Zerknij czy wszystko poprawnie się otwiera (zał.), zdaje się, że musisz być zalogowany żeby pobrać.
Nie sugerowałbym się bardzo tym tłumaczeniem, pisane to było lata temu, bez korekty redakcyjnej, kiedy z tekstem pisanym radziłem sobie znacznie gorzej niż dziś.
Działa.
Prolog
Niewiele rzeczy może się równać z nieznośnym fetorem Ula.
Kominy fabryk i warsztatów buchają siarkowymi wyziewami, barwiąc powietrze czarno-żółtą, chorobliwą mgłą, która niemal całkowicie zasłania przeciwległą część Sigil majaczącą wysoko na niebie. Miasto ma kształt torusa, jak dawno temu wyjaśnił ci przewodnik – jeden z mimirów. Wygina się ku własnemu środkowi i wije wokół chmury dymu, który u większości tępaków wywołuje łzawienie oczu.
Do tego dochodzi smród bezdomnych tłoczących się w alejkach, ubranych w podarte łachmany, spod których widać brudną skórę. Zapach potu i niemytych ciał, tak kwaśny i intensywny, że parzy ci nozdrza. Ciała biedaków pokrywa zastygłe błoto (a przynajmniej masz nadzieję, że to błoto), które pośród ciągłych przepychanek zdążyło uformować na ich skórze cienkie płaty. Nikt nie ma dość siły woli, by się stamtąd wyrwać, ani nie myśli na tyle jasno, by dostrzec, że ktoś obok wyzionął ducha. Oto prawdziwe szaleństwo – stan, w którym nie przeszkadza ci, że ocierasz się o trupa. Prędzej czy później Ponuracy rozpędzą tłum, by Grabarze mogli się zająć ciałami. Kiedyś upuściłeś tuż przed taką grupą bezdomnych garść miedziaków. Monety uderzały o ziemię, ale pozbawione nadziei oczy dalej zawzięcie wpatrywały się w dal. To pewnie jedyne oczy, które nie rozjaśniły się z chciwością na widok brzdęku.
Kolejne źródło smrodu to opary ze Sfer Niższych ciągnące się za zwalistymi demonami i diabłami, które wałęsają się po ulicach i potrącają bez słowa tak aniołów, jak i żywiołaki. Gdziekolwiek nie pójdą, podąża za nimi smród palonego mięsa i siarki. Mogłoby się wydawać, że w Mieście Drzwi nic nie ma znaczenia – słabi nie mogą liczyć na pomocną dłoń, a śmiertelni wrogowie, nieprzychylni sobie ze względu na rasę lub wiarę, siadają przy herbacie na środku targowiska i debatują nad kwestiami filozoficznymi. A może to po prostu cień Pani. Wzdrygasz się na samą myśl.
Nad Ulem unosi się smród oleju i metalu, potu i brudu, ognia i siarki – tak gęsty, jak gdybyś brodził w maśle. Nieraz sprawiał, że piekło cię gardło, raz cię nawet oślepił. Wywoływał odruchy wymiotne. Obok przechodzi paladyn w prostej kolczudze z brązu. Ma szeroko otwarte oczy i zasłania nos perfumowaną chusteczką. Z pewnością przybył do Sigil po raz pierwszy. W duchu wyrażasz uznanie wobec tego, że nie wymiotuje. Jak na razie.
Naprawdę niewiele rzeczy może równać się ze smrodem Ula.
Obecnie niezbyt często przechadzasz się tymi ulicami. Są zbyt niebezpieczne, a ewentualne zyski nie warte ryzyka. Dziś jednak zaprosił cię tu stary przyjaciel i nie chciałeś mu odmawiać, nawet jeśli wynikało to jedynie z nostalgii. Straszny z niego gaduła, ale potrafi opowiadać w niezwykle interesujący sposób, zwłaszcza przy kuflu dobrego wina i obfitym posiłku.
Czekasz na targowisku już od dobrej godziny, skubiąc elizejskie śliwki i suszone grzyby z Zewnętrza. W międzyczasie jakiś kupiec przywlókł na swój stragan wielką, potworną rybę – zdaje się, że z samej Sfery Żywiołu Wody – i zaczął sprzedawać sztuki mięsa wyglądającego stanowczo zbyt wykwintnie dla mieszkańców Ula.
Wzdychasz. Popołudnie za pasem, a ty stoisz pośród tłumu, na widoku, nie czując się do końca bezpiecznie. Zerkasz na Strażników Harmonium. Trzech. Wystarczy, by utrzymać porządek, ale i tak czułbyś się zdecydowanie lepiej w Dzielnicy Urzędników.
Nic tu po tobie. Wchodzisz w pierwszą uliczkę prowadzącą w kierunku twojego leża. Okazuje się ona nierówną, zygzakującą drogą, której zakręty znaczą ostre kanty budynków oplecionych ostroroślą.
Chociaż błądzisz myślami, twój wzrok zatrzymuje się na drzwiach wciśniętych między dwa większe sklepy. Mały, ciemny zaułek, wyrwa w murze – część Ula, której nigdy wcześniej nie zauważyłeś. Może być świeżo wybudowana, ale tynk jest miejscami popękany, a gęste wici ostrorośli oplatają z obu stron framugę, która jakby nie bardzo tkwi w ścianie. Nad drzwiami wisi krzywo podniszczony szyld.
Jak dziwnie.
Dwuskrzydłowe drzwi otwierają się, gdy je trącasz. Wita cię ostry zapach dymu i alkoholu, zaskakująco czysty w porównaniu z powietrzem na zewnątrz. Mniej cuchnące zło. Cały dzień czekałeś na tę chwilę: w końcu bierzesz miły, głęboki wdech.
Tawerna jest znacznie większa, niż zdawało się z zewnątrz. Rozciąga się na przynajmniej pięćdziesiąt kroków, a do tego ma drugi poziom. Zza baru spogląda na ciebie marilith z nagimi, obwieszonymi biżuterią piersiami. Cztery ręce ma zajęte szklankami i butelkami, które co chwilę delikatnie o siebie pobrzękują. Piątą wyciera strużkę spływającą po szklance, a w szóstej trzyma łańcuch.
Łańcuch prowadzi do obroży wokół szyi mężczyzny o ciemnoszarej skórze i włosach o barwie dymu. Posępnie zmarszczone brwi i pomarszczona twarz zdradzają piekielne pochodzenie. Najpewniej kambion. Kuca na podłodze i patrzy na ciebie wilkiem, polerując kubek. Ma na sobie starą, pordzewiałą zbroję.
Marilith uśmiecha się, widząc, że postanowiłeś wejść.
– Widzę nową twarz – mówi. – Jestem Shara Sześć-Ostrzy i mam tu spory zapasik alkoholu. Powiedz, jeśli czegoś potrzebujesz.
Grzecznie kiwasz głową i wskazujesz karczmarce butelkę Ciemnego Baatoriańskiego. Minęło trochę czasu, odkąd miałeś okazję dobrze wypić. Delikatnie oblizujesz usta, czekając na mocne dymione ale. Hebanowy płyn szumi i chlupocze w drodze do kubka, a Shara Sześć-Ostrzy wyczekująco kiwa głową. Jeśli uporasz się z Ciemnym Baatoriańskim, z pewnością zasłużysz w jej oczach na szacunek.
Pozostali klienci tawerny to, jak przystało na Sigil, bezładna mieszanina. Kobieta ubrana w skórzaną zbroję i zakurzone brązowe szmaty balansuje w zgięciu łokcia włócznią o obsydianowym grocie, jednocześnie łapczywie wylizując wnętrze kubka. Przy stole naprzeciw niej siedzi grupka śmiałków z mieczami, ubranych we wspaniałe szare płaszcze i kapelusze właściwe raczej szlachcie. Uśmiechają się pod nosem, jakby wspólnie zastanawiali się, co tu spsocić.
Odwracasz się i prawie podskakujesz z wrażenia. W przeciwległym kącie tawerny po metalowej kolumnie przesuwa się dziwny wzór – kolorowy kształt mężczyzny. Płynie po powierzchni kolumny jak żywy mural. To najwyraźniej dwuwymiarowa istota w kształcie przystojnego młodzieńca w żółto-czerwonym płaszczu.
Wokół wolnego stołu skrytego w rogu pomieszczenia wzbija się nagle gęsta, szara mgła. W stojących na stole szklankach agresywnie bulgocze krwistoczerwony napar, w którym wirują drobinki czarnego cienia. W pewnej chwili macki mgły zagłębiają się w jednej ze szklanek, a znajdujący się w niej płyn zaczyna znikać. Mrugasz z niedowierzaniem.
– Radzę ci trzymać się z dala od tych gości, przybyszu – mówi Shara Sześć-Ostrzy z lekko drwiącym uśmieszkiem. – Jakkolwiek rzadko wpuszczam do mojej tawerny typów ich pokroju, kiedyś… zajęli się kilkoma kłopotliwymi osobami, które wykraczały poza moje możliwości. Czasami z wdzięczności za ich przysługę daję im kolejkę Krwawego Abiszajskiego, ale lepiej na nich uważać.
Już masz zapytać o więcej, kiedy rozlega się donośny, melodyjny głos.
– Uwaga, moi mili! Zaśpiewam pieśń o śmiechu i łzach, o wojnie i pokoju. O człowieku, który tak przywiązał się do życia, że zginął z własnej ręki! Zaśpiewam o tym, który zstąpił do sfer przeklętych w poszukiwaniu zbawienia; który dążył do samozniszczenia, by inni mogli żyć. Zaśpiewam pieśń, która sprawia, że anioły płaczą, a furie lamentują. Zaśpiewam pieśń – tu robi przerwę – o Bezimiennym.
Odwracasz się w stronę sceny, gdzie na krzywym taborecie siedzi z podniesioną ręką piękny, złotoskóry anioł. Jego rozpostarte skrzydła mienią się wieloma barwami. Ma na sobie śnieżnobiałe spodnie zebrane w pasie srebrną szarfą, a pod ramieniem chowa lirę. Po chwili podnosi ją i zaczyna grać szybką, pełną smutku melodię, po czym robi kolejną dramatyczną pauzę. Ciężka jak cetnar ostatnia nuta rezonuje pośród ścian tawerny, natychmiast uciszając tłum.
– Ano, a o którym „Bezimiennym” mowa? – dobiega z rogu tawerny opryskliwy głos. Nie jesteś w stanie dostrzec, do kogo należy. – Czy to ten sam, o którym mówią „Człowiek-Bez-Imienia”? A może to „Ten, Którego Imienia Nie Można Poznać”?
Bar wypełniają wybuchy śmiechu, od dźwięcznego chichotu po wężowe syki, niskie porykiwania i dziwny dzwoniący dźwięk, którego nie rozpoznajesz. Dzierżyciele ciężkich kufli zaczynają uderzać nimi o stoły, a ci ze szklanicami klaszczą lub klepią się po kolanach.
– A może zaśpiewa o „Tym, Którego Istnienie Jest Tak Przerażające, Że Na Samą Myśl O Nim Wybucha Ci Głowa”? –wtóruje inny głos, wywołując kolejne salwy śmiechu. Tym razem to młoda kobieta z kwiatami we włosach, w sukience, która wygląda na uszytą z płatków róż.
– Coo? Który to? – pyta mężczyzna obok ciebie. Przypomina humanoidalną świecę – jego głowę spowijają płomienie, które dziwnym trafem nie imają się ubrania.
– Słyszałem… o tym Bezimiennym – intonuje stary głos. Należy do mężczyzny stojącego za barem. Jego długie, szczupłe palce ściskają starannie zapisane papiery. Pociągłą, bladą twarz zakrywa dziwny kaptur, przez który jego głowa i ciało wydają się jednym – wielkim jajkiem. Wygląda ci na księgowego. – Słyszałem… legendy o tym, który chodził pośród sfer, nieśmiertelny, porzucony przez samą Śmierć.
– Śpiewasz o Człowieku Wielu Śmierci? – pyta kobieta z włócznią, przyciskając kubek do piersi. Jej głos jest surowy i pobrzmiewa w nim drwina. – Słyszałam o nim od leżącego w odrętwieniu pijaka. Opowiadał o człowieku, któremu służyli mężczyźni i kobiety, a on używał ich jak narzędzi i odrzucał, gdy tylko się zużyli lub zepsuli.
Z miejsca położonego nieco z tyłu wysuwa głowę chochlik. Z jego małego ramienia zwisa przewieszona sakiewka.
– Ten, Który Umarł Więcej Niż Raz? Skamieliny kruszeją ze starego wieku, a ja mam co jeść i palić, dobry człowieku!
Deva uśmiecha się i przytakuje.
– Śpiewam o nich wszystkich. I o żadnym z nich, drodzy przyjaciele. Jestem Oudilin Ovariis, bard i zbieracz historii.
– Raczej mitów! – ponownie rozbrzmiewa pierwszy, szorstki głos. Widzisz, jak na jeden ze stołów wskakuje niski humanoid. To zapewne krasnolud – słyszałeś o tej rasie podziemnych stworzeń, ale według znanych ci opisów powinien być nieco wyższy. – Na tym skończonym zadupiu codziennie opowiada się tysiące bajek i plotek. Mówię wam, to kolejna skrzynia pełna gnoju!
Przez tłum przetacza się pomruk aprobaty.
– Gnoju?
– Gnoju! Gnoju po DWAKROĆ!
– Ale…
– PO TRZYKROĆ!
Deva robi krótką przerwę, by dać tłumowi się uspokoić. Krasnolud dyszy i niemal toczy pianę z ust.
– Jak się zwiesz, przyjacielu? – pyta anioł.
– G’mir!
Kolejna przerwa.
– G’mir? G’mir Karłowaty Krasnolud? – pyta włóczniczka. – Wściekły barbarzyńca? Ten, który zgładził Arcywładcę Demonów Gulathomona po tym, jak wrzucono go w wir walki? – Masz wrażenie, że słowo „wrzucono” zostało użyte w zupełnie dosłownym znaczeniu.
Usłyszawszy niezbyt pochlebny przydomek, krępy wojownik łypie groźnie i obnaża zęby. Kolejny wybuch powstrzymuje w ostatniej chwili uspokajający gest dłoni devy. Mężczyzna odkłada lirę na taboret, a w jego ręce w obłoku kurzu pojawia się niewielka brązowa książka. Podnosi ją i pokazuje wszystkim. Na okładce widnieje dziwny spiczasty symbol, a garbowana skóra jest mocno wytarta i w wielu miejscach poplamiona krwią. Widać jednak, że całość zszyto z wyjątkową precyzją.
– A to co? – pyta podejrzliwie G’mir.
– To – zaczyna mówić deva, gestykulując i uśmiechając się – jest twój gnój. Zaginiony dziennik Bezimiennego.
– Bzdura! – grzmi znajomy już głos. – To niedorzeczne. Mamy uwierzyć, że jakaś stara książka jest dowodem na istnienie człowieka, który rzekomo żył niezliczone lata temu? Ten strzępek legendy ma się przez to stać bardziej prawdziwy?
Tłum ponownie wyraża aprobatę dla słów Karłowatego Krasnoluda. Widać, że nie wierzą devie, ale wszyscy jak zaklęci wpatrują się w książkę.
Oudilin szeroko się uśmiecha.
– My, devy, jakkolwiek silni w wierze, nie utraciliśmy rozumu, przyjacielu krasnoludzie. Osobiście otrzymałem ten wolumin od starego mentora, który służył Kylae, Bogini Prawa. On z kolei uzyskał go od starego mędrca, który ukradł go z Prywatnej Biblioteki Wszystkowidzącej Solten. Wszyscy uznali go za prawdziwy dziennik Bezimiennego. Wciąż byłem sceptycznie nastawiony, więc wybrałem się daleko, aż do miasta Noronde o srebrnych iglicach, gdzie tysiąc widzących, a każdy z tysiącem oczu, potwierdziło jego pochodzenie. Poleciałem do Cytadeli Lem’Faal, by spotkać się z dzieckiem, które odczytywało wizje poprzez dotknięcie przedmiotu. Zszedłem do płonących brzegów Baator, by porozmawiać ze Słupem Czaszek. Wszyscy stwierdzili, że ten dziennik jest prawdziwy.
Po monologu devy następuje dłuższa cisza. Goście wyraźnie biją się z myślami – w końcu jeśli nie możesz zaufać mieszkańcowi nieba, to komu innemu? Z drugiej strony w Sferach widywano już dziwniejszych osobników niż kłamliwy anioł.
Siedząc przy barze, zauważasz, że Shara Sześć-Ostrzy napełnia kolejną czarę wina i podaje kelnerce. Dziewka zanosi ją Oudilinowi i odbiera od niego pustą czarę.
Driada, która już wcześniej się odzywała, przytakuje devie.
– Prawda czy nie, może być z tego frapująca historia. W końcu nie musimy wierzyć w historię, żeby czerpać z niej przyjemność.
Oudilin z szacunkiem kiwa głową do akompaniamentu pomruków tłumu.
– A więc zaczynam.