażenie, że oto człapiący trup to jeden ze starych członków Łaskobójców, którzy niegdyś dotkliwe go pobili. Noru z czystej, nie podobnej do niego złośliwości delikatnie trącił zombi, aż ten z dźwiękiem i gracją uderzył o ziemię. Wrócił na chwilę do rzeczywistości. Kostnica, informator, grimuar.

Diabelstwo stało właśnie przed swoim informatorem. Starym poczciwym grabem, który wydawał z siebie ostatnie tchnienia życia. Patrzył na rozsypujące się ciało słuchając dźwięków konającego.
- Witaj Dhallu. Czyżby ten kaszel był znakiem zbliżającego się zmierzchu?

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:36 pm
autor: Ghoster
- Laurel -

Laurel przeciągnął się
- Cięty, hmm?- Uśmiechnął się- Domyślam się, że nie o cięty język chodzi...- Kiwnął też głową małomównemu Noru, kiedy ten się przedstawił- A Hurij, jakby to rzec, znajomy znajomego, tak to się zaczęło. Potem mu pomogłem w paru drobnych sprawach- Mruga Ciętemu- a teraz po prostu lubię wpaść do Kościszczura po powrocie z włóczęgi...
Tak sobie gadając, towarzystwo dotarło do Ula; Laurel już miał na końcu języka, że w zasadzie to powinien wracać do Dzielnicy Urzędników, kiedy Belanora ubiegła go tłumacząc, po co ich tu przyprowadziła; po chwili młodzieniec zostaje już tylko w towarzystwie bal-aasi, spoglądając w uliczkę, w której zniknął Noru.
Laurel nie musiał widzieć, żeby natychmiast wyczuć, iż diabelstwo skorzystało z jakiegoś portalu
- Wyśmiał portalem- Oznajmia towarzyszowi- Dziwny trep, ów Noru, nie uważasz?
Nie czuł się dobrze; Ul, slumsy Sigil przepełnione krzywdą i cierpieniem swych mieszkańców tak na niego działały. Umęczone ladacznice, pokryci parchami zbieracze, żebracy i kaleki, mordercy, złodzieje i konfabulanci- wszystko to tworzyło esencję tego, co Laurel chciałby umieć powstrzymać i z czym starał się walczyć; w tejże jednak chwili miał ważniejsze rzeczy na głowie. Nagle zaświtała mu idea- szybkim krokiem zbliżył się do Drogowskazu i ze współczuciem spojrzał na zombiaka
- Wybacz, biedny bracie, że cię tak wykorzystuję- Mruknął- Gdzie jest Urd-Kai?
Kiedy ręka nieumarłego bez wahania wystrzeliła w kierunku w którym, jak wiedział, stał domu dziewczyny, kamień spadł mu z serca- Dzięki, bracie.- Szepnął z grubsza otrzepując i poprawiając szmaty, w które przyobleczony był zombie. Cięty przyglądał mu się jak klasycznemu szaleńcowi; Laurel uśmiechnął się do siebie i przywołał go gestem
- Tak, tak, byłem w Skrzydlatej Wieży- Wyjaśnił radośnie- Ale chciałem coś sprawdzić. Patrz!
- Szasmach, Umorerzy, Magnat- Zapytał Drogowskazu, uważnie analizując kierunki przezeń wskazywane. Ostatecznie zaś pyta
- A gdzie jest Izhzim?
Chwilę zastanawiają się nad tym, co zobaczyli, wreszcie Laurel przerwał milczenie
- Dobra, czas mi wyśmiewać, załatwić kilka spraw- Zwrócił się do Ciętego- To jesteśmy umówieni, ej?
Machnąwszy Bal-Aasi na pożegnanie sprężystym krokiem oddalił się ku Dzielnicy Urzędniczej
Na mijanych straganach zabradziażył na moment, szukając przyzwoitego bukietu kwiatów i ładnych owoców, potem jednak jak na skrzydłach popędził do domu Urd-Kai. Po drodze zastanawiał się nad wydarzeniami ostatniej nocy; do głowy przyszła mu pewna postać, z która zapewne warto by poruszyć nurtujące go tematy- Severis, z zamiłowania nekromanta, z zawodu wróżbita i kupiec prowadzący własny sklep o wdzięcznej nazwie 'Twarz Illithida'. Najważniejsza jednak była Urd-Kai i śniadanie.
Już wkrótce łomotał w drzwi domu przyjaciółki; Urd-Kai stanęła w drzwiach po dosłownie kilku uderzeniach serca
- Laurel!- Rzuciła mu się na szyję- Na gwiezdny pył, ależ się martwiłam! Gdzieś ty był? Co tam się u licha stało?- Wciągnęła go do domu, ryglując za nim drzwi i pociągnęła korytarzem do przestronnej, jasnej kuchni, gdzie opadł na krzesło. Przyglądał się dziewczynie z czułością, widząc lekko podkrążone oczy i zmierzwione kosmyki we włosach. Naprawdę się o mnie martwiła, kochana Urd-Kai. Gospodyni tymczasem wstawiła kwiaty do kryształowego dzbana i umieściła go na kuchennym oknie, po czym zakrzątnęła się po pomieszczeniu kombinując nad glinianymi kubkami i podskakującym raźno na piecu czajnikiem;
- Rozejrzyj się- Zaproponowała mu- A ja szybciutko się tu uwinę...
Urd-Kai mieszkała na najwyższym, trzecim pietrze kamienicy przy Placu Martwej Fontanny. Widok z jej kuchennego okna wychodził wprost na rzeczoną, od wieków nieczynną fontannę, wokół której odbywał się co dzień niewielki targ z towarami 'z wyższej półki', jak to sobie w myślach określił- na straganach miast ryb i ziemniaków leżały zwoje, księgi i artykuły piśmiennicze. Kręciło się między nimi sporo guwernatów i czuciowców, łatwych do rozpoznania po urzędniczych uniformach czy krzykliwych, modnych fatałaszkach. Laurel jednak nie wyglądał długo za okno, skupiwszy się na mieszkaniu przyjaciółki. Było przytulne i jasne, przepełnione zapachem jaśminu i delikatnym brzękiem uwielbianych przez Urd-Kai mandal, zwisających to tu to tam z framug drzwi czy okiennych ram. Laurel uśmiechnął się do wspomnień przypominając sobie jej pokój w Przybytku. W sąsiadującym z kuchnią salonie dostrzegł harfę i porozrzucane obok kanapy książki; na stoliku stała pusta butelka po winie i popielniczka na kadzidełka. Ściany pokryte były arrasami bądź chustami, sporo było też obrazów autorstwa samej dziewczyny- głównie pejzaży sigilijskich dachów, które ocenił z uznaniem. W przedpokoju odkrył też wąskie, strome schodki na piętro
- Przyjemne gniazdko- Stwierdził szczerze wracając do kuchni- Co jest na pietrze?
- Moja sypialnia i jeszcze pracownia, chwilowo zamieniona w twój pokój- Uśmiechnęła się Urd-Kai- Mam nadzieję, że zapach terpentyny nie będzie ci przeszkadzał, zresztą wywietrzyłam ją solidnie
- Chyba żartujesz- Odparł, ale nie dała mu skończyć, stawiając przed nim parujący kubek (ten zapach kawy, kardamonu i cynamonu!) i paterę pełną serów i mięs. Na desce już czekał pokrojony bochenek brązowego chleba, w czarkach wokół stały oliwki, suszone na słońcu pomidory, miód i tym podobne. Laurelowi ślina napłynęła do ust.
- A teraz jedz i opowiadaj!- Zażądała dziewczyna zasiadając naprzeciw niego i przyłączając się do posiłku. Młodzieniec, już z pełną paszczą, uśmiechnął się tylko, przełknął pierwsze kęsy i rozpoczął opowieść.

Obudził się późnym popołudniem. Leżał na sienniku pełnym wrzosu, najdoskonalszym chyba możliwym posłaniu. Lekko uchylone okno wpuszczało szmer ulicznego gwaru, haczyk w okiennej ramie kołysał się leniwie postukując od czasu do czasu; pod belkowanym stropem wirowało leniwie kilka much. Laurel wytoczył się ze swego posłania, wykonał kilka rozciągających asanów, ubrał się i zszedł na dół. Zahaczywszy o łazienkę, gdzie starannie umył twarz i uszy w miednicy pełnej czyściutkiej wody (Skąd? Jak? Ależ się bestia urządziła!) zaszedł do kuchni. Obok prostego posiłku zastał na stole list- pospiesznie skreślone, acz bardzo staranne runy informowały go że Urd-Kai wywędrowała gdzieś na kilka godzin, że ma się czuć jak u siebie i żeby nie ważył się zniknąć nigdzie bez pożegnania. Pergamin przyciśnięty był solidnym kluczem, który, jak wynikało z listu, był zapasowym kluczem do tego domu. Z wdzięcznością i miłością myśląc o przyjaciółce, Laurel spałaszował podwieczorek, posprzątał po sobie i wyszedł w miasto, klucz przyczepiwszy do swojego naszyjnika.
Stragany na Placu Martwej Fontanny już pozamykano, teraz dominowały tu stoliki kawiarni i barów; Laurela otaczał gwar radosnych głosów, śpiew, śmiech i delikatna muzyka. Lubił ta część miasta i postanowił, że kiedy tylko porozmawia z Severisem wróci po Urd-Kai i zabierze ją w jakieś przyjemne miejsce na kolację.
Około czterdziestu minut zajęła mu droga do 'Twarzy Illithida'- dabusy pozmieniały nieco układ ulic i musiał zapytać kilka razy o drogę; w końcu jednak znalazł poszukiwany budynek. Ze szczytu framugi, kunsztownie wyrzezana w kamieniu, patrzyła na niego twarz potwora. Wystające jej z pyska macki przedzierzgały się w odrzwia, które musiał pokonać klient, i Laurel musiał przyznać, że jak na sklepik pełen różnorakich mrocznych artykułów, idealnie dopełniają one atmosfery. Westchnąwszy przeszedł pod illithidzią paszczą i zagłębił się w mrocznym wnętrzu Severisowego przybytku.

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:40 pm
autor: Ghoster
*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Rozdział I
Inter Malleum et Incudem


- Noru -

Muzyka #5

Diabelstwo stanęło przed skrybą, był to jego stary znajomy z czasów, gdy Łaskobójcy wzięli go za martwiaka i wsadzili nieprzytomnego do woza pełnego trupów kopę lat temu. Wtedy nie był stary... Cóż, był, ale nie aż *tak* stary jak dzisiaj. Noru widział jak szaty procha, nie zdejmowane pewnie od wielu, wielu lat, najzwyczajniej dziurawią się, targają i plamią coraz bardziej i bardziej. Nie to jednak było najdziwniejsze, o ile w ogóle można było coś nazwać "dziwnym" w Sigil, jego broda sięgała ziemii. Swe początki miała pod ustami i przy bokobrodach, zaczynając się ciągnąć przez całą długość jego ciała. Co prawda nie dotykała podłoża, bowiem przy jego stopach była zawinięta wokół dwóch, metalowych słupów na konstrukcji na której osiadł. Co ciekawsze, włosy na głowie nie były aż tak długie, a wąsów z kolei w ogóle nie miał. Jego twarz też nie była lepsza, zdawała się widzieć gorsze rzeczy niż reszta śmiertelników. Oczy miał przekrwione, prawie że suche, jego powieki już dawno prawie że zwiędły niczym wystawiona na Plan Wiatru róża. Lecz poza jego obmierzłym obliczem... Wyglądał na niezwykle starego. Starego, ale przede wszystkim mądrego, jakby wiedział wiele więcej rzeczy niż przeciętny klatkowicz. Siedział przed wielką, wielostronnicową księgą wraz z piórem do pisania. Interesujący był fakt, iż nie miał on nigdzie atramentu, toteż przyrząd ten musiał być wiecznie mokry. Nie pisał, czytał za to tekst dokładnie nie zwracając uwagi na diablę koło niego, przerywając co chwila tę czynność suchym kaszlem. W końcu Noru postanowił obudzić go z jego transu.

Dhall.

- Witaj Dhallu. Czyżby ten kaszel był znakiem zbliżającego się zmierzchu? - Zapytał. W tej chwili Dhall obrócił się w jego stronę, i gdyby dało się w jakiś sposób wymóc na tym Grabarzu emocje, zapewne mógłby tam dojrzeć kroplę łzy radości.

- Azali jest. - Rzekł powoli, przypatrując się stojącej koło niego osobie, mrużąc oczy, jakby w poszukiwaniu starych wspomnień z nią związanych. - Nie będę już długo żył, zapewne już dawno winienem był przekroczyć ostateczną granicę. Nie znoszę życia, a jeśli miałbym je przeżywać drugi raz... - Zastopował, zdając sobie sprawę z tego co powiedział. - Cóż, jakoś to przeboleję, w końcu muszę się wyzbyć emocji. - Mówił bowiem o Prawdziwej Śmierci, najwyższej cnocie cenionej przez grabów.

- Dhallu, mam wiele pytań wymagających odpowiedzi. - Powiedział powoli, by nie zmuszać starca do zbytniego wysilania się w słuchaniu.

- Noru... - Rozpoczął. - Każdy ma pytania, od wieków towarzyszą one wszelkiemu istnieniu. Powiedz swoje, a ja postaram się odpowiedzieć...

- Dlaczego Io miałby się mieszać w tawerniane waśnie? - Zapytał.

- Io? - Powtórzył bez pośpiechu te dwie sylaby, jak gdyby dając samemu sobie czas na zastanowienie. - Pytasz o *bardzo* starą legendę, dziecię szczęścia... - Przerwał, gdy nawiedziła go seria suchych, gardłowych kaszlnięć. Po jakimś czasie przeszła a ten zastanowił się parę sekund nad tym, o czym mówił przed chwilą. W końcu odpowiedział. - W pojęciu wielu ludów zewnętrza Io był bogiem przeklętym. Nie za czyn, a za samo pochodzenie! - Podniósł wychudzony palec do góry, jakby na znak podkreślenia swych słów. Chwilę później opuścił go leniwie i kontynuował. - Wiele *starych* legend dawno wymarłych ras głosi, iż był to jeden z tysięcy synów Władcy Much...

- Masz na myśli Belzebuba? - Chciał się upewnić.

- Tak, Baal'zevuva, upadłego anioła. Wracając do Io... - Przerwał znów by ostro zakaszleć. - ...Był on jedynym dziecięm władcy siódmej warstwy Baator, które nie zostało zabite. Syn ten był bliski śmierci, ale uratowała go Glasya, najmłodsza z Władców Dziewięciu. Nie wiem o tym bardzo dużo, lecz Io miał stworzyć pewną księgę...

- Powiedziano mi o grimuarze, który zdaje się mieć wielką wartość. To to?

- Tak, grimuar... Miał go stworzyć wraz z ośmioma balorami, prezentując wraz ze sobą wszelkie dziewięć niekończących się warstw Baator.

- Czy ma jakiś związek z Anarchistami? Zagrożenie dla Sigil, frakcji? Czym może być ten grimuar?

- To tomisko ma wiele nazw, nie powiem ci żadnej poprawnej. *Nie wiem* też co czyni, ale nie sądzę, by zagrażało Sigil... - Odpowiedział.

- Z tego co się dowiedziałem, Io odnalazł księgę. Tutaj, w Sigil.

- Nie... - Zaśmiał się przecząco. - To nie jest możliwe, nawet sama Pani nie wie gdzie ona jest. Jej odłamki krążą po sferach skazane na zapomnienie. Obecność Io to żadna nowina, synowie bogów od wieków pałętali się pod nogami swych ojców, wtapiając się w śmiertelników...

- Dobrze więc. - Przerwał na chwilę. - Ilu zamieszkało tu z decyzji Szasmacha?

- Szasmacha?... - Zastanowił się. W końcu jego oczy jakby się obudziły, a on sam przypomniał sobię osobę. - Wielu, wielu... - Znów jego umysł rozpłynął się gdzieś we wspomnieniach i przestał patrzyć na diabelstwo przed nim. - Nie z ręki, lecz tak, z decyzji... Lecz nie wiem dokładnie jaki jest cień tej osoby.

- A Umorerzy, w co wierzą, co wyznają?

- Umorerzy? Tak... Widzisz, wielu uważa, że nawet sama Jej Cichość ma jawnych przeciwników. Takim na pewno był Aoskar, bóg portali. Widzisz, ten zapomniany bóg nie umarł, co więcej, został jedynie odesłany do nieskończonego Astralu.

- ...I oni mają z tym coś wspólnego?

- *Wydaje mi się*, że mogą mieć oni coś wspólnego z tym bogiem. Wiele razy odsyłano tu ciała z symbolem boga portali. Nie widzę innych powiązań, nawet jeśli to nie jest zbyt dobre...

- Kobieta Belanora, człowiek Laurel, baal'asi Cięty, wiesz coś o nich? Odesłali kogoś w twe progi?

- Zadajesz wiele *trudnych* pytań, dziecię szczęścia... - Przycichł na moment, zapewne dając sobie czas na zakasłanie, jednak w końcu kolejna fala ominęła go. - Ciętego nazywają na ulicach Wiedzokradem, załatwił wiele wpisów do księgi, lecz *nie* z jego własnej winy.

- Co przez to rozumiesz?

- Klątwa Trzech Matek sprawiła, że staje się on niebezpieczny dla osób przebywających blisko. Uważaj *na niego*, dziecię szczęścia...

- A reszta? - Zapytał.

- Nie wiem nic więcej o innych.

- Ktoś interesujący zawitał w progi Kostnicy, ostatnim czasem, Dhallu?

- Cóż... - I w tej chwili nastał czas w ów opowieści, gdy należałoby przerwać ją i wznowić po *długim* czasie. Bowiem na świecie są i ludzie, którzy mają dużo do powiedzenia, nie mając tym czasem komu tego powiedzieć. Są też chwile, które są zwyczajnie omijane przez narratorów wielu powieści, tak też się dzieje i teraz, żaden klatkowicz bowiem nie chciałby słuchać tak wielu tyrad na temat śmierci przez taki czas z ust człowieka, który postawił sobie za cel wyzbyć się emocji, a przy tym mówić nie-zwy-kle po-wo-li...

- Dhallu... - Przerwał w którymś momencie Noru, widocznie zmęczony tymi słowami. - Zostawiłem u wejścia nowego mieszkańca Kostnicy i nie sądzę, aby droga powrotna była równie prosta co przybycie tutaj. Możesz coś zaradzić?

- Proszę. - Dhall pogrzebał w leżącym koło niego stosie książek, otworzył jedną z nich i wyrwał stronnicę, podając ją diabelstwu. - W łuku pomiędzy tą salą a następną znajduje się portal. To klucz, tylko wyraźnie to napisz na ścianie... - I tak Noru, z dość nikłymi informacjami, postanowił zakończyć wizytę u starego "przyjaciela", o ile dało się tak nazwać nic nie czujących Grabarzy...

Stronnica od Dhalla.

- Laurel -

Laurel stał przed trupem, widząc jak ten obcieka własną posoką, płyn lał się po nim, a ten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Nie był jednak rozkojarzony, jego martwe spojrzenie tkwiło w jakimś punkcie na chodniku i stał tak *długo*, czekając pewnie na kolejne sprawdzenie przez graba. Nie mrugał, nie oddychał, nie zdawał się dostrzegać otaczającego go łomotu Ula. W końcu Laurel postanowił się do niego odezwać by sprawdzić pewną rzecz.

- Wybacz, biedny bracie, że cię tak wykorzystuję... - Mruknął. - Gdzie jest Urd-Kai? - Zombiak burknął niskim tonem, jak gdyby zgnicie dotknęło także jego strun głosowych, co zresztą, najpewniej, miało w nim miejsce. Chwilę potem podniósł martwy, bezuczuciowy wzrok na człowieka i przyjrzał mu się. Groteskowo podniósł wzrok w górę, trzymając jednocześnie głowę w dole, co sprawiło, że wyglądało to, jakby patrzył na niego spode łba. Było to też w pewien sposób nieprzyjemne uczucie, jego oko, przekrwione i otoczone najróżniejszymi śluzami, wgapiło się z pewną nutką grozy i złowróżebności na stojącą przed nim postać. W końcu zaczął myśleć, że trup nic nie zrobi, jednak mylił się.

- Uuuuuurrrrd-Kaaaaaayyiiii... - Wymamrotał zombie, podnosząc jeden ze swoich nader kościstych palców, niemal pozbawionych tkanki skórnej, w stronę Dzielnicy Urzędniczej. To był znak, że nawet sfery zdawały się być kapryśne. Bowiem nikt nie wiedział kim były za życia te bezimienne zwłoki, co wiedziały i co wzięły ze sobą do trumny. Sposobów na doszukanie się celów w Sigil było dużo, ale na pewno rozmowa z "drogowskazem" była jednym z tych... Osobliwszych.

- ...Szasmach. - Rzekł, mówiąc coś uprzednio do Ciętego.

- Szaaaaaassmmmaaaaach... - Zazgrzytał, wskazując w stronę z której przyszli, to jest w stronę baru Kościszczur.

- Umorerzy? - Zapytał.

- Uuuuummmoooorryyyyrzyyyy... - Jego palec powędrował gdzieś po ziemii, zapewne wskazując losowe części torusa. W końcu jednak, po kolejnych słowach, wyjaśniło się co trup miał na myśli. - Niyyyyyy wiyyyyymmm...

- Magnat.

- Gyyyyythyaankyyyyy... - Znów podniósł dłoń, tym razem by wskazać w stronę Dzielnicy Pani. Nie widział dokładnie gdzie, ale podejrzewał, że ten mógł wskazać na Dwór Bólu.

- A gdzie jest Izhzim?

- Kssssssiyyyyyyyngaaaaa... - Wycedził przez wybrakowaną linię zębów, podczas gdy jego palec wystrzelił gdzieś w okolice Placu Szmaciarzy.

- Co powiedziałeś? - Zadziwił się Laurel, zwracając wnet więcej uwagi na trupa. Ten jednak znów spuścił wzrok i dalsze próby zaczepiania go nie zdawały się dobrym pomysłem. Szybko, po kilku lekkich szturchnięciach, spod obelisku z imionami przydreptało dwóch prochów chcących przegonić Laurela. Nie było takiej potrzeby, sam poszedł...

Będąc w istnym domie sadysty...

Po chwile namysłu, gdy ostatnie resztki zdrowego rozsądku błagały go by nie wchodził więcej do domu tego szalonego czarodzieja, w końcu postanowił nacisnąć klamkę. Drewniane, kute litą stalą drzwi ugięły się pod naciskiem jego ręki i z ostrym skrzypnięciem oraz piskiem otworzyły się w ramie portalu. Jego oczom ukazało się sporych rozmiarów pomieszczenie, w którym dominowała pewna mroczna aura. Pierwsze w oczy rzuciły mu się drewniane biblioteczki, od najwyższych do najniższych półek przepełnione starymi księgami, popękanymi medalionami, talizmanami i amuletami oraz przeterminowanymi miksturami. Można tam było znaleźć niemal wszystko, począwszy od magicznych grimuarów, tomisk oraz podręczników, przez amulety skrzepu, krwi i nawet tych z kości palca, kończąc na miksturach korowej skóry, ochrony przed chaotycznym charakterem bądź też antidotum na wszelkie schorzenia. Wystawy pękały w szwach od tych przepełniających je rupieci. Drewniane tabliczki poprzytwierdzane starymi gwoźdźmi nad każdym rzędem były wypisane w łacinie, toteż dało się ujrzeć takie nazwy jak "Libri", "Voluminis", "Sanguinis", "Mortis" bądź "Inferi".

Muzyka #6

Fiolki z krwią, członki w butelkach i mózgi w słoikach, istny raj dla nekromanty-sadysty, który postanowił sobie zrobić norę w Dzielnicy Hal Gildiowych. Człowiek, chyba potomek Rimalnów, jeśli sugerować się połyskiem skóry, błądził kilka minut przeglądając osobliwości znajdujące się tutaj. Dosłownie wszystko na czym mogli pracować najzagorzalsi alchemicy, wiedźmiarze bądź czarnoksiężnicy z pierwszej. Były tu składniki do stworzenia panaceum, mefitów wszelkich gatunków bądź nawet Kamienia Filozoficznego. Ujmując w jednym zdaniu, żaden alchemik Wieloświata nie ośmieliłby się rzec, iż ten magazyn *wszystkiego* nie spełnia jego oczekiwań. Laurel nie słyszał żadnych odgłosów dochodzących z pomieszczenia, no może prócz bąbelków z jakiegoś eliksiru na półce bądź dzwonków otchłani stukających o siebie z grubym echem, które zanikało zawsze po drugim odbiciu. Podszedł w końcu do jednego ze stołów stojących przy oknie tak, by dobrze było widać z zewnątrz nawet ich tytuły. Przeglądnął ich parę, większość traktowała o energii negatywnej bądź illuzjach, jednak natrafił też na wielkie, oprawione skórą tomisko ze zdobionym napisem "Tysiąc Martwych Sztuczek". Uniósł ostrożnie księgę w górę i otworzył na jednej ze stron. Pismo było niezwykłe, kaligrafowane ściętym pod kątem, naturalnym piórem z odciskaną na każdej stronie stosiną.

"...Jak już wcześniej wspomniałem, przekopywanie okolicznych cmentarzy bądź okradanie kostnic może owocować zbyt starymi, zbyt zgnitymi i zbyt rozłożonymi zwłokami. Najlepsze wyniki można odnieść, gdy ciało jest obięte średnio-zaawansowanym stężeniem zwłok, minimalnymi plamami opadowymi oraz pozbawione procesów gnilnych. Średnio najlepszym czasem na przeprowadzenie autopsji jest od trzydziestu sześciu do trzydziestu ośmiu godzin po zgonie. Nie jest wskazane przeprowadzanie autopsji w dwanaście godzin po zgonie, gdy ciało nie weszło jeszcze w fazę stężenia pośmiertnego, natomiast najgorsze wyniki uzyskuje się po siedemdziesięciu dwóch godzinach po śmierci, gdy ciało osiąga minimalny stan stężenia mięśniowego oraz najwyższy stanu gnilnego. Powracając do tematu..."

Po tym rozdziale następowało mnóstwo sposobów na odsączenie krwi od ciała, dokładne, rozrysowane plany cięć zwłok w okolicach torsu oraz rozpiskę wszystkich narządów znajdujących się w klatce piersiowej i brzuchu, obejmując przy tym każde schorzenie, jakie tylko mogło dotknąć płuca, serce, wątrobę, nerki albo woreczek żółciowy. Kilka kartek dalej rozpoczynał się kolejny rozdział, dotyczący wskazówek dla początkujących magów we wszelkich działaniach związanych ze zszywaniem, zlepianiem, i balsamacją zwłok, przerywanych co chwila małymi fragmentami z prostymi zaklęciami i rytuałami.

"...Teraz część najważniejsza, chwyć swoją lewą ręką za ramię prawej, wypluj gardłową flegmę na zewnętrzną część dłoni, rozsmaruj ją dokładnie językiem, wypowiedz bardzo wyraźnie "Saliva Mortis", upewnij się, że patrzysz w dobrą stronę, bowiem przez pięć sekund będziesz mógł widzieć wszystkie zwłoki przed sobą na odległość dwunastu/dwudziestu metrów, w zależności od tego jak długa była przerwa między napluciem a wypowiedzeniem zaklęcia. Czar nie pokazuje drogi do zwłok, więc jeśli będziesz w całkowitych ciemnościach, możesz ujrzeć ciała za grubą ścianą, do których nie będziesz miał czasu bądź możliwości się dostać!..."

Kilka kartek dalej natomiast znajdował się mały poradnik dotyczący określania czasu zgonu na podstawie rozkładania się zwłok...

"...Putrefactio, nazywane też rozpadem gnilnym, jest jedną z głównych rzeczy dotykających ciało po śmierci. Jest to proces całkowicie naturalny, może zostać przyśpieszony przez przebywanie truchła w ciepłym pomieszczeniu z dużą wilgotnością, natomiast w pomieszczeniu zimnym o niskiej wilogtności ciało rozkłada się oczywiście wolniej. Z głównych faz śmierci uznaje się pallor mortis, algor mortis, rigor mortis i w końcu livor mortis. W dokładniejszych kryteriach prezentuje się to zupełnie inaczej, jednak to temat, który poruszę w następnym rozdziale. By określić czas zgonu zwłok należy podjąć analizę wielu czynników. Najważniejszymi z nich są: rozwój plam opadowych, rozwój stężenia pośmiertnego, spadek temperatury ciała, stopień rozwoju zmian rozkładowych, zmiany biochemiczne w ciele szklistym oka, badanie zawartości żołądka, badanie owadów żerujących na zwłokach oraz ślady z miejsca zdarzenia. Jako iż do ostatniego trzeba znać miejsce zgonu, pominiemy je w tym, oraz kolejnym rozdziale i powrócimy przy okazji omawiania Exitus Letalis..."

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Gdy tak w ciszy, z nieukrywaną fascynacją i jednocześnie obrzydzeniem pochłaniał kolejne wersety, nagle uświadamił sobie, że na końcu sali stał cielesny golem. Był on mniej więcej jego wzrostu, toteż widział jego oczy w pełnej okazałości. Żółte, obciekające jakimiś płynami sycącymi się spod powiek tęczówki i malutkie, ledwo widoczne z tej odległości źrenice. Wyglądał jak istota zszyta z kilku trupów, jednak jedna z jego rąk była dość ludzka, chociaż ewidentnie dotknięta wspomnianym przed chwilą w którymś z podręczników procesem gnilnym, druga natomiast wydawała się nie pasować do całego ciała, będąc oderwaną od jakiejś większej, zielonkawej istoty. Miał także wokół szyi spory okrąg z żelaza, na którym wyryte były różnego rodzaju symbole. Golem w końcu otworzył usta, które teraz były dobrze widoczne, odsłaniając zszyte w połowie wargi, i przemówił do niego.

- Tyyyyy... - Wykrztusiło monstrum, spoglądając przerażającym wzrokiem na Laurela. - Czyyyyygooooo tyyyy chciyyyyyć?...

- Szukam Severisa. - Odpowiedział Laurel, patrząc na tę masakryczną parodię człowieka.

- Tyyyymmm... - Wyjąkała bestia, wskazując palcem niezbyt dobrze przyszytej dłoni na drzwi po swojej lewej stronie.

Laurel czym prędzej odłożył księgę i skierował się we wskazane przejście. Drzwi były, tak jak i te wejściowe, drewniane, okute żelazem, tym razem jednak były lekko uchylone. Człowiek popchnął je delikatnie, a te świsnęły ostro. Jego oczom ukazała się niewiele mniejsza komnata niż ta w której się znajdował. Było tam niebywale ciemno, zapewne przez brak jakichkolwiek okien niezamazanych czarną farbą i zasłoniętych czarnymi firanami, jednak podejrzewał, że to pomieszczenie nie różni się tak bardzo od poprzedniego i także tutaj znajdują się wypełnione dziwnymi specyfikami i starymi tomiskami biblioteczki. Niemniej jednak było tu parę oświetlonych miejsc, przede wszystkim dość duży piec, koło którego stał także spory atanor. Gdzieś tam obok także pałętał się malutki, na pewno niedawno używany, alembik alchemicki. Widział stół, na którym stały trzy świeczki rozłożone wokół jakiejś księgi, trochę ręczników i mała buteleczka ze świecącym na zielono płynem. Na jednym z taboretów siedziała też, dość wysoka, postać w szatach. Ubiór był taki, na jaki potężny czarodziej-nekromanta zasługiwał, bowiem oberżynowa toga z szytymi srebrną nicią zakończeniami była ozdobiona wieloma obsydianowymi elementami, czy to przyczepionymi jako hałasujące koraliki przy szyi, czy też jako małe czaszki rozciągnięte wzdłuż jego togi. Nie był jednak blady, jak mogłoby się wydawać, jego skóra była jedynie lekko matowa, za to kontrastowała dość mocno z pół-długimi, głęboko czarnymi włosami, bynajmniej nie napostrzonymi jak u koguta, a raczej opadniętymi i rzadkimi. Był wpatrzony w gotujący się kociołek w rogu sali. Prawdopodobnie ten wysoki czarodziej, zapewne człowiek, czekał na coś. W końcu jednak spojrzał na Laurela dość martwym wzrokiem zniecierpliwionym czekaniem.

- Kogo to me oczy widzą?... - Powiedział, przeszywając na wskroś gościa swym spojrzeniem. - Libris Mortis, per quae sum factus egenus... - Spojrzał jeszcze raz na kociołek i tym razem chwycił w ręce ręcznik, podchodząc do niego.

Jak się miało chwilę później okazać, w kociołku znajdowało się dziecko. Zdawało się być nieprzytomne, bowiem *gotowało się* nad ogniem, był to mały noworodek zanurzony we wrzącej, pachnącej trochę jak wosk zmieszany z krwią, wodzie. Severis ujął niemowlaka w ręcznik, owijając jego zmarszczone, poparzone ciało. Nie miał włosów, za to, co było bardzo dziwne, miał całe dwa rzędy zębów oraz chude ręce z długimi palcami oraz zagiętymi wewnątrz pazurami. Wyglądało to jednak na jakiś rodzaj mutacji niźli unikalną rasę, bowiem "stworzenie" to nie miało żadnych innych nie-ludzkich cech. Nie miało długich uszu, świecących oczu czy kłów, za to pociło się niebywale mocno, a zapach ten rozszedł się natychmiastowo po pomieszczeniu. Gdy tylko Severis wrócił z brzdącem do stołu, ten zaczął otwierać oczy w grymasie bólu. Nie minęła chwila, a krzyk odbił się echem w komnacie, gdy bękart zaczął wrzeszczeć. Był to skowyt agonii i cierpienia, udręki dla istoty, która ledwo przyszła na świat. Całą skórę poniżej szyi miał marszczącą się, poczerwienioną i pokrytą bąblami po poparzeniach, z niektórych ran ciekła krew, szczególnie z paru wrażliwszych miejsc, jakimi szczególnie były powierzchnie pomiędzy naskórkiem a paznokciem, pachy, biodra, malutki członek i uda. Przez chwilę Severis zdawał się go uciszać, jednak po nieudanych próbach, widząc jakie męczarnie przeżywa to dziecko, wypowiedział po cichu jakąś inkantację i dotknął jego czoła, rysując na nim symbol palcami. Krzyk cierpienia z czasem ustał, a ten pogrążony w płaczu niemowlak uciszył się, zamykając usta i zostając położonym przez nekromantę na stole. Ten wyciągnął rękę w stronę bękarta, który chwycił go swą dłonią za palec wskazujący, ściskając go na tyle mocno, na ile mogło ledwo urodzone dziecko. Laurel zastanawiał się co to jest, nigdy bowiem nie podejrzewałby Severisa o zostanie ojcem, poza tym idea porwania małego noworodka komuś innemu ku uciesze swych sadystycznych wizji bardziej odpowiadała postaci szalonego czarodzieja. Jak się miało później okazać, to nawet nie było dziecko. Coś bowiem skłoniło człowieka do spytania się maga, co też on tam wyprawia.

- Co to jest? - Wymamrotał, zupełnie rozkojarzony i trochę zagłuszony wcześniejszymi krzykami.

- Homunkulus. - Rzekł nekromanta, głaszcząc dziecko po głowie. To było już całkiem cicho, jednak spoglądało swoimi wielkimi oczami z przerażeniem na skórę, która była niedaleko od określenia "spalona". - Od dawna próbowałem stworzyć taki artefakt, nie ma ich zbyt wiele na świecie. A zawsze ta cząstka sfer może być przydatna, homunkulusy mają *wielką* wiedzę... - Przerwał, spoglądając spowrotem na gościa. - ...Laurelu. Co tu robisz? Czyżby twoi opiekunowie-githzerai nie potrzebowali więcej dzieci? - Rzekł, dokonując jego dokładnych oględzin, zatrzymując się na chwilę przy każdej części ubioru Laurela, w końcu zatwierdzając spojrzenie w oczach.

- Severisie, potrzebuję pomocy. Nie, nikt nas nie podsłuchuje. - Oznajmił.

- Wiem o tym! - Wzniósł się na stołku, puszczając rękę małego niemowlaka. - Jestem magiem, bardzo DOBRYM magiem, uciekinierze z labiryntu Jej Samej. - Pokiwał głową jakby w wyrazie teatralnej irytacji. - A pomocy potrzebuje każdy. Właśnie DLATEGO parzę sobie w kociołku homunkulusa. - Uśmiechnął się sadystycznie. - *Czego* chcesz, a co najważniejsze, *co* możesz mi zaoferować?

- Potrzebuję wiedzieć coś o Umorerach i, zapewne, ich członku, Szasmachu. - Powiedział, rozkładając ręce w wyrazie pytania.

- A zapłata? - Rozłożył ręce w takim samym geście, strojąc dziwną minę, wysuwając wargi do przodu.

- Czy nie jesteś mi przypadkiem czegoś winny?

- Psia jego szpicowana mać... - Opuścił dłonie, kładąc je z lekkim plaśnięciem na kolanach. - Ażebyś w Canii zamarzł... - Wycedził, spoglądając jeszcze na bękarta zawiniętego w ręczniki, leżącego przed nim. - Wiesz coś o nich, homunkulusie? - Dziecko odpowiedziało tylko serią żałosnych, wysokich jęków, jakie to zawsze przychodziło im wydawać. - Widać nie. Nie możemy ci pomóc, Laurelu! - Podniósł ręce do góry, znów w nieco pozowanym geście. W końcu jednak spojrzał poważnie na gościa i znów rozpoczął. - No dobrze... Umorerzy są pewną organizacją, nie słyszałem o tym zbyt wiele, ale *chyba* starają się zdetronizować którąś z frakcji. Z tego co *wiem* swą kryjówkę mają w Podsigil, ale szatan jeden wie gdzie dokładnie, może pod Dzielnicą Niższą, może pod Gimnazjonem, może, kurwa, pod szpicowaną Dzielnicą Pani. - Przerwał by odchrząknąć flegmę z gardła, którą natychmiast wypluł w stronę kotła. - A Szasmach czasem wałęsa się po Arenie Psów pod Szkapicą. Jak chcesz to poszukaj informacji tam. Spytaj gdzie walczą jelenie to może ci dadzą przepustkę. Aaale... - Wybąkał, wiercąc się na siedzeniu. - To pewnie nie koniec pytań?

- Nie. Znasz kogoś o imieniu Magnat?

- Tak, to właściciele ziemscy w Thay, w Faerunie. - Burknął, jednak widząc poważną minę Laurela kontynuował. - No dobra, widziałem tego githa kilka razy w Sigil, wydaje się mieć jakieś konszachty z Anarchistami. Ostatnio były też jakieś zamieszki przed Więzieniem. Byli tam Łaskobójcy i Rząd Niedoścignionych. A znając życie, jak zawsze wepchnęli się tam też ci pieprzeni Chaosyci i właśnie Anarchiści. Skurlone psy.

- Wiesz o tym coś więcej?

- Ta, powieszono im paru ludzi to szyfry wtrynili w parę egzekucji... Na razie krew się nie przelewa, ale sądzę, że zaraz jakiś skurl wystrzeli z procy i wszyscy się tam pozabijają, a Harmonium, jak zwykle, uda, że niczego nie widziało. A czego się spodziewałeś?

- Sam nie wiem. Może wiesz coś o niejakim Izhzimie?

- A tego krwawnika akurat znam. - Odrzekł. - Był tu kilka dni temu, pytał o jakiś grimuar, chciał wiedzieć jak można zlokalizować wyrwane z niego kartki. Opyliłem mu jakąś lewą kryształową kulę i posłałem w siedmiu diabli. - Spojrzał w jakieś nieokreślone miejsce na ciemnym suficie by się dłużej zastanowić, a następnie znów zaczął. - Taki wysoki Yuan-ti, szaty wyglądały jakby je przemycił wprost z Kostnicy, miał przy sobie też małą torbę, z której wystawało kilka kartek.

- Wiesz chociaż jak nazywał się ten grimuar, o którego pytał?

- "Grimuar Chlora"? "Grimuar Folklora"? Na szariat byś mnie wziął, ale mówię, nie wiem. Rozumiesz jak te skurlone gady seplenią... - Wyszczerzył białe zęby. - NIC więcej nie wiem. I jestem zajęty, przyjdź za parę dni, jak mi homunkulus dojrzeje, muszę go w tym trochę pogonić, jakieś zaklęcie czasowe może?...

- Mimo wszystko, dzięki. Na pewno jeszcze wrócę.

- Ale tym razem będę chciał coś w zamian! - Severis odwrócił się w stronę dziecka, podczas gdy Laurel opuścił sklep...

Homunkulus Nekromanty.

Pieśni dwóch króli;
Swjaszczennik Opasnyj,
König von Thule.


Muzyka #7

Była noc, a ognisko płonęło ogniem dumy i honoru. Zebrało się ponad nim bezmała stu chłopa, hardych żołdaków, którzy właśnie wznosili roztruchany z piwem za chwałę i na cześć nowego swjaszczennika, który oto nabił głowę ostatniego zwierzoludzia w krainie na pal i zasadził przy własnym tronie, na którym właśnie siedział. Ten był potężny, obłożone skórą siedzisko mogło spokojnie pomieścić dwie osoby, podczas gry oparcia były rozdarte, co ukazywały wysypujące się pod naciskiem siedzącego pierze ze środka. A na nim zasiadywał wysoki, barczysty mężczyzna, z wyglądu bardziej niczym byk, lecz musiał być czystej krwi człowiekiem. Krótkie, ścięte pewnie brzytwą włosy były w tej chwili odkryte, mimo iż zazwyczaj na tej poznaczonej bliznami i, zawsze świeżymi, ranami widniał żelazny szyszak. Był on bardzo wysoki i przede wszystkim odziany w skóry i żelazne ćwieki, co nadawało mu groźnego wyglądu jednego ze wschodnich władców. Twarz swjaszczennika nie była co prawda w tej chwili poważna, lecz budził wielki szacunek wśród swego bractwa, tej setki wojowników, którzy gromili wszelkich przeciwników. Jego oczy koloru miodowego piwa wpatrywały się w wielki chór, w który zebrali się wszyscy członkowie ich stowarzyszenia. Każdy śpiewał, były to stare, przesiąknięte dumą pieśni, które właśnie wyrywały się z ust każdego wiarusa wokół ogniska. Siła jaka biła z tych słów ukazywała potęgę ów bractwa, którego korzenie były prastare a krew wrzała szlachetnością. Była tam też mała warownia, wybudowana z kości poległych przeciwników i skór upolowanych zwierząt. Wewnątrz, chwilę potem, zebrała się cała wojownicza ćwiżba by świętować wygraną i wzywać ich bogów natury do dołączenia w ich pląsy. Znajdowały się tam także żeny i wszelkie kobiety należące do członków klanu...

- Hej bracia! - Uciszył ich swjaszczennik, podnosząc dumnie w rękę labrys trzymany za toporzysko. - Rozżeliśmy ogień ku cześci naszego rodu, łacno podbiliśmy ćwirdzę, abośmy twardzi! - Po jego krzyku rozległy się zawoływania wielu chłopów i dziewoj, którzy spoglądali z pewnym podziwem na nowego wodza. - Perun i Siemargła w tej chwili gdzieś w krainach Neba rżną się w radości płodząc nam nowych synów li krasice! - Po tym zdaniu znów wybuchły wielbiące krzyki, które za chwilę ucichły, by dać mu mówić. - Dadźbóg podaruje wam pęgi, a Rujewit ućwirdzi waszą potęgę, bracia! - Rzekł. - Klany będą dla nas klękać a łacinnicy zostawią wiedzę, potem zostanie już tylko nasza krew, wraz z którą stworzym czystą krasicę, moi bracia!

Muzyka #8

Es war einst ein König in Thule,
Gar treu bis an das Grab,
Dem sterbend seine Buhle
Einen goldnen Becher gab.

Es ging ihm nichts darüber,
Er leert' ihn jeden Schmaus;
Die Augen gingen ihm über,
So oft trank er daraus.

Und als er kam zu sterben,
Zählt' er seine Städt' im Reich,
Gönnt' alles seinen Erben,
Den Becher nicht zugleich.

Er saß beim Königsmahle,
Die Ritter um ihn her,
Auf hohem Vätersaale
Dort auf dem Schloß am Meer.

Dort stand der alte Zecher,
Trank letzte Lebensglut
Und warf den heil'gen Becher
Hinunter in die Flut.

Er sah ihn stürzen, trinken
Und sinken tief ins Meer.
Die Augen täten ihm sinken,
Trank nie einen Tropfen mehr.


...I tak też zakończyła się rozmowa ze Śkirbwem, swjaszczennikiem jednego z potężnych, wymarłych dawno klanów. Jak z nim gawędził? Cóż, na pewno dzięki własnej mocy i potędze przywracania trupów z Księgi Umarłych, chociaż nie mógł powiedzieć, że zwój wskrzeszenia nieumarłego nie pomógł ani trochę. Pomieszczenie było dość jasne, aboim wokół porozpalane były świece i lampiony, z których unosił się lekki zapach wosku. Prawie pusta biblioteczka mieściła kilka mniejszych ksiąg z pierwszej, podczas gdy na kredensie stały przygotowane mikstury i inne specyfiki przydatne do utrzymywania świadomości zabitych dawno temu ludzi. W tej chwili pośrodku pokoju rozmazywały się, rysowane węglem, runy pousadzane wokół magicznego kręgu, na którym leżały zwłoki Śkirbwa, niegdyś wielkiego wojownika, dzisiaj nic więcej jak martwego władcy klanu. Jednak nie znajdywały się tam na tyle długo, by odpocząć, bowiem chwilę później jakiś podstarzały satyr zaciągnął je spowrotem do kufra. Ten zgarbiony człek wyglądał dość pokracznie przez dodatkowy staw w jego nogach, jednak nie to było w jakikolwiek sposób niepokojące. Ze wzrokiem szaleńca spoglądał na zaciągane do okręgu drugie zwłoki, wąchając mieszankę migdałów i zgniłych jaj, które właśnie parzyły się na małej aparaturze, która leżała w kącie. Do środka wlatywało co prawda trochę światła dziennego Sigil, jednak firanki większość tamowały, poza tym satyr wydawał się być niezwykle zdenerwowany. Nie dostał bowiem żadnej, nawet najmniejszej informacji o księdze, pytając o nią swjaszczennika. Musiał więc sięgnąć po pomoc do drugiej osoby, której ciało zdobył gdzieś w zewnętrznych koło Ysgardu. Kolejnymi zwłokami był stary król szlachty z kraju zwanego Thule. Mało kto znał jego imię, bowiem wszyscy, oczywiście za jego życia, zwracali się do niego per "König von Thule", chociaż i tak częściej kazał sam siebie zwać "Der große Herr". Satyr zawlókł bezwiedne szczątki do kręgu, po czym otworzył księgę. Wyszeptał kilka zaklęć w łacinie, po czym, o dziwo, iskry wyleciały z okręgu. O dziwo, gdyż wypowiedział to z tak niedbałym akcentem, że nawet diabły by go wyśmiały. Eteryczna pajęczyna oplotła martwego, niemego króla, a jeden z cieni wślizgnął się do jego ust. Po tym wszystkich klatka piersiowa uniosła się w znaku oddechu, by po kolejnych sekundach oczy otworzyły się a uszy zaczęły słuchać. Wokół rozpętały się śpiewy przywodzące na myśl wymordowany ród szlacheckiego mistrza.

- Żyj szpicu, mów do cholery! - Wrzasnął satyr. Martwe i zimne usta rozwarły się w suchej postaci i wydobył się z nich cichy głos, z którego już mało zostało niegdysiejszej szlachetności.

- Imię me to Siegfried Gottlieb Friedrich von Gröbzigstädt, jeden z dzieci szlacheckiego rodu krajów Thay, który wiecznie swą żonę opłakiwawszy, oraz z cną służbą zabójcy poszukiwawszy, rozwarł w czterech królestwach portale do Celestii. Zdradę sługi przypłaciwszy surowo, pognawszy czym prędzej w sfery w poszukiwaniu artefaktów zabił tak wielu, że nie jeden i na pewno nie dwóch obieżysferów mogło by poskąpić broni, widząc jaki był wobec nich niemiłościwy. Żonę straciwszy i dzieci opuściwszy wyruszył w podróż, w której miał podobno przebyć wszelkie sfery Wieloświata w poszukiwaniu zaginionych kart Grimuaru...

- ...Balora! - Dokończył, przybliżając się do zwłok ze sztyletem w ręku. - Gdzie są? Mów, natychmiast!

- Rozsypane we wszelkiej materii istnienia, zostawszy potargane na części i wysłane w sfery zarówno diabłów i niebian zaginęły, początkując tym samym wielkie czyny, które miały się stać prologiem zła, jakie miało nadejść...

- Ale gdzie?! Gdzie, kurwa, gdzie?! - Dźgał zwłoki nożem, przedziurawiając wszelkie organy, jakie jeszcze się w nich ostały. - Gadaj, do kurwy nędzy, gdzie są te szpicowane strony!

- A więc królowi Thule, najstarszemu z synów Bartholomäusa, przyszło rozmawiać z kolejną ofiarą księgi, która postanowiła przeciwdziałać przeznaczeniu, szukawszy coraz to kolejnych kart pisanych krwawym atramentem z samego Astralu?

- Powiedz mi GDZIE JE UKRYŁEŚ, zmurszały starcze! - Krzyczał satyr, widząc jak powoli magia wskrzeszenia uchodzi z ciała.

- A więc zgiń, tak jak i ja zginąłem, nie mając nadziei... - Rzekł. Po tych słowach nastała długa cisza, dopóki satyr nie rozpoczął niszczyć wszystkiego wokół. I tak też zakończyło się życie ów maga, który miał niebawem zostać zabity, zupełnie przypadkiem, przez galaretowy sześcian, który, jakimś dziwnym trafem, znalazł się w Mieście Drzwi...

Runiczny Krąg.

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:43 pm
autor: Ghoster
- Laurel -

- Naszykuj te swoje gusła i dowiedz się wszystkiego o tym grimuarze. I dlaczego miałby go szukać Io.- Rzuca Laurel wychodząc; kiedy jednak kończy mówić zauważa, że Severis wpatruje się w niego dziwnym wzrokiem- Tak, Io, TEN Io. Wrócę z czymś wartym twego czasu.- Po czym wychodzi z hałasem
Skąpane w rdzawej luminescencji nieba ulice Sigil, jak zwykle późnym popołudniem, zaroiły się od najróżniejszych sferowców. W Dzielnicy Hal Gildiowych wielkie magazyny zamykano wraz ze zmierzchem, ale na ich miejscu natychmiast rozkwitała istna feeria sklepików i ulicznych stoisk. Laurel był w złym nastroju; złośliwe uwagi nekromanty wydobyły na wierzch jego tłumione wspomnienia. Ruszył w kierunku domu Urd-Kai, niemal mechanicznie, zderzając się z innymi przechodniami. Nie dbał o to. Szedł wąskim korytarzem między szeregami klatek; wychudzone ręce, czasem podrapane, czasem pogryzione, próbowały się go uczepić. Czyjeś paznokcie, obgryzione do żywego mięsa... Otaczał go drażniący uliczny gwar. Przyspieszył kroku. Płacz, chichot, rzężenie i pojękiwania wypełniające noc, kołysanka mieszkańców Wieży...
Schody na trzecie piętro pokonał w mgnieniu oka; zamek- jasna sprawa!- musiał postawić choćby chwilowy opór. W końcu jednak wbiegł do pokoju, szybko zrzucając sandały i usiadł w seizy twarzą do ściany. Wyciągnął zza pasa miecz i, ułożywszy go po swej prawicy, zajrzał do torby, z której dobył zawiniątka wielkości pięści. Pospiesznie wydobył jego zawartość, kulę wypełniona sztormem kolorów i obrazów, i zamykając oczy łagodnie ścisnął ją w dłoniach. Przez chwilę nic się nie działo; potem migotanie wewnątrz kuli nieco złagodniało, chaos zamienił się w wir, ten z kolei w łagodne fale. Napięcie opuściło ramiona Laurela, plecy wyprostowały się, dłonie spokojnie opadły na podołek. Tęcza, która teraz wypełniała sferyczny talizman zbladła, barwy zlały się ze sobą, następnie zaś, powoli, kulę wypełnił mleczny blask. Po kilku minutach pokój wypełniało już tylko łagodne światło i równy oddech.

Laurel wybudził się z medytacji, kiedy w drzwiach szczęknął zamek. Było już po zmierzchu. Starannie zawinął i schował kulę, po czym niespiesznie ruszył do kuchni, gdzie Urd-Kai próbowała wyplatać się z jakiegoś rodzaju płaszczyka połączonego z sari
- Szpicowane... łachy...- Warczała poirytowana, a jej ogon kręcił gwałtowne esy-floresy
- Dobry wieczór- Uśmiechnął się podchodząc i ściągając jej z szyi podwójną pętlę jedwabiu, którą sama sobie na niej zaciskała
- Laurel!- Ucieszyła się- Jak minął dzień? Jakieś odkrycia?
Podprowadził ją za ręce do stołu i posadził na krześle; nie wypuszczając jej dłoni usiadł naprzeciw i popatrzył jej w oczy
- Mam już generalny zarys sytuacji- Odparł ostrożnie, po czym zamilkł jakby zastanawiając się nad czymś- Urd-Kai- Podjął po chwili- Jest pewna osoba o którą chciałbym cię zapytać. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo nieeleganckie z mojej strony, zresztą wcale się nie zdziwię, jeżeli odmówisz odpowiedzi; wiedz również, że nie chcę...
- Oj wykrztuś to wreszcie!- Parsknęła Urd-Kai ze śmiechem. Laurel przewrócił oczami
- Opowiedz mi o swojej starej współlokatorce Belanorze.

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:44 pm
autor: Ghoster
- Wiedzokrad -

Z właściwą sobie ciekawością Cięty obserwował znikającego w zaułku Noru. Uświadomił sobie, iż diabelstwo intrygowało go nie mniej niż sprawa Szasmacha, Umorerów i tej dziwnej księgi. Wrodzone zainteresowanie psychiką, które w prywatnej hierarchii ustępowało jedynie zasadom działania Wieloświata i Pani Bólu, podpowiadało mu parę ciekawych sugestii na temat kaduka, nie chciał go jednak przedwcześnie oceniać - lepiej czekać na rozwój wydarzeń. Zagadki lubią wyjaśniać się same, we własnym tempie, czasem trzeba im tylko nieco pomóc.
Kronika Wieloświata, ach...
- Zaiste, Laurelu, niepojęta to istota. Trudne dzieciństwo ani chybi go spotkało, przeto nie dziwić nam się jego postępowaniom, jeno obserwować.
Razem z człowiekiem podszedł do drogowskazu, ociekającego własnymi i grabarskimi płynami. Nieprzyjemny widok, acz ciekawy: tak możesz skończyć, mówił żywym ten oto trup, więc strzeż się Grabów. I zdychaj daleko od Ula.
- Wierz mi, Laurelu, oddawanie umarłym należnej im czci nie czyni cię szalonym... chyba że w tym mieście, oczywiście.
Zwrócił jednak szczególną uwagę na kierunki, jakie zombiak wskazał - umorerzy, Szasmach i Magnat. Zanotować.
- Owszem, Laurelu - odparł człowiekowi na pożegnanie. - Spotkamy się tutaj, za dwa obroty. Żegnam, i życzę owocnych poszukiwań - dodał, kłaniając się życzliwie z rozprostowanymi skrzydłami.

Po rozstaniu ruszył pędem w kierunku Miejskiego Gmachu rozrywki. Co prawda miał do przebycia pół Ula i prawie całą dzielnicę Urzędników, bez użycia portali także i Niższą Dzielnicę - nie po to jednak spędził lata na poznawaniu Wieloświata, by Sigil było dla niego zagadką. Przynajmniej nie zagadką takiego kalibru. Przemykał więc uliczkami, które skracały drogę wbrew prawom fizyki, wchodził w pozornie ślepe zaułki, biegł po dachach, użył również portalu o zmiennym czasie - w efekcie znalazł się pod Gmachem po ledwie kwadransie. W Gmachu zmienił tylko gacie na czyste i koszulę na czystą a mniej ozdobną, praktyczną zaś bardziej. Wśród nowych towarzyszy było dwoje ludzi, a bal-aasi nie potrzebuje dużo snu - Cięty nie kładł się nawet spać, wiedząc że znoje i trudy zniesie dłużej od reszty. Poświęcił za to dobre trzy godziny na porządkowanie pamięci - przy pomocy papieru i ołówka posegregował wydarzenia z tej nocy oraz wydobył z jej odmętów parę faktów.
Umorerzy, jak wiedział, byli tajną organizacją, tak tajną iż niemal mityczną - istniały jednak w paru księgach wzmianki o tej grupie, dość wiarygodne zresztą. Wedle tych przesłanek kryli się pod powierzchnią Sigil, co samo w sobie dawało spore pole do popisu: samo Podsigil, zamieszkane głównie przez potwory, skrywało w sobie niezliczone korytarze i pomieszczenia, w których z łatwością dałoby się zbudować bezpieczny portal do dowolnej części miasta, a w takim wypadku należy studiować rzadkie portale. Tego też trochę było, więc trop może okazać się długi i błędny. Druga opcja to stare, zasypane przez Dabusy dzielnice, jak na przykład leże pod Placem Szmaciarzy. I to się wydawało być wyjściem rozsądniejszym na początek, Plac wszakże był znacznie mniejszy niż całe Sigil, takoż i jego podziemia.
Grimuar Balora był księgą równie mityczną co umorerzy, oprócz tego, że istnieje, nie wiedział o niej Cięty nic. Wiele więc wskazuje na to, iż kryje się za nią jakaś potęga. Balor to jeden z najpotężniejszych Tanar'ri, więc Cień Pani nad nami, jeśli ta nazwa nie jest żartem... I o to chodzi, pomyślał Cięty, nie bez kozery nazywany Wiedzokradem. Jeśli to faktycznie księga spisana przez Balora, zawierać może wiedzę nieznaną istotom zamieszkującym Sfery - a tego, jako Wiedzokrad, nie mógł zlekceważyć.
Szasmach, Izhzim... Tego konkretnego Yuan-ti Cięty nie znał, acz może znajdzie coś na temat Szasmacha.
Wstał, ubrał się i wyszedł na korytarz Miejskiego Gmachu Rozrywki. Trzy piętra w górę, jedno w dół, tajemny korytarz za gobelinem i witamy w domu., puk, puk.
- Co byś chciał, kochany? Stęskniłeś się?
- Też się cieszę, że cię widzę - odparł z uśmiechem bal-aasi pięknej diablicy o kruczoczarnych włosach. Wyglądała pięknie w tych błękitnych szarawarach, w tej delikatnej, rozchełstanej koszuli, boso - widać, że właśnie obudził Viveth.
- Mam problem, moja droga. Nie, nie chodzi o to - dodał, bezskutecznie próbując oderwać wzrok od jej biustu.
- Wejdziesz, kochany?
- Nie omieszkam.
Tak jak się spodziewał, w pokoju Viveth nie było nic wyjątkowego - nie licząc oczywiście rzeczonej diablicy. Podążył za przeciągającą się kusicielką, wbrew własnej woli łowiąc wszelkie wonie, jakie wydzielała. Zadurzył się w zapachu jej włosów, sięgających niemalże krągłości jej pośladków, chłonął miękki pot połączony z aromatem satyny, którą tak uwielbiała. Usiadł naprzeciw niej przy okrągłym stoliku, wpatrzył się w te senne oczy.
- Moje ty drogie pragnienie niespełnione - zaczął cicho. - Masz jeszcze wgląd w sieć?
- Oczywiście, kochany, przecież sama ją tworzyłam - odrzekła z rozespaną miną, tłumiąc ziewnięcie.
- Szukam pewnej istoty. Nazywa się Szasmach, chodzi w zbroi, ma rozmyte tęczówki. Nie wiesz może, z kim sypia?
- Oj, kochany, wiesz dobrze jak ciężko jest znaleźć kogoś po takim opisie... Czy masz może pewność, że to jego prawdziwe imię?
- Żadnej - odparł Cięty. - To wszystko, co o nim wiem. Jest jeszcze powiązany z Magnatem, ale o tym też nic nie wiem.
Viveth zamyśliła się głęboko, po czym wstała i sięgnęła do szkatułki stojącej na komodzie. Wyjęła z niej skórzaną sakiewkę, której zawartość - kilkanaście marmurowych kulek - wysypała na stół. Po chwili wybrała jedną, która w jakiś niewiadomy sposób różniła się od pozostałych. To była dla Ciętego prawdziwa zagadka - nigdy nie pojął zasady działania sieci doznań. Tak czy siak, w każdym niemalże burdelu, zajeździe czy noclegowni w Sigil - a prawdopodobnie i w Pierwszej Materialnej oraz w Planach Wyższych - znajdowały się odpowiadające im nadajniki. Kierowały przeżycia do tych małych kamyczków, które leżały na blacie między nim a Viveth - a ona tworzyła z nich kamienie doznań. W efekcie powstało więcej takich doznań, niż największy nawet erotoman był w stanie w życiu obejrzeć.
- Przyjdź do mnie za godzinkę, złociutki - powiedziała po chwili diablica. - Trochę mi to zajmie, wiesz?
Nieważne ile byłoby tych doznań, pomyślał Cięty, ona jedna warta jest więcej. Po raz kolejny zadowolił się pocałunkiem, tym razem delikatnym, i opuścił Viveth. W sumie mógłbym się położyć na trochę, uznał. Łatwiej będzie o niej zapomnieć. Zaczynając od włosów.

Re: Księga Satyrów - Sesja Archiwalna

: pn lis 05, 2012 6:45 pm
autor: Ghoster
- Wiedzokrad -

Diabelstwo spojrzało ostatni raz na starego, ledwo dyszącego skrybę z litością w oczach. Widział przed sobą istotę tak mocno oddaną sprawie, silnie wierzącą i upartą. Chociaż Noru nie cierpiał grabarzy, śmierć Dhalla byłaby nie lada stratą. Niezależnie od tego czy ten stary dziad starał się usilnie trzymać swoją wiedzę dla siebie, zasługiwał na uznanie. Sigil przepełnione było przeciwieństwami skryby - pustymi, twardogłowymi obszczymurami chłonącymi cudze cierpienia, niepewnymi swojej wiary i nie rozumiejącymi podstawowych zasad rządzących Wieloświatem. Takich ludzi jak Dhall brakowało by przywrócić równowagę.

Noru zabrał stronicę księgi i ruszył w stronę rzekomego portalu. Wyciągnął z torby stare pióro i zamoczył je w fiolce szczurzej krwi. Początkowo rozbawił go fragment zamieszczony w podniszczonej stronicy, ale z trudem przemógł się i bardzo wyraźne nakreślił na ścianie napis: przybyłem, zobaczyłem, wnętrzności zostawiłem, a teraz wybebeszony pragnę odejść. Kaduk przez chwilę miał nadzieję, że to głupi żart skryby, ale portal rzeczywiście otworzył się tuż przed jego nosem i szczęśliwie przeniósł Noru w okolice niemrawej grabarskiej gospody.
Diabelstwo chwilę zastanawiało się co mogli poczynić jego towarzysze. Zgadywał, że szwendali się teraz po burdelach, tłumacząc sobie, że pierwsza ognistowłosa panna obdaruje ich odpowiedziami na wszystkie pytania Wieloświata...
Chociaż odpowiedzi Dhalla nie do końca go satysfakcjonowały, podsunęły mu pewną myśl. Klątwa Trzech Matek była specyficzną przypadłością bal'asi. Nie znając wyzwalacza Cięty mógł stanowić wyzwanie dla reszty. Gdyby udało mu się poznać istotę tej klątwy, mógłby zabezpieczyć siebie i towarzyszy, a tym samym, w kulminacyjnym punkcie obrócić słabości bal'asi i przekuć je w broń. Noru postanowił mieć to na uwadze i być może w przyszłości spróbuje znaleźć rzekomy wyzwalacz.
Tymczasem kaduk ruszył do gospody zastanawiając się nad pozostałymi niewiadomymi. Szasmach. Szasmach był najbardziej intrygujący, może dlatego, że sam był diabelstwem, a może przez słowa, które zapadły mu w pamięć: "mamy w głębokim poważaniu wszelkie frakcje". Tak jakby słyszał siebie.

Wnętrze gospody "Proch do Prochu" było cóż, niezmienne od lat. Smutne, przygnębiające, miejscami obsmarowane jakąś zieloną mazią i potwornie usypiające. To prawie tak jakby ten budynek żył własnym, mizernym życiem, oczekując na zgon razem z grabarzami. Diabelstwo podeszło do baru, a właściwie do czegoś, co ten bar przypominało. Tu w gospodzie wszystko wyglądało inaczej, zamiast ciepła, hałasu, śmiejących się, tudzież sypiących przekleństwami istot, grzały się istne posągi powstrzymujące się od smarknięcia, bo to przecież mogłoby znacznie oddalić byt od Prawdziwej Śmierci. Noru nie próbował nawet ukryć obrzydzenia i wciąż się zastanawiał dlaczego przybył właśnie do tego miejsca.
- Balsamówka czysta, tylko bez brudnego, obdartego i obsmarowanego szczochami bandażu, w porządku? Pragnę żyć. - chrząknął do dość zgrabnej kobitki stojącej za ladą.
- Proszę - barmanka postawiła trunek tuż przed nosem Noru - coś jeszcze?
Napój, który zamówił kaduk wydobywał z siebie potworną woń, coś pomiędzy balsamem, a usmażonymi wnętrznościami lemura. Zapach ten i tak był o niebo bardziej znośny od *zatrutego* powietrza gospody. Diabelstwo nawet nie tknęło niebezpiecznego trunku.
- Szukam informacji.
Barmanka na chwilę ocknęła się i z niezwykłą sympatią spojrzała na kaduka. Diabelstwo dopiero teraz dostrzegło srebrzyste oczy, zarumienione policzki i sympatyczny uśmiech kobiety. - Informacji? - odrzekła - Wreszcie, któryś z Was Grabów o coś pyta. Zaczynałam się nudzić... - delikatnie uśmiechnęła się do diabelstwa.
- Nie jestem grabem - odparł oburzony.
- A wyglądasz!
- Ale nie jestem. - powtórzył zirytowany.
- Udowodnij! - kobietę wyraźne ekscytowało drażnienie diabelstwa.
Noru zaczął żałować że w ogóle przemówił. Przez chwilę myślał o samobójczym łyknięciu trucizny, jaką niebywale mogła być "balsamówka", przynajmniej dla tych, którzy cieszą się... jeszcze, życiem. - Słuchaj kochanie, siedzisz w tej karczmie całymi dniami, słuchasz tych bredni i pewnie nawet nieświadomie, te *szare wory* dzielą się z Tobą informacjami, zgadza się?
- Wciąż twierdzę że jesteś grabem. - spojrzała jeszcze raz na kaduka, który zaczynał się gotować ze złości.
- DAJŻE do LICHA... Dobrze. Moi... bracia wspominali coś o ostatnich wydarzeniach? Całkiem niedawno miało miejsce pewne zajście... w gospodzie, które jak sądzę obiło się o uszy tych, którzy obcują ze śmiercią. *Paru* trepów zginęło, *paru* jak sądzę dalej eskortują do Kostnicy. Powiedz mi, z konkretami, co o tych zajściach mówią graby?

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:20 pm
autor: Ghoster
*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

- Laurel -

- Opowiedz mi o swojej starej współlokatorce, Belanorze. - Rzekł, obejmując ją spojrzeniem kogoś, kto naprawdę chciał *wiedzieć*. Dziewczyna zmarszczyła czoło a jej brwi przyćmiły powieki w wyrazie niezrozumienia. Powierciła się się na stołku uśmiechając się niepewenie, a następnie odpowiedziała, także pytaniem.

- "Belanorze"? - Powtórzenie brzmiało conajmniej, jakby się zniecierpliwiła.. - A po co ci wiedzieć coś o niej? - Zadziwiła się, słysząc imię kurtyzany, jednej z jej dawnych, może nie przyjaciółek, słowa "znajomych półelfek" pasowały tam bardziej, bowiem mieszańców w Sigil było mniej więcej tyle, ile formian na Mechanusie.

- Myślę, że Hurij zmusił mnie do pracy z nią, ale nagroda wygląda dość obiecująco. - Odpowiedział.

- Cóż... - Pomyślała, wpatrując się jednocześnie w podłogę. - Jak już wiesz, mieszkałyśmy ze sobą dość długi czas, ci szpicowani Chaosyci podpalili Przybytek, spłonęły akurat nasze dwie kwatery. - Jej spojrzenie wróciło na Laurela. - *Nie wiem* o niej zbyt dużo, była dość... Osobliwym towarzyszem. I niezdecydowanym. Tak, to słowo bardzo pasuje, nie odzywała się całymi dniami, potrafiła milczeć cztery obroty nie wypowiadając choćby słowa, potem zaś trukała i trukała, trumna jej się z dobre kilka klepsydr nie zamykała. Mówiła o wszystkim, chyba czekała, aż skończy jej się miejsce na te wszystkie wspomnienia, żeby to potem wygadać. - Przerwała na chwilę by uporządkować myśli. Potem znów zwróciła się w stronę człowieka. - Tak czy inaczej... Wydaje mi się, że często chadzała do Dzielnicy Pani, wracała stamtąd z potarganymi ubraniami a miedziaki od Zawiłej traciła na nowe.

- To mi wygląda bardziej na kaosytę niż Czuciowca.

- Nie była naprawdę czuciowcem. - Powiedziała spokojnie. - Nigdzie się nie zapisywała, chyba nawet nie wyznawała ich szpicowanych idei. - Przerwała. Pogrzebała w kieszeniach i po chwili wyjęła z jednej z nich mały, skórzany woreczek. - Zobacz. - Rzekła. - Zostawiła to kiedyś, próbowałam to sprzedać, ale nikt nie przyjmuje takich dzwonków. - Laurel rozwiązał woreczek, na stole wysypały się ze środka lekko czerwonawe, pewnie nawet nie miedziane monety. Zdawały się być oberżnięte w jakiś dziwny sposób, ale na pewno nie wyglądały na sigilijskie. Otoczona dziwnymi symbolami twarz Slaada zdawała łagodnie rzucać skojarzenie z Limbo. - Było tam też kilka opalów, ale opchnęłam je jakiemuś czaromiotowi. - Nic więcej się nie dowiedział, Belanora bynajmniej nie wyglądała jak slaad, githzerai bądź githyanki, z kolei przypuszczenie, iż miałaby być doppelgangerem były conajmniej śmieszne. W końcu zrobił sobie przerwę, migocząca kula ucichła, schował ją do torby, a on sam uchylił się w ramie okna. Jego oczom ukazał się plac Dzielnicy Urzędniczej. Niezbyt duży, było tam parę mozaik wykonanych z kolorowych kamieni, obtaczających kolistymi kształtami dwa długie kanały biegnące wzdłuż ulicy, pomiędzy którymi znajdowały się imitacje drzew. W rzeczywistości były to metalowe pręty poskręcane we własnych, chaotycznych postawach i obrośnięte z każdej strony winoroślą, rozrastającą się nawet daleko poza krawędzie żelaznych szyn. Cała ta aleja była zamknięta pomiędzy dwoma, niemal identycznymi, rzędami budynków, z których biegły gdzieniegdzie odgałęzienia, a to w stronę Ula, a to w stronę innych części klatki. Gdzieś po bokach rozkładali swe stragany merkanci z racji zbliżającego się szczytu a bezimienne twarze maszerowały ulicami Sigil nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi. Jego uwagę natomiast zwróciła grupa bardów. Mogły to być elfy, satyry, może po prostu ludzie, nie wiedział dokładnie, bowiem byli odziani w brązowe szaty a na głowach, pokrytych długimi kłakami, nosili różnego rodzaju maski przedstawiające, przynajmniej z tego co mu się wydawało, ratatoski. Stali niewzruszenie gdzieś pośrodku tego całego motłochu i grali wszelkiego rodzaju piosenki. Dał się ponieść na chwilę słodkiej muzyce, której towarzyły ostre, ysgardzkie lutnie...

Różośpiewy, różośpiewy,
Nie ma czasu naczże ziewy,
Nie ma kogo też nagabać,
By w tym tańcu nie zastawać.

Satyr z pierwszej już się zbiera,
Aby z łbem na dnie katera,
Skończyć w pląsach nad kwaterą,
Nad swym członkiem, wraz z heterą.

I jak z mózgotrzepem w łapie,
Tak za cyca szkapie złapie,
Kolejną butelkę orżnął
Więc kolejną babę dorżnął.

Cały wieczór tak mu minął,
Aż tu wtem trepa wyminął,
Ten zdenerwowany cały,
Wywinął ostro w te gały.

Budzi się cały w posoce,
Co on robił całe noce,
Łeb mu pęka, słyszy cewy,
Różośpiewy, różośpiewy.


- Wiedzokrad -

Bal-aasi obudził się, leżał koło małego kominka, aktualnie zgaszonego, oraz kubła lodowato zimnej wody. Kapeć trawił mu usta a ręce samoistnie przecierały gromadzące się w kącikach oczu śpiochy, nie lubił uczucia zbudzenia się, nie po tak krótkim czasie. Przeleżał jeszcze chwilę, próbował jak tylko się dało przedłużyć odpoczynek, jednak w końcu wezwał go zbliżający się szczyt. Szybko wstał, zebrał ze sobą potrzebne rzeczy, to jest całą wypełnioną nimi torbę, i czym prędzej ruszył do sąsiedniego pokoju. Znajdował się tam mały stół i dwa krzesła. Pośrodku rozstawiona była sieć doznań, a po drugiej siedziała Viveth. Kamienie mieniły się feerią kolorów, zmieniając je co chwila i przecinając warstwy karbunkułów w przeróżnych, zazwyczaj jaskrawych, barwach. Cięty przysiadł się do diabelstwa i spojrzał na kryształy. Nie wszystkie błyszczały ostrym blaskiem. Słowa Viveth, które wypowiedziała chwilę potem, rozwiały wszelkie wątpliwości.

- Otworzyłam tylko te słuchowe, za długo by zajęło przekopywanie się przez doznania wielozmysłowe. - Powiedziała łagodnie, przesuwając obiema dłoniami kilka kamyków w stronę Wiedzokrada. Ten spojrzał na nie niepewnie. W końcu chwycił za jeden z nich...

"...I, jak już wcześniej wspominałem, nie zdołałem wówczas przedostać się do górnej krawędzi torusa w Ulu. Było tam zbyt wielu szpicowanych Łaskobójców, wydawali się przenosić całe skurlone Więzienie do tej dzielnicy, tamowali drogi i nie pozwalali przejść, może gdybym był magiem... Tak czy inaczej, przez te problemy z kulturą byłem zmuszony dostać się do Szkapicy. Nie zajęło to długo, dabusy co prawda *znów* pozmieniały rozkład ulic, ale tym razem przynajmniej odmurowały pewien stary, wcześniej używany przez kaosyckich trepów portal. Dostałem się tam dość szybko. Tamtejszy barman, oczywiście musiałem mu wcześniej porządnie posmarować, dał mi przepustkę na Arenę Psów. Z tego co zobaczyłem nie było to nic więcej jak tylko zwykły ring dla tanar'ri, parę biesich pomiotów wykrzywiających sobie wzajemnie jadaczki. Spotkałem tam także Szasmacha, pewnego kaduka, który zaoferował mi wstęp do pewnej części Podsigil zwanej, niech ja pomyślę... Pomorem! Tak, to był na pewno Pomor, spotkałem się z jakimiś wzmiankami o tym w archiwum Domu Bramnego, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem kim tak naprawdę ten cały Szasmach jest. Był członkiem wyklętych, tak przynajmniej mówili na nich w Szkapicy. Potem dowiedziałem się, że tak naprawdę nazywają, sami siebie oczywiście, Umorerami. Tak więc znaleźliśmy się w Pomorze, wcześniej musieliśmy odbyć małą wędrówkę przez jakieś katakumby prowadzące pod Ulem, a następnie przez dużych rozmiarów komnatę, w której osiedliły się trepy, co to jeszcze rozkopywały groby, zwała się bodajże Wielkim Skarbcem. Stamtąd droga do Pomoru była prosta, prowadziła wpierw przez parę krętych korytarzy Podsigil, skąd pewnie jeszcze te skurle brały ciała i wszystko inne, gdyż..."

"...Nie, to na pewno nie miało nic wspólnego ze Strażą Zagłady, Łaskobójcy by na to nie pozwolili. Zresztą kto by się tam interesował jakimś zaszlachtowanym dziadem? Phi, nikt pewnie! Każdy szpicowany skurl w okolicy żałował, że to nie on znalazł się tam w porę i nie zakosił tego małego kuferka pełnego dzwonków. Tak czy tak nie mam pojęcia kto go tak upieprzył, ale mówiło się swego czasu o jakiejś grupie ludzi, co to w podziemiach klatki się rozpanoszyli. Skurl jeden wie, ale może potrukali sobie i postanowili zajebać trepa? Bodajże się nazywali się Umorerami, kiedyś widziałem w Ulu takiego jednego. Akurat mieliśmy dostarczyć jakimś ciemnym typom świecące kamyczki, całą, kurwa, torbę. Nie było pytań, po prostu szybka wymiana, zainkasowałem sporo brzdęku, jedynie jeden z tych krwawników przedstawił się jako "Szasmach". Nie wiem kim był, nawet nie chciałem wiedzieć. Wziąłem forsę i szybko stamtąd wyśmiałem..."

"Szachmat, Szasmach!"

"..."Nie obraź się, ale... A właściwie to obraź i spieprzaj!", to było coś takiego. Naprawdę należał do wyklętych, jego posiniaczona, blada trumna niemal to krzyczała. Powiedział, że nazywa się "Szasmach", mówił szybko i niewyraźnie. Wyraźnie był wnerwiony, zaczął po jakimś czasie krzyczeć na tego Anarchistę. Gith przyglądał się wszystkiemu, ja stałem cicho. Mówili coś o grimuarze, kartkach, czarach i innych pierdołach, kto by tam tego słuchał. Wyglądali jak Chaosyci, tak też się zresztą zachowywali. No, może niezupełnie, nie gadali tak jak oni i nie mieli takiej burzy włosów na łbach, ale tak czy tak nie było przyjemnie. Byłem zmuszony słuchać krzyków tego chodzącego trupa, Szasmacha, przez bezmała dwadzieścia kwadransów. *Dwadzieścia*! A niech się szpicują na Iglicy, jak można robić tyle kłopotów dla zwykłej... Książki!..."


- Noru -

Muzyka #9

Wnętrze gospody było cholernie duszne, o ile na zewnątrz przywiało mnóstwo chłodnego wiatru z Planu Astralnego, o tyle w Proch do Prochu prochy wręcz gotowały się w swoich ciemnych, śmierdzących płynem balsamującym szatach i czekali. Po prostu czekali. Nie robili nic, jedynie jakaś grupka z w rogu sali oddawała się beznamiętnie rozprawianiu o fazach śmierci, ale nawet temu nie poświęcali uwagi. Słychać było tylko ciche pomruki Grabarzy, którzy wręcz gnili siedząc w miejscu i czekając. Bynajmniej nie na zbawienie, czekali na Prawdziwą Śmierć. I nawet nie myśleli by stąd wyjść, by zająć się czymś ciekawszym. Oni nawet się nie nudzili, każdy jeden wpatrywał się w stół dążąc do stanu stagnacji, każdy jeden przypominał te śmierdzące trupy wałęsające się bez jakiegokolwiek celu po sali, chociaż prochy były od nich znacznie cichsze. Z ust zombie czasem wydobywały się ryki, ale Grabarze po prostu siedzieli. Wyglądali, jakby każdy jeden popadł na taborecie w stan wegetatywny. I już tak został. Na amen. Do śmierci...

- Umówmy się tak, ty odpowiesz na moje pytania, ja ci powiem prawdę o tym, czy jestem grabem. - Rzekł Noru, zupełnie zrezygnowany, gdy po setnej próbie wyciągnięcia czegoś od młodej, jeszcze nie zastygniętej w jednej, cholernej pozycji kobiety nie udało mu się wyciągnąć czegokolwiek, bowiem ta łapała go za słowa gdy raz mówił, iż z Grabarzami nie ma nic wspólnego, a następnie powiedział, iż jest jednym z nich.

- Dobrze. Co chcesz?

- Kościszczur, wywieziono stamtąd parę ciał. Powiedz mi coś o tych trupach.

- Nie wiem za dużo, nie za często potrzebują pomocy przy balsamacji i animacji. - Odparła, uniosła głowę w górę a jej oczy zalśniły w świetle lichej świeczki zrobionej ze świńskiego tłuszczu. - Anarchiści, Łaskobójcy, Czuciowcy i Harmonium stracili tej nocy trochę swoich członków, my zyskaliśmy paru pracowników kontraktowych. - Patrzła się na Noru podejrzliwym spojrzeniem, widziała, że nawet nie miał zamiaru tknąć wypływającego z kufla płynu. To się ruszało. - To jak, jesteś Grabarzem?

- To jeszcze nie koniec pytań. - Odparł. - Jakieś szczególne znaki, przedmioty?

- Paru z anarchów miało pocięte nadgarstki, nie gadaliśmy ze zmarłymi, ale myślę, że to nie masochiści. Rany były ostre i szybkie, jakby sami sobie je zadali, ale nie w akcie desperacji. - Noru gapił się na nią nie mogąc dojść do tego, skąd to, do licha, mogli wiedzieć. - Łaskobójcy byli młodzi, jeszcze nie krwawnicy, chyba przybysze z Vorkehanu. Poza tym wszyscy byli zwyczajnie pocięci, rany kłute, szarpane, cięte, płatowe, kąsane, tłuczone, otarcia, zadrapania... - I tak się, cholera, zaczęło...

Po jakimś czasie Noru miał dość, nie mógłby znieść gotowania się w tym niewyobrażalnym zaduchu ani chwili dłużej. Przez osmolone i okopcone okno za szynkiem widział jak klatkowicze załatwiają swoje przyziemne sprawy jak każdego dnia w zbliżającym się szczycie. Grzebiący Imiona wyrył właśnie kolejny napis na obelisku, grupka wojów szukała guza wśród jakichś tanar'ri, kaosyci wyli w kierunku Iglicy jakieś "łacińskie" inkantacje, a w końcu Zbieracze ciągnęli trupy do Kostnicy. Ale wśród tego wszystkiego dało się znaleźć i pewną postać. Niskiego, rudego anarchistę...

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:20 pm
autor: Ghoster
- Laurel -

W bezimiennej, podziemnej krypcie rozległ się krzyk. Kobiecy krzyk bólu, słychać było płacz i lament, który rozszedł się wraz z korytarzami. Agonia jaka zalała tę kobietę była niewyobrażalna, na świat przychodziło właśnie dziecko poczęte z gwałtu boga na śmiertelniczce. Była skazana na samotny poród w tych katakumbach, łzy znikały w brudnej, rdzawej wodzie kapiącej jej po twarzy. Z jej łona wyłoniła się mała, blada, ubarwiona płynami płodowymi głowa niemowlęcia. Płakało, krzyczało, nie wiedziało co począć. Było plugawe, ohydne, piękna kobieta patrzyła jak z jej ciała po dziewięciu miesiącach wychodzi potwór, syn Władcy Much. Obrzydliwa szkarada, zamiast rąk i nóg posiadało pokryte śluzem macki podobne do swego diabelnego ojca. Jego oczy były ściśnięte, i chociaż otwierał je by ukazać jaka żółć trawi jego tęczówki, szybko zamykał je w kolejnych wrzaskach i skowytach wydostających się z jego płuc. To samo robiła jego matka, klęła wniebogłosy pod żużlem Maladomini widząc, jak twór piekielnego tumultu rodzi się pomiędzy jej nogami. Patrzyła na tego bękarta z nienawiścią i żalem, nie wiedząc, które uczucie w niej dominuje. Chwyciła za pępowinę, urwała ją gołymi rękoma skręcając się samemu z bólu, a następnie zawiązała ją silnym supłem. Podniosła wylęgańca do siebie, szlochał zalewając się okrutnie niesprawiedliwym płaczem. Na zmianę cierpiała i czuła ulgę z faktu, iż nasienie Belzebuba opuściło jej ciało. Chwyciła mocno za szyję niemowlęcia i ścisnęła ją rękoma z całej siły...

Laurel usiadł na posłaniu zalany potem... Dziwaczny sen wciąż kołatał mu się po głowie, obrazy były wyraźne jak ropnie na twarzy Ulowej ladacznicy. Przetarł mokrą twarz dłońmi. W co ja się znowu wpakowałem, przemknęło mu przez myśl, jako że ani przez sekundę nie wątpił, że sen ów nie przyśnił mu się przypadkiem. Za oknem rdzawa szarość zwiastowała poranek w Sigil. Tak więc to dziś, pomyślał. Znaleźć rudego anarchistę, dowiedzieć się skąd te trepy wzięły mnie na liście płac i jak mam się wyplątać z awantury między jakimiś szpicowanymi Umorerami, Czerwoną Śmiercią i Ligą Rewolucyjną... Bagatelka.
Pozbierał się szybko i cicho, by nie obudzić Urd-Kai, opuścił jej dom. Wychodząc na ulice złapał się na odruchowym, kontrolnym spojrzeniu po okolicy, a w głowie majaczył mu obraz nieruchomej kobiecej twarzy otoczonej kryzą ostrzy. Zły na siebie, odegnał precz czarne myśli i energicznie ruszył na swą poranną jazdę. Zjadłszy szybkie i tanie śniadanie w jednej z okolicznych karczm, zajrzał na ulicę Dwóch Dabusów; w drzwiach zamkniętego jeszcze sklepu 'Drobiazgi i Czaszkoszczury' zostawił krótką notkę informującą, że jest zainteresowany posadą- jako adres kontaktowy podał dom Urd-Kai. Potem zaś pędem ruszył do Ula.
Dawno już stwierdził, że na niepokój najlepsza jest ciężka praca- a że i miedziaki zazwyczaj na drzewach nie rosły (Jakby w Klatce były jakieś drzewa! pomyślał z ironią)- skierował się wprost na targowisko. Jeden z tamtejszych zarządców, Kradok- potężny, brodaty i ciemnoskóry- zawsze miał dla niego jakąś pracę na kilka godzin. Targając w pocie czoła skrzynie pełne towarów z Zewnętrza, Laurel wspominał swego mistrza Gahn'diego, który przysyłał go tu celem fizycznego treningu. Klepsydrę przed szczytem zjadł wczesny obiad w malowniczej kompanii pracowników Kradoka i już w zupełnie innym niż rano humorze, rozgrzany i zadowolony z siebie- jak zawsze kiedy wykonał kawał solidnej, fizycznej pracy- a również bogatszy o pięćdziesiąt miedziaków, ruszył pod Kostnicę.
Skrywszy twarz w cieniu kaptura usiadł na schodach obok Nagrobka Sfer, skąd miał całkiem przyzwoity widok na większość placu, karczmę Proch-Do-Prochu i bramę do siedziby grabów; zasłuchany w inkantacje pobliskiej ich grupy pogryzał precla i czekał, wypatrując rudzielców i swoich nowych kompanów.

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:21 pm
autor: Ghoster
- Noru -

Zaskoczone odpowiedziami diabelstwo zaczęło się głowić nad przyczyną tego tajemniczego poświęcenia. Rany na nadgarstkach? Samookaleczenie? Czego te świry mogły się bać? Wyglądało na to, że odpowiedzi były bliżej niż sądził. Noru zauważył znajomego anarchistę szwendającego się po placu. Krótkie, rude włosy, to był ten trep z listu Magnata!
Kaduk wyparował z gospody, połykając powietrze, które mimo swoich wad jednoczyło się z płucami. Poprzedni zapach stęchlizny tak mocno dawał się we znaki, że przy dłuższym pobycie w gospodzie można było zgłupieć. Chociaż, nie trzeba było tam gościć, by nie zauważyć tego po grabach.
Noru rozejrzał się po okolicy. Graby, zbieracze, trepy, wszyscy oddawali się swoim czynnościom. Wyglądało tylko na to, że wkrótce rozpocznie się mała zamieszka między grupką bandytów, a demonami, która nie powinna kolidować z jego planami. Diabelstwo ruszyło przed siebie podpierając się kosturem, niepewnie zmierzając do anarchisty, człowieka niewielkiej postury, odzianego w imponującą, bladoczerwoną zbroję. Krótko ostrzyżony anarch stał wyprostowany rozglądając się i szukając kogoś znajomego.

Anarchiści nie byli lepsi od grabów. Dla kaduka wszyscy byli związani i ograniczeni barierami swojej wiary, tudzież prawdy, którą wyznają. Nieważne jak sprawni w fechtunku, obeznani ze sztuką czy umiejętnie władający słowem ? przynależąc do frakcji, dawali dowód na to, że tylko w grupie są silni, a jako indywidualności nie istnieją. Noru nie podobała się sama myśl, że będzie musiał rozmawiać z anarchistą, dlatego spróbował jak wielokrotnie w przeszłości? blefować.
- Kajdany fałszywego świata, och niewola, złe moce, ciemiężyciele? - Kaduk miał tylko nadzieję, że nie dało się wyczuć pogardy dla tej, oryginalnej filozofii ? czymże byłby świat bez tępych frakcji, bracie? Bez jadu spływającego po ostrzach fałszu?
Wyraźnie zaintrygowany anarchista zaczął przyglądać się diabelstwu, a ten kontynuował. ? Powiedziano mi że Cię tu znajdę. Magnat. Żądam odpowiedzi.
- M-m-magnat? A-ale, jes-jesteś A-a-al-al-albert? ? Zainteresowanie zamieniło się w strach.
Noru był wyraźnie zaskoczony. Rudy cwaniak w potężnej zbroi to jąkała, którego elektryzowało samo wspomnienie o Magnacie. Ot, trep przestraszony własnego cienia. Nie mógł być groźny, a diabelstwo zamierzało to wykorzystać.
- Dlaczego *wciąż* tu jesteś? ? Diabelstwo uważnie dobierało słowa.
- M-miałem za-zabić Al-alb? ki-kim je? M-mag-magnat rozkazał ? zagubiony we własnych myślach, nie mógł skleić nawet najprostszego zdania. Noru zastanawiał się jak ten skurl mógł w ogóle trzymać w dłoni broń. Czyżby Magnat nie miał kompetentnych ludzi?
- Szukam Yuan-ti, Izhzim, mówi Ci to coś? Tylko proszę przestań skomleć, nie mam na to czasu.
- M-miałem g-go odnaleźć. Po-pod placem szm-szmaciarzy, k-katakumby, p-portal. Mu-mus-sisz wy-wyrecytować ppp-pieśń, ww-wiersz, cc-okolwiek, o-o d-demonach. S-samm m-miałem? - Anarchista zaczął się trząść, spoglądać na lewo i prawo i uważnie obserwować każdego przechodnia.
- Miałeś go odnaleźć, ale nie starczyło Ci sił? Przestraszyłeś się yuan-ti? - zadrwił ? Dobrze, gdzie dokładnie znajduje się ten portal? Nie mam czasu, skup się. ? Noru tupnął kijem o ziemię. Coś w tej rozmowie zdecydowanie mu nie pasowało. Anarchista powinien być pewnym siebie mordercą, a nie przestraszonym, jąkającym się skurlem.
- N-nnie wiem, p-pod pp-placem szmaciarzy? - Rudy anarch zgarbił się i unikał kontaktu wzrokowego.
- Tak to już wiem. Dobrze ? diabelstwo rozejrzało się ponownie, sprawdzając czy nikt ich nie obserwuje ? Co jeszcze wiesz? Księga, słyszałeś coś o grimuarze?
- K-k-księga? T-tak, znaleźliśmy op-prawę, g-grimmuar? N-nie wwiem. Jest b-bardzo ważna, mo-może p-pomóc, m-może d-dzięki t-temu o-obalimy ła-ła-łaskobójców.
Zaintrygowane diabelstwo postanowiło dalej drążyć ten temat. Anarchiści występujący przeciwko Łaskobójcom? Dla Noru to była niesłychana ciekawostka. Gdyby obie frakcje same się unicestwiły? ach marzenia. Kaduk pozostał jednak realistą, zniszczenie jednej czy drugiej frakcji to zachwianie równowagi. Jakaś siła zyskała by dzięki temu większe wpływy, a może doprowadziłoby to do większej wojny.
- Dlaczego chcecie wystąpić przeciw Łaskobójcom?
- N-nie my? T-tran-transcd-t-transcendentni. M-mordy? n-nadużycia?
- A Wy, jako anarchiści chcecie na tym skorzystać. Łaskobójcy, czuciowcy czy grabarze, dołączycie do każdej wojny, byleby pozbyć się przeciwników, nawet jeżeli sami macie współpracować z wrogami. Interesujący sojusz. ? Noru przez chwilę patrzył podejrzliwie na anarcha. Zbyt łatwo dzielił się swoimi informacjami. Przez moment kaduk myślał o tym jak wydobyć z niego informacje o magnacie. Bezpośrednie pytanie mogło być zbyt ryzykowne i go wystraszyć.
- Dziękuje Ci za informację. Zajmę się Izhzimem, powinieneś wrócić do Magnata. Pamiętasz, gdzie jest jego siedziba, prawda?

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:22 pm
autor: Ghoster
*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

- Laurel = Wiedzokrad = Noru -

Nie pamiętał, a raczej nie wiedział. Trudno było się zresztą dziwić, powszechnie było wiadome, iż imiennicy nie byli prawie w ogóle informowani o wszelkiego rodzaju sprawach, które sięgały poza zaopatrywanie frakcji w żyto li inne zapasy. Oni co prawda nie wierzyli, żeby Magnat naprawdę był jakiegoś rodzaju faktotum, którego zadaniem było pomóc Lidze Rewolucyjnej zdetronizować inną gildię, jednak, tak czy inaczej, nadal nie wiedzieli o tym za dużo, praktycznie rzecz ujmując mógł być każdym, skurl jeden wiedział, może nawet był faktolem anarchów, wszakże tego nigdy nie widziano. Po jakimś czasie, mniej więcej w minuty po "przesłuchiwaniu" ryżego, paczka znalazła się tam już cała. Noru był tam pierwszy więc uznał, iż wyciągnął wystarczająco informacji o tym, o czym chciał wiedzieć. Laurel oraz Cięty przybyli na miejsce, już nawet nie udając, że mają coś wspólnego z frakcją anarchów, co więcej, gdy przybyła Belanora, cała w nowym, typowo sigilijskim ubraniu, ustawili się wokół rudzielca i tylko czekali na rozwinięcie. Gdy już anarch wygadał co wygadać miał, to jest położenie portalu, który mógł prowadzić do yuan-ti, spuścili go i postanowili poczekać. Na Alberta. Ten jednak nie przybywał, gdy stali tam dziesięć, dwadzieścia, w końcu i trzydzieści minut. Wymienili się wtenczas informacjami, oczywiście nie wszystkimi, bowiem nie ufali sobie, nikt mądry by tak nie robił wobec osób, które conajwyżej widział gdzieś w towarzystwie gości Kościszczura, nie będącego, wbrew pozorom, knajpą dla szlachty. Tak czy tak podopieczny Hurija, czy, jakby to lepiej brzmiało, krwawnik od czuciowców, nie pojawił się. Czy to nie zdążył nawet przeczytać kartki od Magnata, czy to zobaczył ich z daleka i postanowił zawrócić, widząc co się święci. Chociaż ta druga opcja zdawała się jeszcze głupsza od poprzedniej, ryży stał tam trochę wcześniej, podczas gdy oni nie wystawiali się na widok, a ustawili w bezpiecznej odległości, gdzieś koło wielkiego obelisku z imionami.

- To co, odpuszczamy sobie? - Zapytała Belanora, miała ona na sobie lekkie ubranie, nieco podobne do tych, które nosiły dotiońskie kobiety, pełne rozcięć w okolicach ud, przedramion oraz na plecach. Jej blond włosy swobodnie opadały na odsłonięte ramiona, a w nawiązce, tym razem nie części sukni a zwykłego ubioru, spoczywał ostry sztylet ze zdobioną, gładką rękojeścią.

- Tak. - Odparł któryś z nich, reszta przytaknęła w oznace braku sprzeciwu.

Skierowali się do miejsca, które wskazał wcześniej wypytany, wygolony, ryży jąkała, czyli w kierunku Placu Szmaciarzy. Nie zajęło im to długo, szybko minęli sklepienia budynków obrośniętych wszędobylskim chwastem, który rosnął na próżności mieszkańców Miasta Drzwi, dalej przed ich oczami przemknęło kilka wyższych budynków, zapewne służących jako zajazdy i azyle dla zbieraczy, od których aż się roiło na ulicach Ula, całkowicie zapomnianych przez Harmonium. W końcu znaleźli się przed wejściem na Plac Szmaciarzy. Tę dzielnicę od północnego, o ile w Sigil były kierunki, dzieliła wielka brama, wykonana w całości z marmuru i upostrzona we wszelkiego rodzaju ostrzach oraz mieczach, które pokrywały gęsto coś, co przypominało dachówki. Czymkolwiek to było, pokrywało potężną ścianę z wnęką, brama była rozwarta, podczas gdy jej drzwi były zastopowane w otwarciu przez dwa, wielkie, ustawione niemal równolegle do siebie wzajemnie wozy wielkości tych, na których zbieracze wozili ciała do Kostnicy, do prochów. Duraki i poproszajki spacerowały ulicami omijając ich, ludzi zdawało się przybywać i przybywać, tłum nadal budził się do życia po szczycie i zdawał się z chwili na chwilę powiększać w nieustającej sieci bezinteresowności. Gdy przeszli przez ogromne, mosiężne odrzwia, coś skusiło Wiedzokrada by ten, zupełnie bez powodu, spojrzał za siebie. Jego oczom, tuż po przekroczeniu wejścia, ukazała się mosiężna, enigmatyczna i tajemnicza twarz. Było to wielkie popiersie Jej Cichości, które zdawało się, jak na ironię, przysłaniać luminescencję nieba i posyłać na niego cień. Wykonana z zardzewiałego, lecz mimo wszystko wciąż błyszczącego metalu maska była otoczona koroną z ostrzy. Brzytwy i klingi porastały grubą warstwą wielką tarczę za Jej głową, a oczy zdawały się wpatrywać w niego z melancholijnym, przepełnionym jakimś transcendentnym przeczuciem wzrokiem, który przeszywał go wskroś. Cięty, bez najmniejszego jęku opuścił wzrok i nakreślił półkole nad sercem palcem wskazującym prawej ręki, po czym dogonił grupę śmiałków wsłuchując się w, teraz dziwnie wytłumiony, rozgardiasz Placu Szmaciarzy...

- Panie, podejdźże no tutaj, mam na wymianę całkiem-całkiem sztylecik z podobizną Posejdona, sprzedam za parę dzwonków, przyjmę nawet oberżnięte, chono tylko w tej zaułek to obczaisz co tam mam...

- Hmm... Tak, to naprawdę fajnie i w ogóle, ale wiesz, szpicuj się, ty pieprzony agnostyku...

- E, swołocz, szto ty do mienja pierdoliosz?

- Wszędzie ta cholerna wiara, wszędzie głoszą te swoje cholerne prawdy. Cholerne frakcje w cholernym świecie cholernej filozofii. Niechże w końcu ktoś zniszczy je wszystkie i doprowadzi do harmonii w chaosie, porządku w nieładzie.

- Przepraszam cię, mam do wykarmienia dwójkę dzieci, daj mi, proszę, miedziaka... Obiecuję, dzieci to nie diabelstwa, ciężko jest teraz...

- Smarować, smarować, sypać miedzią śmiałkowie! Przyjmuję zakłady do dwudziestaka, trzydziestak po znajomości, to kto gra w tuhafa? Szybkie partie, zapewniam na mój złoty symbol i fajkę ojca!

- Hej, ludzie! Czwórka trepów z Urzędniczej, dawać, wychodzić na balkony i plujemy na nich!

Za dukata brat sprzeda brata.

Przekroczyli trzecią bramę, tym razem o wiele mniejszą niż dwie poprzednie, prowadząca bezpośrednio do dzielnicy. Przeszli przez wyrwę w kratach, znajdowali się teraz w jednej z mniejszych części Placu Szmaciarzy, na raczej małych rozmiarów skwarze, o wiele mniej zaludnionym przez wszędobylską ćwiżbę niż kilka wcześniejszych "dystryktów" biedaków, ale i tak wokół nich przewijało się mnóstwo bezimiennych twarzy. Pierwszy minął ich jakiś ubrany jak cebula w kilka warstw grubych szat Grabarz, z rękami wepchniętymi w rękawy zwisające daleko za dłońmi. Gdy przeszli pod małym mostkiem, stanowiącym teraz coś w stylu przejścia na drugą stronę placu, obeszli małą grupę Chaosytów, którzy darli się wniebogłosy w obłędzie, wynikającym najpewniej z nawdychania się jakichś znachorczych ziół, wyli, skakali i szczekali bez jakiegokolwiek celu, a jeden z nich nawet wpadł na Laurela, który to, w wyrazie obrzydzenia, odepchnął go beznamiętnie w kierunku kumpli, wiedząc, że ten tego pewnie nawet nie zauważy. Dalej stała grupka Łaskobójców, trzech, przysiadywali na zewnętrzu dawno niedziałającej, zrujnowanej wręcz fontanny i odłożywszy broń na kolana, to jest katowskie topory i flambergi, wpatrywali się w grupkę gości z Urzędniczej z pewną dozą zniechęcenia, jednocześnie wzrokiem zmęczonych krwawników, którzy odwalili co odwalić mieli i teraz nudzą się czekając na koniec roboty dla dzisiejszej komórki. Gdzieś na balkonach przesiadywały stare, diabelskie baby wgapiając się we wszystkich a w pewnej alejce mignął im gith, lub przynajmniej elf, wchodzący w portal, gdy już stali koło tego właściwego, który, podobno, miał znajdować się przed nimi. W myślach usłyszeli słowa ryżego traktujące o kluczu, który miał otworzyć im wejście do jakiegoś miejsca, gdzie to mieli spotkać yuan-ti, jednak Belanora chwilę później przypomniała im je niemalże słowo w słowo.

- Zna ktoś pieśń, wiersz albo cokolwiek o demonach? - Pytała o tanar'ri, a w waszych głowach pojawiły się dziesiątki wierszyków li historyjek, co to z każdym słowem rymowały się, opowiadały wam je istoty z przeszłości, których imiona zdawały się do was powracać. Teraz wystarczyło tylko to głośno powiedzieć...

Plac Szmaciarzy.

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:22 pm
autor: Ghoster
- Wiedzokrad -

Doznania - któż je pojmie? Cóż, nie mnie to dane, pomyślał Cięty, gdy Viveth przedstawiła mu swe odkrycia. Z każdym słowem kreślił się coraz wyraźniejszy obraz Szasmacha - skurwysyna jakich mało.
- Dziękuję ci, kochana - powiedział, gdy przetrawił wiadomości, po czym wyciągnął z sakwy notatnik i pisadło. Notował skrupulatnie, dokładnie, nie pomijając faktu, iż kręcił się na Arenie Psów oraz w Pomorze. Następnie wyrwał wszystkie zapisane kartki i zwinął w rulon, który chwycił lewą ręką. Palec wskazujący prawej dłoni wsunął pod lewy mankiet, po chwili zwitek spłonął.
- Wciąż używasz tatuaży, tygrysie? - spytała Viveth, wytrząsając popiół z kruczoczarnych włosów. Efekt był mizerny, toteż sięgnęła szybko po szczotkę. No, to byliśmy spokojni, pomyślał Cięty.
- Raz jeszcze największe... - urwał, widząc jak dziewczyna zakłada nogę na nogę, przez co w rozcięciu sukni zajaśniała biel uda. Przełknął ślinę.

Na miejsce spotkania z resztą grupy Cięty przybył lekko spóźniony, w niechlujnie pomiętym ubraniu, z głową w chmurach. Trzy lata, siedem miesięcy i czternaście dni, wyliczył. Chyba było warto.

Stali i stali, a kontakt wciąż się nie pojawił. W tym czasie bal-aasi ochłonął trochę z szoku, wrócił do świata. W końcu Belanora nie wytrzymała, ruszyli więc przed siebie, zasięgając języka w ciżbie. Jąkałą pokierował ich na Plac Szmaciarzy, stara baba z targu rybnego do katedry, a dabus swym rebusem kazał im iść się szpicować. W katedrze mroczno, szpicować można się po drodze - pozostaje tedy Plac. Plac Szmaciarzy, na którym Ciętego tknęło dziwne przeczucie, nakazujące się odwrócić. Pani Bólu. Półokrąg nad sercem, lekki ukłon. Dowiem się, kim jesteś, pomyślał Wiedzokrad. I jeśli ktoś miał się tego naprawdę dowiedzieć, to był nim chyba on.

- Zna ktoś pieśń, wiersz albo cokolwiek o demonach? - spytała Belanora. Cięty, jako złodziej informacji, znał takich i owszem, sporo. No to też i się podzielił.
- Znam wiersz o diablicy. Mogę wyrecytować.

Piękno, gracja w ruchach twoich
Radość, szczęście na twej twarzy
I spełnienie w oczach sowich
O czym zatem serce marzy?

Czy o życiu w wielkim świecie,
O podróżach, o wojażach
Przez pustynie i zamiecie
Czy ten żal właśnie wyraża?

Lubo żądza tobą targa
Tak nieludzka i doczesna
Wszak i diabłu zadrży warga
Boć kobieta też cielesna.

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:23 pm
autor: Ghoster
*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

- Laurel = Wiedzokrad = Noru -

To wystarczyło. Powietrze wokół nich zgęstniało, nagle zaczęli wdychać nie tlen a pseudohektyczną substancję, która zdawała się niemal zalewać im ich płuca, topiąc je w materializującej się tam mazi pochodzącej z obłoku dymu, co to nadszedł z Urzędniczej. W łuku przed nimi, osadzonym w wielkiej, kamiennej ścianie jakiegoś budynku, cegły zaczęły się przesuwać i przekładać, zachodząc za siebie i tworząc, we wcześniejszym, mniejszym wgłębieniu, kolejny łuk. Gdy już cegły obsunęły się wystarczająco, w powstałej dziurze nagromadzony kurz spadł bezgłośnie na bruk a dookoła przejścia zaczęły się zbierać niebieskie wstęgi przecinające zmiennym tempem powietrze. Wzlatywały w górę i cofały się wijąc się we własnych ramionach. Kreśliły właśnie granice portalu, a ten miał pojawić się lada moment. Wielkie, bo niemal dwumetrowe lustro przed nimi zdawało się w połowie odbijać ich własne oblicza, a w połowie znaczyło jakąś niewyraźną, spowitą niebieskim blaskiem pochodzącym od portalu komnatę, na której środku rysował się kształt wielkiej, nieruchomej dłoni. Wkroczyli.

Katakumby.

Znajdowali się teraz w nie tak małym pomieszczeniu, służącym być może niegdyś za jakiegoś rodzaju kryptę. Portal za nimi znikał powoli, gdy ściana zdawała się rekonstruować samoistnie w jakiś niewytłumaczony sposób. Po chwili nie było po nim żadnego śladu, a ciemności spowiły pomieszczenie. Laurel już wyjmował swoją kulę by coś oświetlić, podczas gdy, w tym samym momencie, Noru postanowił nakreślić w powietrzu symbol światła. Żadnemu z nich jednakże nie dane było dokończyć swoich akcji, bowiem gdzieś na końcu komnaty zaczęło się mienić delikatne światło, które z chwili na chwilę, czym bliżej niego podchodzili, rozjaśniało coraz bardziej wykonaną niemal w całości z kamienia komnatę. Jedynie platformy, po których zresztą dane im było stąpać, wykonane były z żelaznych okuć, a w środku wypełnione, chyba dość mocnymi, drewnianymi dechami. Po jakimś czasie okazało się, że światło zdaje się pochodzić ze szczytu ręki, którą zdawali się widzieć z drugiej strony portalu. Zestaw świeczek, lub raczej czegoś okrągłego, co świeczki mogło tylko przypominać, budził się z sekundy na sekundę coraz bardziej do życia za sprawą jakiejś magii. Cięty wiedział co to była za magia, magia wywoływania, stworzenia niemal czegoś z niczego, tak też się działo, liche iskry w czasem zamieniły się świetlistym płomieniem, który teraz już oświetlał całą kryptę. Noru postanowił podejść do gigantycznej ręki, by sprawdzić czym ona jest. Po drodze omal nie przewrócił się i nie wpadł w jezioro, które powstało w niższych partiach sali. Po to też były ów platformy koloru bladej miedzi, dawały jakiekolwiek przejście między portalem a... No właśnie, czym?

Widzieli majaczącą po drugiej stronie oprawę drzwi i błyszczącą w świetle ręki klamkę, zapewne jedyne dalsze wyjście z tego pomieszczenia. Noru raz jeszcze spojrzał na, tym razem lepiej widoczną, rękę wystającą z jeziora wody, które nagromadziło się pewnie przez lata z cieknącej z jakiejś rury, rdzawej wody, która płynęła leniwiej niż zmęczona dniówką kurtyzana w Ulu. Spojrzał na jeden z wielkich palców dłoni, na którym wyryty był niewielkich rozmiarów napis wyżłobiony w runach. Wyszeptał go ostrożnie.

- "Krypta Zatopionego Olbrzyma"...

Tak też pewnie musiało być, ta dłoń była bowiem większa niż oni wszyscy razem wzięci, a kto wie ile metrów w dół ciągnął się ten pogrążony w otchłani wody dół. W końcu, po bliższych oględzinach zauważyli nawet jakieś niewielkie żyjątka i plankton porastający zatopione ściany komnaty, jednak nie zdawały się groźne. Cała czwórka skierowała się do drzwi wyjściowych, a jedno z nich nacisnęło klamkę by wejść do kolejnej komnaty. Gdy przeszli przez ramę, znaleźli się w długim korytarzu, w którym jeszcze paliły się pochodnie, zapewne używane dość niedawno. Pomieszczenie zdawało się ciągnąć na sto metrów, na podłodze widniały stare, kamienne katafalki, a w ścianach widać było wnęki, służące zapewne niegdyś za miejsce pochówku tych co biedniejszych. Nie dane im było jednak spocząć w spokoju, szabrownicy i mędy z Placu Szmaciarzy zdążyły dawno ogołocić ciała z wszystkiego, tak więc we wnękach widniały tylko wybielałe kości, zmurszałe czaszki i zardzewiały śruby, którymi mostki, kręgosłupy oraz kości udowe były poprzytwierdzane do powierzchni skalnych półek.

Nie było jednak zbyt długo cicho, powietrze zawiało na tyle ostro, iż jedna z pochodni zgasła a reszta skłoniła się swymi językami ognia w dół, zaś gdzieś w oddali, z drugiego końca korytarza doszły ich krzyki jakichś wyjców, raczej nie będących ludźmi, bowiem te głosy zdawały się być aż nazbyt, nawet jak na jakiegoś rodzaju gobliny, skrzeczące. Echo rozniosło się grubym tonem wokół nich, podczas gdy w ciemnościach zaczęły pojawiać się ponure, latające kształty przypominające oplątane w białych włosach głowy, którym w miejscu, gdzie powinny mieć uszy, wyrastały skrzydła, trzepocząc o siebie nawzajem i lecąc w ich kierunku. To były wargulce...

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:24 pm
autor: Ghoster
- Noru -

"Krypta Zatopionego Olbrzyma" - szept kaduka był ledwo słyszalny, ale dało się usłyszeć w nim nutę zwątpienia. Czyż drużyna, z którą właśnie podróżował gotowa była na walkę? Sam Noru nigdy nie kipiał szczególną chęcią przelania krwi, zwłaszcza jeżeli owa należała do większego bydlaka. Diabelstwo podążyło dalej wgłąb kolejnego korytarza, dopóty drażniące odgłosy nie kazały się zatrzymać i przyjąć pozycji obronnych...

Noru starał się skoncentrować na przeciwniku. Zielony blask, drapiący i otumaniający zmysły skowyt, ogarniająca ciemność... wargulce... Czarcie bestie atakujące stadami, cholerstwa wylegające się w podziemiach... - Te plugastwa nie znoszą światła - powiedział ledwo słyszalnym tonem, zupełnie zagłuszonym prze dźwięki nadciągających bestii. Diabelstwo i towarzysze potrzebowali teraz szczęścia, nie mniej jak promieniejących ogniem pochodni. Noru miał jednak w tej chwili inne zmartwienie. Ogłuszający skrzek wargulców sparaliżował nie jednego trepa. Nawet teraz, kaduk nie był w stanie klarownie myśleć ani porozumieć się z towarzyszami.

Kaduk pośpiesznie uklęk na ziemi, otworzył torbę i wyciągnął z niej fragment płótna, którym zawinął kawałek srebrnego pucharu. Nie było czasu na dłuższe rozważanie, Noru zarecytował fragment dawno zasłyszanej przysięgi Bogowców, mieszając ją ze słowami Faktola Ambara, po czym podrzucił w powietrze zawinięty ułamek srebra i tupnął kosturem o ziemię. Szaleństwo czy szczęście, korytarz na chwilę rozbłysł energią. *Cisza*. Kolejny szczęśliwy traf szalonej quasi magi był faktem - jakimś nieznanym samemu kadukowi cudem udało się na chwilę uciszyć te cholerstwa, chociaż zagrożenie wciąż zbliżało się w jego stronę. Zielony blask coraz bardziej oślepiał diabelstwo.

Noru rzucił szybkim spojrzeniem na towarzyszy - Cholerstwa nie cierpią światła! - Krzyknął i *wierząc*, że któryś z nich ruszy zad w stronę pochodni przyjął pozycję obronną, powoli sięgając po kolejne zaklęcie.

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:24 pm
autor: Ghoster
- Laurel -

- Wracać do krypty!- Krzyknął Laurel do towarzyszy, wyrywając jedną z pochodni z uchwytu i odpędzając najbliższe wargulce; zawodząc niezadowolonym tonem odfrunęły kawałek, trzepocząc się i wpadając na siebie. Tylko jeden bardziej hardy uderzył na mężczyznę, ale ten ciosem pięści posłał go wgłąb korytarza, koziołkującego w powietrzu.
- Szybciej!- Popędzał Laurel, spychając kompanów i osłaniając ogon kolumny- Podejmiemy je w drzwiach, tam jest najciaśniej! Nie ryzykujcie ugryzienia! Noru, poczarujesz za moment!
Laurel z wdzięcznością przyjął pierwsze zaklęcie kaduka, nie sądził jednak, żeby Noru był czaromiotaczem potężnym w stopniu wystarczającym, by ich z tej sytuacji ocalić. Postawił więc na starą, dobrą taktykę.
Pochodnia, którą machał zawzięcie rozjarzyła się jasno, spalając się niestety nieco szybciej; Laurel z niepokojem przyjął nikłe skwierczenie dobywające się z jej głowni- na taką zabawę miał nie więcej niż kilka minut. A tuż za granicą blasku ognia trzepotała zbita ściana wargulców.
- Bierzcie...- Zaczął, ale Belanora, Noru i Cięty już porwali własne pochodnie z mijanych uchwytów. Cztery ruchome źródła blasku skutecznie zapewniły im bezpieczny powrót do krypty; Laurel wśliznął się do niej ostatni zatrzaskując za sobą drzwi i opierając się o nie plecami. Z drugiej strony dobiegało stłumione wycie, postukiwanie i chrobot, czuł też co chwilę napór siły, kiedy wstrętne stwory próbowały wyważyć wrota uderzeniami swych skrzydlatych głów. Gestem wezwał Belanorę by zastąpiła go przy drzwiach, sam zaś odstąpił od nich zrzucając na podłogę sarong i płaszcz. Pochodnię porzucił koło progu w miejscu, w którym za chwilę miały przeciskać się wargulce
- W ten sposób nie wpakują się tu na całej linii framugi- Wyjaśnił, a Belanora w lot pojmując o co mu chodzi, dorzuciła swoją do stosu, na tyle zgrabnie jednakże, by ich drzewca nie spalały się nawzajem- Staraj się wpuszczać po jednym.- Uśmiechnął się jeszcze Laurel ustawiając się naprzeciw wrót i dobywając miecza.
- Gdzie są najmici z Biura Do Spraw Zapobiegania Szkodnikom, kiedy ich potrzeba...- Westchnął, na co Belanora uśmiechnęła się pod nosem.
-Gotowi?- Zapytała, na co odpowiedzią był zgodny pomruk; uchyliła więc drzwi.
Natychmiast wpadł przez nie pierwszy wargulec; Laurel ciął z góry, rozpłatując go niemal na pół i obracając ostrze zrobił oszczędny unik schodząc z drogi przelatującemu ścierwu. Belanora jednakże chyba nie spodziewała się takiego naporu na drzwi, nie zdołała zatrzasnąć ich z powrotem- Noru doskoczył do niej, potężnymi kopniakami uderzając w ich powierzchnię i miażdżąc o framugę skrzydlate głowy usiłujące wcisnąć się do środka. Laurel ciął ponownie, od dołu, przez sam środek ich kłębowiska, bryznęła posoka, pod nogami zachrzęściły kości nośne błoniastych skrzydeł; wargulce wyły, aż piszczało w uszach. Belanora zatrzasnęła drzwi dysząc.
- Pierwsza runda za nami- Stwierdziła radośnie- Wszyscy zdrowi? No to jazda!
Tym razem otworzyła drzwi nieco szerzej, ale tylko po to, by z większą siłą zatrzasnąć je na usiłujących dostać się do środka stworach- dwa się przebiły, jednego ściął Laurel, drugi zaś zebrał w środek twarzy pochodnią Ciętego; huknął o ścianę, nim jednak zdążył choć spłynąć na ziemię, bal-aasi przyszpilił go sztyletem. Noru dobijał bestie ogłuszone i uwięzione we framudze, Laurel dopadł do niego i kilka razy głęboko pchnął kłębowisko w drzwiach, Wiedzokrad zaś dorzucił i swoje trzy miedziaki wpychając między nie pochodnię. Ryk pełen bólu i wściekłości poniósł się korytarzami, napór na drzwi ustąpił. Belanora sięgnęła po pochodnię i otworzyła je ostrożnie. W głębi tunelu zdołali jeszcze dostrzec dwa ulatujące wargulce, jeden wyraźnie chromał na skrzydło, drugiemu zaś płonęły kudły, przez co przypominał nieco płonąca kulę. Laurel oszczędnymi pchnięciami dobił kilka poruszających się jeszcze głów w kłębowisku ścierwa u wrót krypty i schował miecz, wpierw starannie wycierając go o brzeg płaszcza. Zarzucił porzucone wcześniej rzeczy na siebie, nim dotarła do nich fala posoki rozlewająca się spod progu coraz szerszym wachlarzem.
- Wyśmiewajmy stąd zanim przylezie tu jakiś szpicowany krwiopijca- Zaproponował podnosząc pochodnię i żartobliwie skłaniając się przed Belanorą- Panie przodem.

Re: Księga Balora - Sesja Archiwalna

: śr lis 07, 2012 2:25 pm
autor: Ghoster
*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*

Wgłąb...

Belanora spojrzała na Laurela wzrokiem wyrzutu i jakiejś błagalności, jednak ten był zbyt zajęty swą odzieżą by móc na nią spojrzeć, co ostatecznie posłało ją jako pierwszą przez ramę drzwi. Te skrzypnęły raz ostatni a drużyna skierowała się zdłuż tunelu. Każdy, prócz Noru, miał pochodnię. Ten natomiast, zapewne dzięki chwilę temu wywołanej inkantacji, ściskał właśnie w dłoniach twardy, długi, świecący się mdłym, zielonkawobłękitnym kolorem kij. To był tej sam, porośnięty mchem kij co wcześniej, jednakowoż, zupełnie przypadkowo, i on wchłonął nieco jego mocy z zaklęcia. Laurel spojrzał raz ostatni na Belanorę, ta zaś zniknęła w drzwiach. W jej ślady najpierw poszedł Noru, następnie Wiedzokrad, ostatni zaś był jedyny człowiek wśród tej zgrai. Zdeptali oni ostatnie prochy jakie zostały z wargulców, po ziemii bowiem tarzały się jeszcze kawałki kości, uszu, wyrwane włosy i odcięta skóra po tej małej masakrze. Twarze ich, zastygnięte w jednej pozie, zdawały się nadal gdzieś we wnętrzu krzyczeć a oczy, rozwarte i wielkie, wpatrywały się w jeden punkt. Przynajmniej korytarz którym przyszło im iść był cichy, aboim słyszeli jedynie pluskające strugi wodne i palące się pochodnie, które przyszło im dzierżyć.

Kolejne pomieszczenie zdawało się być większe niż poprzednie. Co prawda nie było tutaj żadnych świateł, ale wielki przewiew, który zmusił Wiedzokrada do odpalenia zgaszonej pochodni od tej Belanory, sugerował, iż komnata jest przynajmniej dwa razy większa niż ta z olbrzymem. Wpierw półelfka ruszyła prawą flanką zataczając łuk i trzymając się kurczowo zarówno swojego źródła światła, jak i posiadanego przezeń sztyletu. Lewą stroną natomiast ruszył Noru, podczas gdy Laurel postanowił iść w przód. Jak się miało później okazać, prawie nie znalazł się dwa metry niżej na innym piętrze, bowiem był o mały włos od ześlizgnięcia się do wielkiej dziury pośrodku. Cofnął się kawałek, przyklęknął i wychylił by sprawdzić co jest na dole. Co prawda bestia musiała dawno ucieć z tamtych rejonów jakimś korytarzem odbiegającym od wnęk pod nim, jednak w czeluści widniały obgryzione kości i niedojedzone truchła. Jak się potem miało okazać, komnata miała cztery korytarze, które od niej odbiegały. Jednym przyszli, trzy natomiast, analogicznie w kierunku do pierwszego, były porozrzucane równolegle do siebie. Na ścianach natomiast dało się zauważyć, prócz oczywiście tysięcy pajęczyn oraz insektów zżerających się wzajemnie, długie rzędy naściennych półek, na których spoczywały spróchniałe kości, które od biedy możnaby nazwać godnie pochowanymi.

Chwilę potem rozległ się szalony, głośny krzyk. Nie był tak skrzeczący jak ten wargulców, zdawał się być bowiem bardziej ludzki, jednak przestraszył Belanorę na tyle, iż ta pisnęła pod nosem przerażona. Wszyscy zdawali się chcieć dostać w jedno miejsce, to jest na przeciwległą stronę wyższego piętra, jednak, w ułamku sekundy, ich oczom mignął jakiś kształt przelatujący z dołu na górę. W tej właśnie chwili zauważyli, iż sufit komnaty był bardzo wysoki i znikał w ciemnościach. Pomieszczenie spowił cichy śmiech zmieszany z dyszeniem zmęczonej istoty. Lecz nie były to tylko wdechy i wydechy, skomlał przy tym jak zarzynana świnia, a skowyty jakie wydobywały się z ust tej istoty docierały do waszych uszu. Laurelowi zdawało się, iż mógł dostrzeć gdzieś daleko w górze zarys dwóch wielkich, szeroko osadzonych ślepii, chwilę potem jednak pochodnię z jego ręki wytrącił dość spory kamień, przy okazji rozcharatując mu kawałek lewej dłoni. Nie zdążył się obrócić a kolejny odpadek, tym razem była to sporych rozmiarów czaszka, walnęła mu w głowę rozsypując się na kawałki. Wszystkiemu towarzyszył wysoki, męski falset, którego groteskowe brzmienie rozchodziło się po pomieszczeniu. Istota postanowiła jednak zeskoczyć na dół i uderzyła ostro w Noru, przewracając go i turlając w dół. Kij Mchu został gdzieś na podłodze a ten potoczył się w środek komnaty tak, iż już tylko dwie pocharatane ręce trzymały się wyższego piętra. Wszyscy natomiast mogli teraz widzieć istotę, która skąpana była w zielonym świetle kija. Nie wiedzieli czym to dokładnie było, ale małpiszon jaki przed nimi stał był masywny i skoczny, przypominał im właściwie tylko Bar-Lgura. Istota wrzasnęła raz jeszcze, a jej włosy, długie na całym ciele prawie na pięć centymetrów, rozwiały się we wszystkich kierunkach. Gigantyczne oczy wgapiły się w was ze złością a dłonie zacisnął w pięści, po czym pofrunął na drugą stronę komnaty odbijając się od krawędzi piętra, przez co Noru prawie nie spadł w dół. Znajdował się teraz pomiędzy Laurelem a Wiedzokradem. Dało się lepiej zobaczyć, iż włosy ma brunatne a oczy zielone, istota ta jednak nie uznała za stosowane ubrać się w cokolwiek do tego spotkania, toteż kutas, ponad dwudziestocentymetrowy, zwisał luźno wraz z jajami. Stwór nie robił sobie jednak z tego nic, gapił się na każdego z was i w końcu, co niezwykle zaskoczyło całą waszą gromadę, przemówił.

- Trepy, trepy! Czego tu szukajta!? Na chujta się pchajta w te jaskinie!? Wyśmiewać w złotoprędzy, włóczędzy, do jasnej kur-wy-nę-dzy!

*Określenie wymiarów obrazka nie było możliwe.*