Rozdział II

Troje zaniepokojonych faktolów

Pierwszą rzeczą, jaka ukazuje się nieszczęśnikowi wchodzącemu (lub ciągniętemu) do głównej siedziby Straży Harmonium, jest trzymetrowy portret jej przywódcy, faktola Sarina. Świadomość, że to mnie faktol zawdzięczał tak mistrzowskie odwzorowanie zagięć na chuście, dodawała mi w tym momencie nieco otuchy. Rzecz jasna Twardogłowi nigdy nie puściliby mnie wolno tylko dlatego, że udało mi się uchwycić Sarina z lepszego profilu; muszę jednak przyznać, że kiedy dowiedzieli się, kim jestem, nieco się opamiętali i przestali wymachiwać mi nad głową pałkami.

Eskortowani przez pół batalionu strażników Ezechiasz i ja trafiliśmy w końcu do sal przesłuchań. Gdy zabrano nas do osobnych pomieszczeń, nie wiedziałem, że rozstaję się z chłopakiem na wiele długich godzin. Moje zeznania zostały spisane przez sierżanta o niezwykle przenikliwym spojrzeniu, który niemal każde zdanie przerywał mi dziesiątkami czepialskich pytań. Wyznałem mu całą prawdę – nie miałem powodu, by ukrywać cokolwiek, co zrobiłem lub zobaczyłem. Miałem przy tym wielką nadzieję, że Ezechiasz postąpił tak samo… Nie żebym podejrzewał go o kłamliwość, ale mógł na przykład pominąć kilka istotnych kwestii, byle tylko szybciej przejść do części rozmowy, w której to on pełniłby rolę przesłuchującego. A jeśli zbytnio ich zirytował, mogli powybijać mu zęby, jeszcze zanim zdołał potwierdzić moją wersję wydarzeń.

Ściany pokoju przesłuchań były grube – nie dość jednak, by odciąć mnie od zgiełku, jaki panował owego wieczora w siedzibie Straży. Co chwilę za drzwiami rozlegał się odgłos kroków, co kilka minut moich uszu dobiegały również odległe krzyki. Nie rozumiałem poszczególnych słów; z tonu jednak wnioskowałem, że były to rozkazy wydawane podwładnym. Przesłuchujący mnie sierżant nie miał zamiaru dzielić się ze mną nowinami na temat dalszych wydarzeń w gmachu sądu. Sądząc po zamieszaniu, jakie panowało w budynku, zamachowcom udało się zbiec, a postawione w stan gotowości służby Harmonium przeczesywały właśnie miasto w ich poszukiwaniu.

Po kilku godzinach sierżant uznał w końcu, że wyciągnął już ze mnie dość wyznań i wyszedł, zostawiając mnie w pokoju z dwoma nader czujnymi kapralami. Było jasne, że moja historia nie usatysfakcjonowała przesłuchującego („githyanki i githzerai jako wspólnicy? Masz mnie pan za kompletnego pomyleńca?”), jednak wywarła nań dostateczne wrażenie, by poczuł się zobowiązany poinformować o wszystkim przełożonego. Masakra w gmachu sądu należała do rzeczy, jakie w Sigil po prostu się nie zdarzają. Było więc pewne, że dochodzenie w tej sprawie przyciągnie uwagę wszystkich ważniejszych instytucji w mieście, zaś Twardogłowi zaczną działać bardzo ostrożnie, byle tylko nie ściągnąć na siebie kłopotów natury prawnej.

Minęła kolejna godzina… a przynajmniej tak mi się wydawało. W towarzystwie Strażników Harmonium, wielkich jak góry i równie rozmownych, czas płynie raczej nieśpiesznie. Pilnujący mnie śmiałkowie stali przy drzwiach z rękami założonymi na piersiach i ani na moment nie spuszczali ze mnie natarczywego wzroku. Gdyby ubzdurali sobie, że zaraz zacznę miotać na prawo i lewo śmiercionośne czary, natychmiast by mnie wypatroszyli.

– Nie znam ani jednego zaklęcia! – rzuciłem z irytacją po jakichś trzydziestu minutach cierpliwego znoszenia ich spojrzeń. Rzecz jasna moje zapewnienie jedynie wzmogło ich czujność.

W końcu drzwi ponownie się otworzyły. Zamiast oczekiwanego sierżanta do pokoju wkroczyły trzy dystyngowane persony: Faktol Sarin ze Straży Harmonium, faktol Hashkar ze Stowarzyszenia Porządku oraz faktol Erin Darkflame Montgomery z mojego rodzimego Stronnictwa Doznań. Wprawdzie miałem okazję osobiście poznać całą trójkę, jednak instynktownie pokłoniłem się przed każdym z osobna – troje faktolów w jednym pomieszczeniu to nie byle grupka, a oficjalna delegacja. Lady Erin przywitała mnie z właściwym Czuciowcom ceremoniałem.

– Britlin! – powiedziała, mocno ściskając moją dłoń. – Masz za sobą dzień pełen przygód.

– W istocie, proszę pani. – Spotkałem ją wcześniej kilkakrotnie na różnych zebraniach Stronnictwa, raz nawet siedziałem z nią przy stole podczas pewnej uczty. Stół był ogromny, a mnie posadzono czternaście miejsc od lady Erin, pomiędzy zubożałą baronową gdzieś z Zewnętrza a wysłannikiem Bractwa Wytwórców Wyrobów Żelaznych. Mimo to pani faktol zadała sobie trud, by podejść do mnie i przemówić ze swym miękkim akcentem właściwym mieszkańcom Zewnętrza. Spędziliśmy kilka uroczych minut, dyskutując na temat malarstwa akwarelowego, po czym lady Erin wdała się w równie ciepłą rozmowę z moim sąsiadem. O ile pamiętam, dotyczyła ona produkcji gwoździ.

Co najważniejsze, jej zainteresowanie nie było udawane. Naprawdę obchodziły ją akwarele, gwoździe i wszystkie inne tematy, które poruszała tamtego wieczora przy stole. Lady Erin była kobietą niezwykłej urody (tak zjawiskową, że obiecałem jej dziesięcioprocentowy upust na dowolny portret, dla samej przyjemności spoglądania na nią w mojej pracowni), lecz jej prawdziwe piękno tkwiło w przymiotach ducha – w płynącej z głębi serca życzliwości, empatii, inteligencji oraz entuzjastycznemu podejściu do życia.

Sposób, w jaki powitała mnie w pokoju przesłuchań, sugerował, że jej zdaniem wystarczająco się już nacierpiałem podczas zamachu w sądzie. To wiele zmieniało – choć pani faktol liczyła sobie niewiele ponad trzydzieści lat, cieszyła się ogromnym poparciem w Hali Mówców. Gdybyśmy mieszkali w innym mieście, prawdopodobnie dawno zostałaby wybrana na burmistrza. Jej wstawiennictwo było mi w stanie zapewnić bezpieczeństwo – przynajmniej na jakiś czas.

Guwernat Hashkar i kapitan Sarin również wydawali się przyjaźnie nastawieni. Ich oblicza były poważne i strapione od nadmiaru złych wieści płynących z miasta, jednak nie dostrzegałem w nich wrogości. Faktol Hashkar zbliżył się nawet, by uścisnąć mi rękę.

– Słyszałem, że ocaliłeś bibliotekę – powiedział. – A przynajmniej tyle, ile dało się ocalić. Dobra robota, wręcz na medal. Szefowa protokołu odpowiednio cię wynagrodzi, gdy tylko dojdzie do siebie, tylko że to może trochę potrwać. Będzie musiała na nowo zapełnić półki książkami. Ale wiem, że jest ci wdzięczna, bardzo wdzięczna. Jak my wszyscy.

Pokłoniłem się raz jeszcze, bardzo nisko. Hashkar był krasnoludem w podeszłym wieku. Jako młodzieniec mógł mierzyć około metra trzydziestu, jednak upływający czas mocno przygiął go do ziemi. W jego skurczonej postaci najbardziej rzucały się w oczy ekstrawaganckie białe wąsy zwieszające się prawie do podłogi niczym dwie miotełki. Złośliwi twierdzili, że miały one odwracać uwagę od ognistej czerwieni jego ogromnego nosa. Według innej teorii faktol cenił sobie atrybuty, które nadawały mu wygląd zniedołężniałego starca i sprawiały, że podczas obrad w Hali Mówców młodsi koledzy brali go za tetryka o przykurzonym intelekcie – mógł wówczas nieoczekiwanie zabrać głos i jedną celną uwagą zmiażdżyć argumenty przeciwników.

– Starczy już gadania – odezwał się krzepko kapitan Sarin. Zdążyłem zaobserwować, że Sarin każdą czynność wykonywał właśnie tak: krzepko. Gdy odwiedził moją pracownię, by mi pozować, tak krzepko przechadzał się między słojami farb, że byłem pewien, iż w któryś zaraz wdepnie. Nie wdepnął. Ramiona miał szersze i bardziej umięśnione niż niejeden byk, jednak jasne było, że nie został faktolem Harmonium wyłącznie ze względu na imponującą siłę. – Panie Cavendish – zwrócił się do mnie. – Musimy zadać panu jeszcze kilka pytań.

– Rozumiem, sir. – Pochyliłem głowę w kolejnym ukłonie. Byłem przekonany, że tak właśnie powinno się reagować na zwrot per „pan” ze strony faktola.

– W zeznaniach złożonych mojemu sierżantowi podaje pan same fakty. Teraz chcielibyśmy poznać pana opinie. Podejrzenia, przypuszczenia, wrażenia… Jest pan spostrzegawczy, obraca się pan w wielu kręgach. Może ma pan własną teorię dotyczącą całego zajścia? Kogo wskazałby pan jako prawdopodobnych sprawców? Anarchistów, może Chaosytów?

– Żadnej z tych frakcji, sir.

Kapitan uniósł brew, pośpieszyłem więc z wyjaśnieniami:

– Anarchiści doskonale wiedzą, jak udawać strażników Harmonium. Podszywanie się to jedna z ich podstawowych strategii. Zakładam, że nawet w tej chwili w budynku można by naliczyć z tuzin agentów Ligi. Muszą się przecież dowiedzieć, jak radzicie sobie z obecną sytuacją.

– Zapewne ma pan rację – odrzekł Sarin, krzywiąc się lekko.

– Anarchiści lepiej dopracowaliby podobny plan – kontynuowałem. – Nie pozwoliliby sobie na niedociągnięcia, jak choćby te źle zawiązane chusty. Są na to po prostu za dobrzy. Jeśli zaś chodzi o Chaosytów, nie wykrzesaliby z siebie dość dyscypliny. Fałszywi strażnicy maszerowali jak rasowi żołnierze i równocześnie oddawali strzały. Chaosyci brzydzą się tak dobrą organizacją, prędzej wpadliby do budynku, zaczęli bezładnie strzelać i wybiegli z wrzaskiem. Wojskowa precyzja zupełnie nie jest w ich stylu.

Kapitan rzucił chmurne spojrzenie w kierunku Guwernata Hashkara i lady Erin. Oboje pokiwali głowami. Sarin westchnął.

– Podzielamy pańską opinię, Cavendish – zwrócił się do mnie. – Mieliśmy po prostu nadzieję, że mógł pan dostrzec coś, co zaprzeczyłoby naszym podejrzeniom. Byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli obwinić za całe zamieszanie powszechnie znanych mącicieli.

– Rozumiem, że nie udało się jeszcze schwytać tych oprychów? – spytałem.

– Wszyscy trzej uciekli – odrzekła z nieskrywaną irytacją lady Erin. – Jak wspomniałeś, masakra została zaplanowana z wojskową precyzją. Gdy tylko na miejscu zjawiła się sędzia DeVail, jeden z zamachowców krzyknął „odwrót!” i uaktywnił jakieś magiczne ustrojstwo, które rozbłysło jasnym światłem. Chwilę później nie było już po nich śladu. Sędzia miała nadzieję, że może po prostu stali się niewidzialni i zaczęła strzelać w ich kierunku, ale na nic się to nie zdało.

– Czy sędzia DeVail wie, że złodzieje obrabowali jej gabinet?

– Nie mieliśmy jeszcze okazji z nią pomówić – włączył się do rozmowy Hashkar. – Oonah od razu ruszyła z pomocą nieszczęśnikom, których dosięgnął ogień. Starała się uspokoić tłum, opatrywała rany… Udało jej się nawet rozdzielić devę i kornugona, którzy ciągle siłowali się w płomieniach. Niestety nawdychała się przy tym mnóstwo dymu i w końcu opadła z sił. Uzdrowiciele mówią, że rano będzie jak nowo narodzona, ale póki co radzą pozwolić jej się wyspać.

– Niedobrze – skwitowałem. – Gdybyśmy wiedzieli, co dokładnie zostało skradzione, sytuacja mogłaby się nieco rozjaśnić.

Kapitan Sarin chrząknął.

– Jest pan pewien, że kradzież miała związek z zamachem?

– Bez wątpienia – odpowiedziałem z przekonaniem. – Po pierwsze, złodzieje czekali na moment, kiedy sędzia DeVail rzuci się na pomoc ofiarom zamachu. Kiedy weszli do jej gabinetu, przetrząsnęli całe biurko w poszukiwaniu jednego konkretnego zwoju. W ogóle nie zwracali uwagi na wartościowe pamiątki, których pełno było dookoła. Gdy tylko znaleźli zwój, podłożyli ogień w gabinecie sędzi i innych pokojach, licząc, że władze uznają, iż pożar sam tam dotarł. Musieli wiedzieć o planowanym ataku, zaczaili się. Bardzo możliwe, że cała strzelanina na dole służyła tylko temu, by odwrócić uwagę i ułatwić złodziejom zadanie.

Sarin pokręcił głową.

– Pozostaje jeszcze kwestia tożsamości złodziei – powiedział. – Ciężko uwierzyć, że githzerai mógłby być wspólnikiem githyanki.

– Ich wygląd mógł być efektem iluzji albo tymczasową zmianą kształtu. Proszę pamiętać, że Ezechiasz wyczuł ich obecność, zanim się pojawili. Twierdził, że otaczała ich silna magiczna aura.

– Możliwe – wtrąciła lady Erin, robiąc kwaśną minę. – Jeśli jednak mieli możliwość wyboru kamuflażu, czemu zdecydowali się przybrać postać githzerai i githyanki? Rozsądniej byłoby upodobnić się do Guwernatów albo Strażników Harmonium. Nie musieliby się obawiać, co się stanie, jeśli ktoś zauważy ich w korytarzu.

– Słuszna uwaga – przyznał Sarin. – Nadal jednak sądzę…

Jego myśl przerwało głośne pukanie do drzwi. Po chwili, nie czekając na zaproszenie, do pokoju przesłuchań weszła porucznik straży. Wręczyła kapitanowi kartkę, ten zaś w milczeniu zapoznał się z jej treścią. Po twarzach pozostałych faktolów widać było, że ledwie się powstrzymywali, by nie zacząć mu czytać przez ramię.

– Zła nowina? – spytała lady Erin.

– Nie nazwałbym tego nowiną – mruknął Sarin. Spojrzawszy w moją stronę, zawahał się przez moment, najwyraźniej niepewny, czy powinien omawiać sprawę w mojej obecności. Zanim jednak zdążyłem zaproponować, że wyjdę, kapitan zaczął mówić:

– Poprosiłem o pomoc kilku bystrych krwawników z naszego zaplecza. Miałem nadzieję, że wpadną na jakiś trop i nie zawiodłem się. Udało im się połączyć kilka faktów w jedną, dość niepokojącą całość.

– Co odkryli? – zapytał Hashkar.

– Dziesięć dni temu odnotowaliśmy bunt w Odwachu – w skrzydle, w którym mieści się główna siedziba Loży Ponurych. Każdy wie, że spora część obłąkańców trzymanych w przytułku to czarodzieje – ci, którzy posiedli wiedzę, której nie jest w stanie ogarnąć śmiertelny umysł, i tak dalej. Dziesięć dni temu jednemu z nich udało się uciec. Wykradł po drodze składniki potrzebne do stworzenia kilku ognistych kul, po czym uwolnił z cel cały blok niebezpiecznych pacjentów. Sam zniknął bez śladu, natomiast oswobodzone świry zdążyły zdemolować sporą część siedziby Ponuraków. Na szczęście udało się ich z powrotem pozamykać.

– Ale co to ma wspólnego z masakrą w sądzie? – spytała lady Erin z nutką zniecierpliwienia w głosie.

– To nie koniec – odrzekł Sarin. – Sześć dni temu w Wielkiej Kuźni wybuchł piec. Zawaliła się przy tym jedna ze ścian, wszędzie pełno było ognia i stopionego metalu. Odnotowaliśmy tuziny ofiar i znaczne uszkodzenie budynku, przy czym, nie zgadniecie: większość zniszczeń dotyczyła części Kuźni będącej główną siedzibą Bogowców.

– Czytałam doniesienia na ten temat – powiedziała lady Erin. – Źródła jednogłośnie potwierdzały, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek.

– Co wobec tego powiesz na taki wypadek? – zwrócił się do niej Sarin. – Nie dalej niż przedwczoraj w Ulu wybuchł poważny pożar. Oczywiście w slumsach takie rzeczy zdarzają się często, ale według doniesień moich krwawników ogień strawił przede wszystkim budynki, w których gromadzą się Chaosyci.

Lady Erin zmarszczyła czoło.

– Mamy więc do czynienia z trzema katastrofami w siedzibach frakcji…

– Czterema – poprawił ją Guwernat. – Nie zapominaj, że sąd miejski to siedziba moich ludzi.

– Do tego we wszystkich czterech przypadkach istotną rolę odegrał ogień – dodał kapitan. – Ciekawy zbieg okoliczności, prawda?

– W porządku – rzekła lady Erin. – Zwołuję zebranie nadzwyczajne w Hali Mówców. Za godzinę. Chcę mieć na nim wszystkich faktolów, w miarę możliwości. Kapitanie, możesz rozesłać gońców?

– Powiadomię wszystkich. – Sarin pokiwał głową.

– A pan Cavendish? Skończyłeś go przesłuchiwać?

Kapitan znowu przytaknął.

– W takim razie – powiedziała lady Erin, odwracając się w moim kierunku – chciałabym, byś poczekał na mnie w Gmachu Rozrywki. Może minąć trochę czasu, zanim wrócę. Zgłoś się do zarządcy – dostaniesz posiłek, miejsce do odpoczynku, co tylko zechcesz. Jeszcze jedno: nie muszę ci chyba tłumaczyć, że wszystko, co usłyszałeś w tym pokoju, to ściśle poufne informacje?

– Oczywiście, proszę pani. – Pokłoniłem się bardzo nisko.

– Doskonale – uśmiechnęła się ponuro. – Bierzmy się zatem do pracy. Przed nami długa noc.


Trójka faktolów w okamgnieniu opuściła pomieszczenie. Porucznik, kaprale i ja kłanialiśmy się raz za razem, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi. Nie wiadomo, czy faktolów obchodzą w ogóle takie akty kurtuazji, ale nie miałem zamiaru zostać pierwszą osobą, która przekonała się o tym na własnej skórze.

Porucznik odczekała dłuższą chwilę (zdążyłem doliczyć w myślach do dwudziestu), zanim sama opuściła pokój. Myślę, że chciała się upewnić, że nie spotka faktolów na korytarzu. Pewnie też miała dość ukłonów na jeden dzień. Z udawaną nonszalancją rozejrzała się wokoło, po czym poleciła kapralom zająć się moim zwolnieniem i pośpieszyła ku innym obowiązkom.

Zwolnienie mnie oznaczało po prostu zwrócenie mojej sakiewki i pozostałych przedmiotów, które znaleziono przy mnie w chwili aresztu. Mój dobytek nie prezentował się szczególnie groźnie – ot, klucze, garść orzeszków w płóciennej torebce oraz kawałek kwarcu jaśniejący nieprzerwanie delikatnym światłem – prezent od znajomej z frakcji, która obecnie obrastała w piórka jako królowa jakiegoś pomniejszego świata w Pierwszej. Mimo to Strażnicy skonfiskowali wszystko, dla zasady. W końcu gdybym był magiem (którym nie jestem), mógłbym pozamieniać wszystkich w Koszarach w nietoperze przy użyciu skrawka szmatki.

Gdy przytraczałem sakiewkę z powrotem do pasa, do pomieszczenia wkroczył sierżant, który wcześniej mnie przesłuchiwał. Na mój widok twarz mu stężała; najwyraźniej nie był zadowolony z faktu, że zostanę wypuszczony na wolność. Zapewne dawał posłuch klasycznej teorii Harmonium, według której każdy musi mieć na koncie coś, za co warto go zdybać.

– Jednak cię puszczają, Cavendish – stwierdził po dłuższej chwili milczenia. – Uważaj, żeby wolność nie uderzyła ci do głowy. Trzymaj się z dala od kłopotów – będę miał oko na ciebie i tego twojego znajomka.

– Może mógłby pan zacząć już teraz? Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby popilnował pan Ezechiasza, przynajmniej dziesięć minut, żebym miał czas oddalić się na bezpieczną odległość.

– Chcesz mu się wymknąć? – Sierżant pogładził swą brodę w wyrazie kontemplacji. – Gdybyś był zwykłym cwaniaczkiem, Cavendish… Mówię to czysto teoretycznie – wszak wiem, żeś dobrze urodzony i dobrze sytuowany, a twoi przyjaciele są w stanie wyciągnąć cię z paki nawet wtedy, gdy wszelki rozsądek nakazuje cię w niej zatrzymać… Gdybyś jednak był zwykłym cwaniaczkiem, wówczas miałbym powody podejrzewać, że usiłujesz wykiwać swojego wspólnika. Mógłbyś na przykład puścić się pędem do kryjówki, w której trzymacie brzdęk, i oczyścić ją do ostatniej monety, zanim chłopak wyjdzie na wolność.

Spojrzałem nań z niedowierzaniem.

– Sierżancie, widzę, że minął się pan z powołaniem. Wystarczy szepnąć mi słówko, a uruchomię swą sieć kontaktów i umówię pana z kimś z branży wydawniczej. Krwawnicy z wyobraźnią taką jak pańska zawsze są w cenie. Tymczasem jednak muszę już życzyć panu dobrej nocy.

Moja tyrada nie przyniosła oczekiwanego efektu. Zamierzałem demonstracyjnie odwrócić się na pięcie i oddalić się dumnym krokiem otoczony aurą urażonej godności. Niestety sierżant odmaszerował w swoją stronę, zanim jeszcze skończyłem mówić. Ostatnie słowa trafiły jedynie w pustkę korytarza.

Zawiązałem ostatni trok przy sakiewce i ruszyłem ku głównej bramie budynku. Jak już wspominałem, atmosfera w siedzibie Harmonium była tego wieczora wyjątkowo napięta. Strażnicy biegali po korytarzach, pojedynczo lub w niecnych stadkach, które całkowicie blokowały przejście. Śpieszyło mi się równie bardzo jak im, jednak w przeciwieństwie do mnie oni byli wyposażeni w pałki i miecze. Ostatecznie więc co chwilę przytulałem się do ściany, by umożliwić im przemarsz.

W końcu dotarłem do bramy i wyszedłem na ulicę. Był przeciwszczyt; moje nozdrza wypełniło znajome zatęchłe powietrze. Zatrzymałem się na frontowych schodach, by wziąć pierwszy głęboki oddech na wolności… gdy nagle usłyszałem za sobą głos sierżanta.

– Tu jesteś, Cavendish! – rzekł z przekąsem. – Nie zapomniałeś czasem o swoim młodym przyjacielu?

– Witam! – zaszczebiotał stojący przy nim Ezechiasz, wyciągając ku mnie kościstą dłoń. – Całe szczęście, że złapaliśmy pana, zanim pan wyszedł.

– Całe szczęście – przyznałem ponuro.


U podnóża schodów Ezechiasz odwrócił się, by pomachać sierżantowi na pożegnanie. Strażnik również pomachał mu ręką, jednak jego małe, lśniące oczy spoglądały na mnie. Przypominał gracza w wista, który właśnie niespodziewanie zagrał atut.

– Całkiem mili goście z tych strażników – zwrócił się do mnie chłopak, najwyraźniej nieświadomy cichego pojedynku między mną i sierżantem. – Zaprosiłem nawet kilku na kolejkę w ich ulubionej karczmie, ale chyba na razie muszą się skupić na sprawie pożaru.

– Jeśli chcesz zasmakować nocnego życia – wtrącił z tyłu sierżant – tym bardziej trzymaj się Cavendisha. Słyszałem, jak lady Erin zapraszała go na wieczór do Gmachu Rozrywki.

– Do Gmachu Rozrywki? – podchwycił Ezechiasz z żywym zainteresowaniem.

– Jestem panu bardzo wdzięczny, sierżancie – syknąłem. – Ale może już czas, by zajął się pan kimś, kto naprawdę potrzebuje pomocy?

Strażnik skłonił się ze złośliwym uśmieszkiem.

– Dobrej nocy, Cavendish. Mam nadzieję, że będziecie się wyśmienicie bawić – powiedział, po czym spacerowym krokiem oddalił się w stronę budynku.

– Gmach Rozrywki? – powtórzył Ezechiasz, chwytając mnie za ramię. – To jakaś mordownia pełna złodziei i karaluchów, prawda? Obiecałem sobie, że podczas pobytu w Sigil przynajmniej raz odwiedzę taką jaskinię niegodziwości.

– W takim razie kiepsko trafiłeś – odrzekłem z irytacją. – Ludzie wymyślają kretyńskie plotki tylko dlatego, że Gmach należy do Czuciowców. Chodź, sam zobaczysz.

Wyciągnąłem go na środek ulicy, skąd mieliśmy lepszy widok na niebo. Jak już wspominałem, sigilijski nieboskłon w niczym nie przypomina tych z Pierwszej. Miasto położone jest na wewnętrznym obrzeżu koła i rozciąga się na długość nieco ponad trzydziestu kilometrów. Patrząc w górę, można było dostrzec zarysy zabudowań znajdujących się na przeciwległym krańcu miasta, oddalonych o jakieś osiem kilometrów. W miejscu, w którym staliśmy, najjaśniejszym punktem firmamentu w przeciwszczycie był właśnie Gmach Rozrywki. Migotał zachęcającym, żółtawym blaskiem, otoczony przez setki mniej wyrazistych świateł, z których każde było kabaretem, kawiarnią lub – przyznaję – domem publicznym, a wszystkie istniały po to, by bawić gości, których potrzeby nie ograniczały się do żłopania chrzczonego wodą piwska w podrzędnej knajpie.

– To Gmach Rozrywki – powiedziałem, wskazując jasny punkt palcem. – Możesz się tam udać na operę, koncert symfoniczny albo pokaz tresowanych miśków. Mieszczą się w nim trzy galerie sztuki, najwspanialsze muzeum antyków w całym Wieloświecie i arena, którą mógłbyś odwiedzać codziennie przez okrągły rok i nigdy nie uświadczyłbyś dwa razy tej samej dyscypliny sportu. Jeśli poczujesz pragnienie, w barze znajdziesz wino tak delikatne, że wyparuje, zanim jeszcze zbliżysz kieliszek do ust, albo bimber tak mocny, że nie tylko ty sam będziesz pijany do końca życia, ale jeszcze twoje dzieci i wnuki. Teraz rozumiesz, co to za miejsce?

– Gmach Rozrywki… – westchnął w zamyśleniu Ezechiasz. – Wujek Toby wspominał, że można tam pójść na pokaz, w którym kobiety… – zbliżył się do mnie i zaczął mi szeptać do ucha.

– To występy w przerwie meczu na arenie – odrzekłem. – Myślisz, że po co tyle osób przychodzi oglądać sporty, o których nigdy nie słyszało?

– No to chodźmy! – zakrzyknął chłopak i ruszył w dół ulicy. W oczach wciąż migotały mu światła Dzielnicy Urzędników.


W zwyczajną noc nigdy nie wybrałbym się na przechadzkę ulicami Sigil bez rapiera, który odziedziczyłem po ojcu – nawet od najlepiej oświetlonych bulwarów odchodzą boczne alejki, w których aż się roi od oprychów. Niestety do budynku sądu nie wolno wnosić broni nikomu poza Guwernatami i Strażnikami Harmonium, więc byłem zmuszony zostawić rapier w domu. Krocząc przez miasto pogrążone w mroku przeciwszczytu, wciąż czułem na sobie spojrzenia czyhających w cieniu bandytów.

Na szczęście Harmonium zasiliło tej nocy swoje patrole – strażnicy okupowali niemal każdy róg i maszerowali wte i wewte w bliżej nieokreślonym celu. Zauważyłem też, że mnie i Ezechiaszowi przydzielono osobistego funkcjonariusza – przysadzistą krasnoludkę (a przynajmniej wydawało mi się, że była to kobieta – z krasnoludami nigdy nie wiadomo), która wytrwale podążała naszym tropem, trzymając się kilka metrów w tyle. Nie nosiła strażniczej chusty, ale zdradzał ją charakterystyczny ciężki krok. Bez wątpienia była prezentem od mojego ulubionego sierżanta, wysłanym na wypadek, gdybym zapragnął umknąć Ezechiaszowi i zatracić się w występnym szaleństwie. Im dłużej jednak o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że powinienem trzymać chłopaka blisko siebie, przynajmniej na razie. Obaj byliśmy świadkami kradzieży, która mogła stanowić część znacznie szerzej zakrojonego spisku. Gdybym zostawił go samopas, prędzej czy później trafiłby do jednej z „jaskiń niegodziwości”, gdzie wypaplałby wszystko towarzystwu złożonemu ze złodziei i ladacznic. Słowo szybko się niesie przez sigilijskie slumsy – wkrótce dotarłoby do uszu zbirów, których spotkaliśmy w gabinecie sędzi. Może nie przejęliby się tym, że zostali nakryci… Bardziej jednak prawdopodobne, że postanowiliby na wszelki wypadek uciszyć tych, którzy mogli ich rozpoznać. Najpierw dopadliby Ezechiasza, a wkrótce potem mnie.

Gdy rozpatrywałem sytuację w tym świetle, jedynym słusznym wyborem wydawało mi się pilnować chłopaka aż do momentu, gdy będę mógł obarczyć tym obowiązkiem kogoś innego. Miałem szczerą nadzieję, że w znalezieniu owego jelenia pomoże mi lady Erin.


Koniec końców bezpiecznie dotarliśmy na miejsce, zapewne dzięki czuwającym nad nami Strażnikom. Po drodze musiałem jedynie odpędzić kilka panien lekkich obyczajów oferujących nam swe usługi. Usłyszawszy po raz dziesiąty, że może „spuścić trochę pary”, Ezechiasz zapytał mnie, czy sauny są w Sigil aż tak popularne.

Trudniejsze okazało się przeciągnięcie chłopaka przez alejki prowadzące do Gmachu Rozrywki. Nic zresztą dziwnego – roiło się w nich od czarowników, lutniarzy, akrobatów i innej maści urokliwych, utalentowanych indywiduów doskonale wyszkolonych w sztuce przyciągania uwagi nowo przybyłych podróżników. Dostrzegłem, że Ezechiasz co chwilę sięga do swej torby po monety dla kolejnych grajków – robił to tak często, że zacząłem się zastanawiać, czy nie podróżuję czasem z prawdziwym bogaczem. W dodatku nie rozumiałem, jak wszystkie te srebrniki mogły się pomieścić w tak niewielkiej torbie. Może była to kolejna magiczna sztuczka osławionego wuja?

Gdy w pośpiechu mijaliśmy kolejnych śpiewaków, żonglerów i gimnastyczki, coraz gorzej czułem się z faktem, że muszę popędzać chłopaka, ciągnąc go w kierunku komnat lady Erin. Ezechiasz nigdy wcześniej nie był w Gmachu; należała mu się szansa doświadczenia przynajmniej ułamka oferowanych tu atrakcji. Gdybym tylko znalazł kogoś, kto utrzymałby go z dala od kłopotów…

Rozejrzałem się dookoła i moje spojrzenie padło na znajomą kobiecą twarz. Przywołałem dziewczynę gestem ręki. Podobnie jak ja Lillian fa Liranill miała trzydzieści dwa lata; ponieważ jednak była elfem, stała dopiero na progu dorosłości, co zresztą bardzo lubiła podkreślać. Dołączyliśmy do Bractwa w podobnym czasie, uczestniczyliśmy w tej samej ceremonii inicjacyjnej i od tamtej pory łączyła nas zażyła bratersko-siostrzana więź.

Lillian była urocza i pełna życia, a do tego potrafiła cieszyć się dosłownie wszystkim, co ją otaczało. Pewnego razu przyglądałem się jej, gdy pisała list do przyjaciela. Co trzy sekundy zatrzymywała się, by wybrać kolor atramentu dla kolejnego słowa, po czym śmiała się cicho, patrząc na efekty swojej pracy. Ciężko wymarzyć sobie lepszego przewodnika po uciechach oferowanych w Gmachu.

Powinienem pewnie dodać, że Lillian świetnie się też spisywała, pozując do obrazów.

– Lil – powiedziałem głośno, by usłyszała mnie w hałasie tworzonym przez parę stojących nieopodal bębniarzy. – To Ezechiasz Virtue. Dopiero co przybył do Sigil.

– Naprawdę? – Oczy jej zajaśniały. – Dopiero co przybył?

– Tak, proszę pani – odrzekł chłopak. – Dopiero co.

– Cieszę się, że sobie to wyjaśniliśmy – powiedziałem, po czym zwróciłem się do elfki: – Zastanawiałem się, czy nie zechciałabyś oprowadzić Ezechiasza po Gmachu, pokazać mu kilku atrakcji i tak dalej?

– Chciałby zobaczyć atrakcje? – Rozpromieniła się jeszcze bardziej.

– Tak, proszę pani – zapewnił ją Ezechiasz. – Marzę, by je zobaczyć.

– Może mogłabyś spełnić jego marzenie – zasugerowałem.

Jeszcze szerzej otworzyła oczy. Niesamowitą cechą oczu Lil było to, że mogła otwierać je coraz szerzej i szerzej, bez końca.

– Chciałbyś, żebym cię oprowadziła? – zwróciła się do chłopca.

– Bardzo – odrzekł z powagą.

– Załatwione – ucieszyłem się. Odciągnąwszy Lillian na stronę, szepnąłem do niej:

– Ezechiasz ma za sobą okropne przeżycia. Dobrze by mu zrobiło, gdyby choć na chwilę o nich zapomniał. Mogłabyś mu w tym pomóc? Przypilnować, żeby nie zaczął o nich rozmawiać, nawet z tobą? Zająć jego umysł innymi rzeczami?

– Żaden kłopot – zapewniła z uśmiechem, po czym odwróciła się z powrotem do Ezechiasza, objęła go w pasie ramieniem i mocno przytuliła. – Co chciałbyś zobaczyć w pierwszej kolejności? Na pewno nie będziemy się nudzić.

Z trudem powstrzymując się od śmiechu, oddaliłem się w stronę komnat lady Erin. Miałem Ezechiasza z głowy na całą noc.


Apartament pani faktol położony był w najbardziej niedostępnej części Gmachu, strzeżonej przez staruszka z rodzaju drażliwców, którzy nigdy nigdzie nie wychodzą, a i tak wszystko wiedzą. Każdy takiego zna: wystarczy wyobrazić sobie właściciela miejscowej karczmy, który zdaje się kursować jedynie między ladą a piwniczką… Kiedy jednak staniesz się świadkiem ulicznego pojedynku i wpadniesz do jego przybytku, by podzielić się nowinami, gość nie tylko będzie dokładnie wiedział, co się stało, ale wyjaśni ci też, co doprowadziło do bójki i zacytuje prognozy medyka, który opatrywał rannych.

Właśnie do tego typu starców zaliczał się TeeMorgan, zarządca komnat lady Erin. Był bariaurem – przypominał centaura, jednak od pasa w dół wyglądał bardziej jak baran niż koń, a jego czoło zdobiły kręcone baranie rogi.

– Słyszałem, że wpakowaliście się w sam środek masakry w sądzie – zauważył, gdy tylko mnie zobaczył. – Ty i ten Pierwszak. Jak się go w końcu pozbyłeś? Wrzuciłeś go do dziury w wychodku?

– Lillian się nim zajmuje – odpowiedziałem. – Dałbyś lepiej coś do jedzenia. Od południa nie miałem nic w ustach.

– Też mi wyczyn – burknął. – Głód to jedna z podstawowych rzeczy, jakich powinien doświadczyć Czuciowiec.

– Kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, urządziłem sobie półtoramiesięczny post.

– Przynajmniej obrazy, które wtedy namalowałeś, były cokolwiek warte – odciął się. – W odróżnieniu od wszystkich tych portretów, krajobrazów, martwych natur… Gdzie się podziała stara dobra abstrakcja? Prawdziwa sztuka polega na malowaniu tego, co czujesz – nie tego, co widzisz. Jaki sens ma kopiowanie na płótnie banalnej misy winogron? A przecież tak łatwo uczynić z dzieła manifest – wystarczy na przykład domalować winogronom twarze uchwycone w niemym krzyku…

– Nie miałbym nic przeciwko banalnej misie winogron – powiedziałem.

– Pewnie, najłatwiej zmienić temat. Weźmy chociażby ten portret faktola Sarina wiszący w Koszarach. Mój czteroletni wnuk rozpracowałby go w sekundę. Coś takiego nazywasz sztuką?

– Nazywam to moją pracą. Ludzie płacą mi za malowanie obrazów wyglądających jak obrazy. Nie obchodzą ich manifesty, tylko zwykłe, nieme winogrona. Sądząc po ilości złota, jaką gotowi są u mnie zostawiać, muszą być całkiem zadowoleni z tego, co otrzymują.

– Złoto, ach, złoto – westchnął z przekąsem. – Jesteś Czuciowcem, Cavendish. Powinieneś otworzyć serce na więcej niż jeden minerał. Co twój ojciec pomyślałby o synu, którego zadowala przeciętność?

W tym momencie wezbrała we mnie złość. TeeMorgan i ja często sprzeczaliśmy się o sztukę, jednak wzmianka o moim ojcu była ciosem poniżej pasa. Bariaur chyba wyczytał z mojej twarzy, że posunął się za daleko, ponieważ natychmiast się odwrócił i wydał mrukliwy, gardłowy odgłos.

– Do Piekieł z taką czczą gadaniną – powiedział. – Zobaczę, co zostało w spiżarni. – Z głośnym stukiem kopyt oddalił się na zaplecze; ja tymczasem stałem bez ruchu, pogrążony w myślach.

Mój ojciec, Niles Cavendish, był bohaterem: uznanym szermierzem, nieustraszonym poszukiwaczem przygód, obrońcą uciśnionych. Rzecz jasna w mieście takim jak Sigil aż się roi od bohaterów – wystarczy wybrać się wieczorem do pierwszej lepszej karczmy, a na pewno znajdzie się w niej jakiś trep piejący o tym, jak powalił Pięciogłowego Potwora Skądśtam czy odnalazł Złoty Talizman Kogo-To-Obchodzi. Niles Cavendish był jednak prawdziwym, rasowym awanturnikiem, którego dokonania sławiono w całym Wieloświecie… Bez wahania rzuciłby się w czeluści Otchłani, gdyby czekała nań tam porwana księżniczka, albo wskoczył do Styksu, by ratować tonącego szczeniaczka.

Od dnia jego zniknięcia minęło już dwanaście lat, a mnie ciągle na samą myśl o nim zaciskały się pięści.

W drzwiach spiżarni pojawił się rogaty łeb TeeMorgana.

– Mam trochę zimnej wołowiny z obiadu. Jest też nowy rarytasik, zwą go świńskimi jagodami. Rozumiem, że chcesz trochę?

– Wołowiny? Owszem. Za jagody podziękuję.

– I ty śmiesz się nazywać Czuciowcem – westchnął bariaur.


Lady Erin pojawiła się dokładnie w chwili, gdy stojący nieopodal zegar wybił szóstą rano. Zastała mnie w swoim gabinecie – drzemałem w najlepsze na egzotycznej sofie wyściełanej skórą, która mogła niegdyś należeć do bazyliszka.

– Nie podnoś się – rzuciła w moim kierunku, kładąc na biurku stos papierów. – Przekażę ci kilka wieści i będziesz mógł wrócić do spania. Zależy mi, żebyś dobrze wypoczął.

– Dlaczego, jeśli wolno spytać? – zdziwiłem się.

– Mam dla ciebie zadanie, specjalną misję w służbie Stronnictwa – odpowiedziała. – Przekonałam pozostałych faktolów, że wszystkie siedziby frakcji są w niebezpieczeństwie. Nie mogę rzecz jasna oczekiwać, że w obliczu wspólnego zagrożenia uda nam się połączyć siły… – rzuciła ponure spojrzenie w stronę Gmachu Mówców. – Jest jednak pewna nadzieja na współpracę. Każda frakcja zapewni sobie ochronę, jaką uważa za konieczną. W naszych własnych progach zawita niedługo mała armia najemników… Goście będą zachwyceni, nie ma co. Ale to na szczęście nie twój problem. Rada ustaliła też, że w okolicach siedzib frakcji rozmieszczone zostaną międzyfrakcyjne grupy obserwatorów, mające zgłaszać wszelkie podejrzane zachowania. Nie wolno im będzie bezpośrednio angażować się w razie ataku, bo nie chcemy, by umknął im jakikolwiek szczegół. Mają siedzieć na posterunku i wypatrywać ważnych detali… Jak choćby githzerai i githyanki wybiegających tylnymi drzwiami.

– Rozumiem, że mam dołączyć do jednej z tych grup? – spytałem.

– Dokładnie – odrzekła. – Masz bystre oko, a przede wszystkim widziałeś złodziei. To przewaga, której nie mogę zlekceważyć. Poza tym dasz sobie radę w razie, gdyby doszło do walki… prawda?

Uśmiechnęła się do mnie, jak gdyby pytanie było żartem – jak gdybyśmy oboje wiedzieli, że syn Nilesa Cavendisha musi być doskonałym szermierzem. Przecież to oczywiste, że ojciec przekazał mi całą swą wiedzę w tej dziedzinie.

Nie. Niczego mnie nie nauczył.

Legendarny podróżnik długie miesiące, a czasem nawet lata, spędzał poza domem, rozbijając się po całym Wieloświecie, podczas gdy moja matka i ja musieliśmy radzić sobie sami. Wracał do nas z kieszeniami pełnymi złota, ale gdy już obsypał nas podarkami, resztę zarobku przeznaczał na przygotowania do kolejnej wyprawy. Wkrótce potem znowu zostawaliśmy z niczym. Umiałem posługiwać się rapierem, ale z całą pewnością nie zawdzięczałem tego ojcu. Podstawy fechtunku poznawałem pod okiem prywatnych nauczycieli, na których wynajęcie ledwo było mnie stać. We wczesnej młodości moje starania podyktowane były chęcią zaimponowania ojcu i zwrócenia jego uwagi. Potem zrozumiałem, że muszę umieć walczyć z jeszcze jednego powodu: wielu bitnych krwawników wierzyło, że nic nie daje takiego posłuchu na mieście jak wygrana w pojedynku z Cavendishem.

W przeddzień moich dwudziestych urodzin do drzwi naszego domu zapukali śmiałkowie ocalali z ostatniej wyprawy ojca. Przynieśli mi jego rapier oraz enigmatyczną wiadomość – ojciec „przepadł”. Nie zginął, a przynajmniej nie było na to oczywistych dowodów – po prostu pewnej nocy zniknął bez śladu gdzieś na Zewnętrzu i nikt go więcej nie widział. Po tylu latach matka i ja wiedzieliśmy, że prawdopodobnie nie żyje; mimo to nigdy nie porzuciliśmy nadziei na to, że pewnego dnia jak gdyby nigdy nic pojawi się na progu uśmiechnięty, czarujący, z mnóstwem nowych historii do opowiedzenia. Ostatnimi czasy jednak nadzieja pojawiała się już tylko przypadkiem – kiedy głos lub sposób chodzenia kogoś obcego przynosiły znienacka na myśl wspaniałego Nilesa.

Słowo „przepadł” z czasem okazało się gorsze niż „umarł”. Miałem jednak ojcowski rapier i – jak słusznie przypuszczała Lady Erin – umiałem walczyć.

– Dam sobie radę – odpowiedziałem jej. – Jeśli zajdzie taka potrzeba.

– Mamy nadzieję tego uniknąć. – Pokiwała głową. – Jeśli zauważysz tych złodziei, nie zgrywaj bohatera. Po prostu pójdź za nimi i dowiedz się, gdzie uwili sobie gniazdko. Kiedy będziemy wiedzieć, gdzie się kryją, na pewno nie zabraknie śmiałków chętnych rozerwać ich na strzępy. Pamiętaj, że ci bandyci mają na sumieniu przedstawicieli czterech różnych frakcji.

– Jak dużo wiedzą pozostali faktole? – zapytałem. – Powiedziała im pani, że atak na Sąd służył odwróceniu uwagi od kradzieży?

Lady Erin pokręciła głową.

– Nie chciałam zdradzać zbyt wiele na otwartym spotkaniu. Nie podejrzewam oczywiście, by za atakami stał któryś faktol, ale kilku z nich słynie ze słabości do plotek. Ważne, że zgodzili się na stworzenie grup obserwatorów. Postaramy się, by w każdej grupie znalazł się Czuciowiec, Guwernat i Strażnik Harmonium – ci już będą wiedzieć, na co zwracać uwagę.

– Myślałem, że każda frakcja będzie miała reprezentanta w każdej grupie.

– Tego by tylko brakowało! – zaśmiała się ponuro. – Pięć, sześć osób w zespole zupełnie wystarczy. Nasze relacje są tak napięte, że nawet pół tuzina krwawników ciężko będzie utrzymać w ryzach. Wiem, co się dzieje, kiedy członkowie piętnastu frakcji zmuszeni są dzielić niewielką przestrzeń – właśnie wróciłam ze spotkania faktolów.

– Chce pani, by zespoły obserwowały sytuację przez całą dobę?

Lady Erin skinęła głową.

– Frakcje udostępnią wam dogodne punkty obserwacyjne w pobliżu swych siedzib. Gońcy będą wam donosić posiłki – oczywiście potajemnie, by nie wzbudzić zainteresowania wroga. W kwestii snu sami się dogadacie, ale ważne, by co najmniej dwie osoby zawsze pełniły wartę.

– I mamy tak obserwować do momentu, aż coś się stanie.

– Macie obserwować do momentu, kiedy będziecie musieli przestać.

Lady Erin podeszła do miękko obitego krzesła przy biurku i ciężko się na nie osunęła.

– Międzyfrakcyjne przedsięwzięcia są z góry skazane na niepowodzenie. Małe nieporozumienia szybko przeradzają się w kłótnie, kłótnie w bójki, i ani się obejrzysz, a wokół krwawnicy wpisują się nawzajem do księgi umarłych… Faktole obiecali wyznaczyć do tego zadania swoich najbardziej „tolerancyjnych” ludzi, ale i tak nie liczyłabym na więcej niż trzy dni względnego spokoju. Wystarczy, że jedna grupa wymknie się spod kontroli, i nasza nadzieja na anonimowość legnie w gruzach. Macie więc obserwować do czasu, gdy któraś z drużyn nawali. Potem nie będzie to miało sensu.

Trzy dni. Trzy dni wyjęte z mojego grafiku, podczas gdy termin oddania obrazu dla Guwernata Hashkara zbliżał się wielkimi krokami. W dodatku pierwsza wersja spłonęła w pożarze, więc byłem skazany na pracę od zera… Chyba że Hashkar oczekiwał ode mnie odwzorowania aktualnego wyglądu rotundy – wówczas mógłbym po prostu zamazać całe płótno czarną farbą. To dopiero byłby manifest.

Tak czy inaczej, nie miałem wyboru – faktolowi po prostu się nie odmawia. Postanowiłem, że rankiem poproszę lady Erin o skreślenie noty do Hashkara i wytłumaczenie, dlaczego będzie sobie musiał poszukać innego prezentu ślubnego dla kuzyna żony.

Pozostała jednak jedna kwestia, z którą nie mogłem zwlekać do rana.

– Co z Ezechiaszem? – spytałem. – Jeśli zależy nam na tajności, nie możemy tak po prostu pozwolić mu błąkać się po mieście.

– Też się nad tym zastanawiałam – odrzekła lady Erin. – Dochodzę do wniosku, że czas już najwyższy, by przybysze z zewnątrz zaczęli pełnić w życiu miasta bardziej aktywną rolę. Ostatni spis ludności wykazał, że przewyższają liczebnością każdą z frakcji – nawet Chaosytów, którzy wypełniali podobno po pięć formularzy. Tak liczna grupa mieszkańców powinna być w jakiś sposób reprezentowana… Nie uważasz, że umieszczenie Ezechiasza w grupie obserwatorów mogłoby być pierwszym krokiem w dobrym kierunku?

Skrzywiłem się.

– Ma pani na myśli konkretną grupę?

Lady Erin tylko się uśmiechnęła.


Poprzedni rozdział:
Trzy pożary

Następny rozdział:
Trzy dni wśród martwych


  • Autor: James Alan Gardner
  • Tłumaczenie: Corpselight
  • Korekta: black_cape
  • Ilustracja: Ronamis