Ze wspomnień
Wielce Szanownego Pana
Britlina Cavendisha,
szlachetnie urodzonego artysty

Rozdział I

Trzy pożary

Popołudnie; rotunda gmachu sądu w Sigil, Mieście Drzwi:

— O — zagadnął centaur, zaglądając mi przez ramię. — Widzę, że malujesz.

— Zgadza się — wymamrotałem zza sztalug.

— Hałas i zgiełk ostoi sprawiedliwości — kontynuował. — Więźniowie kuśtykają zakuci w łańcuchy. Strony wymieniają zabójcze spojrzenia w oczekiwaniu na rozprawę. Sędziowie w togach obszytych gronostajem wymierzają wyroki obdartym żebrakom. Trudno sobie wyobrazić bardziej inspirujące miejsce dla artysty pragnącego uchwycić ironię życia… albo jego okrucieństwo… a może po prostu paradoks? Jaki temat obrałeś, synu?

— Temat? — spytałem.

— Co starasz się ukazać na obrazie? Prawo gnębiące uciśnionych? A może jesteś optymistą i wierzysz, że prawo, choć niedoskonałe, posiada pewien abstrakcyjny majestat symbolizujący to, co w nas najlepsze? Tak brzmi twój artystyczny manifest?

— Chciałbym, żeby na reliefie nad wejściem nie było tylu zawijasów. Tak może brzmieć mój manifest. Ręka mi już drętwieje od ciągłego kręcenia jednakowych kółek.

Centaur przyglądał mi się w milczeniu.

— Ten obraz — zacząłem wyjaśniać — powstaje na zamówienie Guwernata Hashkara, przewodniczącego Sądu Najwyższego i Faktola Stowarzyszenia Porządku. Powiedział mi: „Cavendish, mój drogi, kuzyn mojej żony żeni się w przyszłym tygodniu. Kawał tępego trepa, ale rodzina to rodzina. Wiesz, jak jest. Muszę mu coś sprezentować, a zdaniem żony najlepszy byłby obraz. Metr pięćdziesiąt na metr powinno być w sam raz. Tylko nie przesadź z czerwieniami, pan młody podobno mdleje, jeśli mu dostarczyć zbyt silnych bodźców. Może spróbowałbyś machnąć rotundę gmachu sądu? Taki obraz działałby motywująco. Wiesz, nad stołem, do śniadanka, trochę inspiracji na co dzień. W sam raz.”

— I przyjąłeś to zamówienie? — Centaur wyglądał na zdumionego. — Zamiast splunąć temu trepowi w twarz? Zamiast zrobić mu wykład o istocie sztuki? O tym, że artysta musi pozostać wierny swoim ideałom?

— Faktolom nie robi się wykładów — odrzekłem. — Jeśli proszą o coś, z czym nie do końca się zgadzasz, po prostu śpiewasz im za to odpowiednio wyższą sumkę. Żaden artysta w Sigil nie ma wśród możnych szerszej klienteli niż ja, a wiesz czemu? Bo wiem, jak z nimi rozmawiać.

Centaur patrzył się na mnie jeszcze przez chwilę, po czym oddalił się zdegustowany, głośno stukając kopytami. Ech, centaury — te to potrafią tylko narobić hałasu.

Wzruszyłem ramionami i powróciłem do kopiowania zawijasów, starając się nie zwracać uwagi na rozpraszające otoczenie. Wiedz, czytelniku, że sąd miejski to miejsce, w którym ciężko się skoncentrować. Nieopodal mnie w kolejce do drzwi stał sobie na przykład kornugon — jedna z tych gadopodobnych poczwar, od których roi się w Sferach Niższych. Trzy metry wzrostu, skrzydła jak u owada, chwytny ogon wijący się niczym ostrorośl… Niby pospolity widok w naszych stronach. Zdawał się czekać ze stoickim spokojem, umilając sobie czas lekturą zwoju opatrzonego dużymi, jaskrawymi ilustracjami przedstawiającymi ludzi i półludzi smażących się ponad słupami ognia. Dla takiego jak on mogła to być równie dobrze lekka powiastka, jak i jadłospis.

Tuż za piekielnym monstrum równie cierpliwie wystawał w kolejce deva ze Sfer Wyższych: przystojny osobnik o bursztynowej karnacji, o pół metra wyższy ode mnie i wyposażony w skrzydła równie okazałe jak u kornugona. Skrzydła devy pokrywały jednak pióra z najczystszego złota, a każde z owych piór warte było co najmniej tyle, ile porządna noc na mieście… Pozwoliłem myślom odpłynąć na chwilę od obrazu i momentalnie zepsułem zawijas, przez co musiałem się poratować terpentyną.

W przeciwieństwie do kornugona deva nie przyniósł ze sobą nic do poczytania. Nie oznaczało to jednak wcale, że był skazany na nudę. Utkwił wzrok w skrawku nieba widocznym przez drzwi rotundy i wydawał się pogrążony w pełnej uwielbienia kontemplacji. Jego zachwyt był moim zdaniem nieco na wyrost, zważywszy na specyfikę sigilijskiego nieba, którego znakomitej większości po prostu nie widać. W miejscu, w którym się znajdowaliśmy, wysoko ponad naszymi głowami zwieszały się brudne slumsy Ula. Devie zdawało się to jednak zupełnie nie przeszkadzać. Jego spokoju nie zmącił nawet nagły ruch ze strony kornugona, w wyniku którego dostał po nosie łuskowatym skrzydłem.

Przez moment jakiś wewnętrzny impuls skłaniał mnie, bym rzucił na bok nudne studium architektury i spróbował uchwycić ten intrygujący moment: stworzenia piekła i niebios, ramię przy ramieniu, niezwracające na siebie uwagi… lub przynajmniej udające obojętność. Ta niepozorna scenka miała w sobie przesłanie. Nie byłem pewien, jak mogłoby ono brzmieć, ale kiedy maluje się obok siebie niebianina i biesa, zawsze jest to pewnego rodzaju metafora, nieprawdaż?

Z drugiej strony… Nie wynajęto mnie, bym portretował devy i kornugony. Gdybym nagle postanowił malować tylko to, co mnie interesuje, mogłoby się to nieciekawie skończyć. Mamrocząc pod nosem frazesy o złotych kajdanach, wróciłem do pracy.

— Maluje pan obraz? — odezwał się nagle nosowy głos gdzieś na wysokości mojego łokcia. — Musi pan kopiować te wszystkie zakrętasy? Nie lepiej jakoś ich uprościć?

Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą patykowatego młodzieńca, który przycupnął tuż za mną i wpatrywał się w moje płótno. Skórę miał ciemną jak karmel, włosy zaś jasne, zwieszone w bezładnych strąkach wokół wyraźnie zaostrzonych uszu. Jedno z jego rodziców musiało być człowiekiem, a drugie elfem, jednak żadnej ze stron owoc miłości nie mógł się wydawać szczególnie udany.

— Czy ja cię znam? — spytałem, starając się zabrzmieć złowrogo.

— Ezechiasz Virtue — przedstawił się ochoczo, wyciągając ku mnie niespotykanie kościstą dłoń. Następnie spojrzał na moje pudło z farbami i odczytał tabliczkę z imieniem. — Britlin Cavendish… To zaszczyt móc pana poznać.

— Słyszałeś o mnie?

— Nie. Ale to zaszczyt poznać kogokolwiek w Sigil. Jestem tu dopiero drugi dzień. Należy pan do jakiejś frakcji?

Westchnąłem. Na moim kaftanie wyszyty był symbol pięciu zmysłów. Znak Czuciowców widniał również na moim sygnecie i wieku pudła z farbami, ale najwyraźniej nic nie znaczył dla tego nierozgarniętego dzieciaka.

— Należę do Stronnictwa Doznań — powiedziałem z dumą. — Misją naszego stowarzyszenia jest doświadczanie wszystkiego, co może zaoferować Wieloświat.

— Wujek Toby opowiadał mi o was — odrzekł Ezechiasz. — Podobno urządzacie dzikie libacje.

— Głupie plotki. Dzikiej libacji wystarczy doświadczyć raz. Potem można się oddawać bardziej wyrafinowanym rozrywkom.

— Racja — przyznał Ezechiasz, chociaż widziałem, że nie ma pojęcia, cóż to by mogły być za rozrywki. Nagle jego twarz pojaśniała. Sięgnął do płóciennej torby, którą trzymał w ręce. — Próbował pan świńskich jagódek?

— Świńskich? — mimowolnie zmarszczyłem nos. Chłopak tymczasem wyciągnął z torby garść brązowych jagód o tłustawym połysku, nie większych od kciuka. Były spłaszczone i pomarszczone, jak gdyby ktoś potraktował każdą po kolei butem z kolczastą podeszwą.

— Przywiozłem je z domu — wyjaśnił. — Z mojej sfery. Nie jestem stąd. Trochę już leżały, ale wciąż są dobre. — Włożył jedną do ust i zaczął energicznie przeżuwać. — Proszę spróbować.

— Niech będzie — odrzekłem. Czuciowiec nigdy nie odrzuca okazji do pozyskania nowego doświadczenia, nawet jeśli w grę wchodzi jedynie mdły owocek z Pierwszej. Powiedziałem sobie w duchu, że jeżeli smak okaże się tak nieciekawy, jak pozwalała przypuszczać nazwa (świńskie!), zyskam przynajmniej temat do żartu podczas najbliższego frakcyjnego obiadu.

Nie zamierzałem rzecz jasna wzorem chłopaka wepchnąć sobie jagody do gardła i żuć bez namysłu. Pośpiech  prowadzi donikąd. Owoc należy najpierw potrzymać w dłoni, oceniając wagę i teksturę. Następnie powinno się go zbliżyć do nosa i rozpracować bukiet — w tym przypadku lekki, słodkawy zapach z nieco drażniącą nutą piżma. Dopiero potem można włożyć jagodę do ust i lekko nagryźć… By przekonać się, że smakuje na przykład jak bryłka soli kamiennej.

Jadłem już raz sól kamienną — był to element ceremonii inicjacyjnej w Stronnictwie. I, jak zapewne każdy Czuciowiec, mogę z czystym sercem powiedzieć, że jeden raz wystarczy.

Przełknąłem bez przekonania.

— Jak smakowało? — spytał Ezechiasz.

— Lepiej nie mówić.

— Naprawdę? Ale chyba i tak pan nie żałuje? Wujek Toby mówi, że Czuciowcy chcą doświadczać wszystkiego — nawet tego, co złe.

— Wujek Toby jest doskonale poinformowany — odparłem przez zaciśnięte zęby.

— Myśli pan… — zawahał się przez chwilę — że te jagody mogłyby zainteresować resztę Czuciowców? Chciałbym porozmawiać z którymś z pana przełożonych. Muszę się dowiedzieć, jak dołączyć do frakcji.

Prawie się zakrztusiłem.

— Chcesz zostać Czuciowcem?

— Wujek Toby mówi, że powinienem związać się z którąś frakcją. Wie pan, w Klatce trzeba mieć plecy. To znaczy w Sigil — wujek Toby nazywa je Klatką, ciekawe czemu? No to chodzę sobie po mieście, rozmawiam z członkami różnych frakcji, zbieram informacje. Teraz przyszedłem do sądu, żeby zdybać jakiegoś Guwernata. Podoba mi się ta nazwa, Guwernaci — nie Gubernatorzy ani nic normalnego. W ogóle w Sigil fajnie się mówi: „nie kłap trumną, trepie, albo ci ją zabiję gwoździami!” Cały czas słyszę podobne rzeczy. Co to właściwie znaczy?

— Jeszcze chwila i się dowiesz — wymamrotałem.

— Z drugiej strony — ciągnął chłopak — pan na przykład wcale nie używa takich tekstów. Pan też nie jest stąd?

Zmierzyłem wzrokiem pędzel, który wciąż dzierżyłem w dłoni i przez sekundę zastanawiałem się, czy bardzo by ucierpiał, gdybym dźgnął nim młodziana w oko. Kontrola, Britlinie, przede wszystkim kontrola. Moja matka była córką diuka i odkąd pamiętam, dokładała wszelkich starań, bym nie przesiąkł gwarą skórogłowych z podwórka. Musiałem zawsze i wszędzie pilnować, by wyrażać się w elegancki i dystyngowany sposób — w przeciwnym wypadku arystokraci na pewno nie zamawialiby u mnie obrazów. Rzecz jasna matka nigdy nie była dla mnie zbyt surowa („Masz rację, Britlinie, Oswald z naprzeciwka to skurlony trep — ale jakbyś to ujął we właściwsze słowa?”), jednak wierność rodzinnym ideałom do dziś stanowiła dla mnie punkt honoru i nie miałem ochoty wysłuchiwać, co ma na ten temat do powiedzenia jakiś nieletni Pierwszak. Układałem właśnie w głowie celną ripostę, kiedy moją uwagę odwróciło pojawienie się w gmachu sądu trzech strażników Harmonium.

W samym fakcie obecności członków Harmonium w budynkach sądu nie było rzecz jasna nic dziwnego — w końcu jako sigilijska służba porządkowa często współpracowali z wymiarem sprawiedliwości. Grupka, która wkroczyła do rotundy, wydała mi się jednak nader podejrzana.

Po pierwsze, żaden ze strażników nie miał prawidłowo zawiązanej chusty — tymczasem był to detal, do którego oficerowie Harmonium przywiązywali szczególną wagę. Miałem się o tym okazję przekonać, gdy sam Faktol Sarin zamówił u mnie portret i zażądał, bym z najwyższą pieczołowitością odtworzył na płótnie każde zagięcie i kancik.

Po drugie, żaden nie poruszał się jak przystało na członka Harmonium. Strażnicy większą część czasu spędzają na patrolowaniu ulic i nawet świeżo przyjęci rekruci szybko przyswajają specyficzny, nieśpieszny sposób chodzenia, który pozwala im pozostawać na nogach cały dzień i zachowywać przy tym maksimum czujności. Ci trzej kroczyli zaś niczym oddział wojska — można by wręcz powiedzieć, że maszerowali.

Po trzecie, moje uważne oko Czuciowca natychmiast wychwyciło pewien szczegół. Poza mieczami oficerowie Harmonium zwykli nosić przy sobie solidne czarne pałki — na wypadek, gdyby dowódca zapragnął pod wpływem kaprysu zachować złoczyńcę przy życiu. Do pasów mężczyzn, którzy wkroczyli do rotundy, przytroczone były smukłe białe drążki z rzeźbionej kości, pokryte czerwonym pyłem połyskującym niczym odłamki rubinów.

— Na co pan tak patrzy? — zapytał Ezechiasz.

— Chyba zwinę już interes. Odpocznę sobie, może jutro lepiej mi pójdzie z tymi zawijasami.

— Chce pan uciec przed strażnikami? — wyszeptał chłopak, gdy jego spojrzenie powędrowało za moim. — Ma pan mroczną przeszłość i goście z oddziału specjalnego mogliby pana rozpoznać?

— Skąd wiesz, że są z oddziału specjalnego? — spytałem.

— Nie widziałem jeszcze strażników z różdżkami ogniowymi; wszyscy pozostali mieli tylko pałki.

— Ci tutaj mają różdżki?

Chłopak wzruszył ramionami. — Wujek Toby nauczył mnie rozróżniać takie rzeczy.

Jęknąłem z frustracji. Racjonalnie myślący człowiek zerwałby się na równe nogi już na sam widok trzech niby-strażników wkraczających do gmachu sądu z potężną magiczną bronią. Z drugiej jednak strony nigdy nie miałem okazji zobaczyć, jak dokładnie działa różdżka ogniowa. Jeśli tylko udałoby mi się znaleźć przed otwarciem ognia bezpieczne schronienie, mógłbym stać się świadkiem czegoś naprawdę godnego zapamiętania. Potem mógłbym to odtworzyć na płótnie, uwiecznić moment wielkiej katastrofy. Zamknąłbym usta wszystkim tym skurlonym krytykom sztuki, którzy kiedykolwiek śmieli oskarżać moje dzieła o jałowość.

Niestety wstępny rzut oka na otoczenie nie ujawnił żadnej porządnej kryjówki. Faktol Hashkar wprawdzie zamówił u mnie obraz, jednak jego prawdziwą miłością od zawsze pozostawały gobeliny. Z chwilą, kiedy stanął na czele Guwernatów, rozkazał pokryć każdy centymetr ścian sądu wyblakłymi, zbierającymi kurz arrasami. Wyobraziłem sobie, w jakim tempie cały gmach mógłby stanąć w płomieniach… A przecież pierwsze strzały mogły paść w każdej chwili.

Strażnicy dotarli tymczasem do centrum rotundy i zwrócili się ku sobie nawzajem. Chcieli zapewne, byśmy myśleli, że dyskutują nad jakąś prywatną kwestią, jednak widziałem, jak powoli, ostrożnie wyciągają zza pasów różdżki. Mieli zamiar tak po prostu zacząć strzelać? A może w grę wchodził bardziej złożony plan, coś w rodzaju „Na ziemię! A teraz dawajcie wszystko, co cenne!”? Może chcieli zrobić z nas zakładników i protestować przeciw podniesieniu podatków? Właściwie nie miało to znaczenia. Stałem w tylnej części hali, zbyt daleko od drzwi, by dotrzeć do nich na czas. Musiałem więc skorzystać z jedynej dostępnej opcji schronienia.

— Chodź — syknąłem, łapiąc chłopaka za kołnierz i pociągnąłem go za sobą wprost za kornugona.

— W co sobie pogrywasz, trepie? — warknął bies, odwracając się w naszym kierunku.

— Wybacz — odrzekłem. — Pochodzisz z Piekieł, musisz być ognioodporny.

W tym właśnie momencie pierwsza kula ognia rozbiła się na jego grzbiecie.

Kornugon przyjął na siebie znaczną część siły wybuchu, ale i tak poczułem, jak dosięgają mnie długie jęzory ognia, a gorące powietrze bucha w twarz. Kilka kroków dalej moje farby i płótna płonęły już w najlepsze, a chwilę później puszka terpentyny wybuchła jaskrawożółtym płomieniem. Hala wypełniła się dymem i krzykami uciekających istot. Pomyślałem, że zapewne wiele gardeł było zbyt poparzonych, by wydać z siebie coś więcej niż jęk.

Kornugon najwyraźniej nie odniósł żadnych obrażeń — pochodził wszak ze sfery słynącej z wiecznie płonących czeluści. Wybuch kuli ognia był dla niego prawdopodobnie niczym ugryzienie komara, odebrał go jednak jako atak, i to niezapowiedziany, podczas gdy ja i Ezechiasz odwracaliśmy jego uwagę. Z wściekłością zamachnął się na mnie szponiastą łapą, jakby chciał mi wyrwać strzęp ciała. Na moje szczęście w jego czarnym oku błysnęła jednak nagła wątpliwość, a następnie odwrócił się i rzucił na stojącego obok devę.

Nie mam pojęcia, czy kornugon faktycznie podejrzewał, że to deva otworzył doń ogień, czy po prostu zręcznie wykorzystał sytuację, by wyżyć się na przedstawicielu znienawidzonej rasy. Niezależnie od przyczyny wyszarpnął ze skrzydeł devy dwie garści piór, a chwilę później jego kolczasty ogon raził niebianina w klatkę piersiową niczym bicz. Na rozciętej skórze pojawiły się krople złotej krwi.

Do tej chwili deva zdawał się nie przerywać swej kontemplacji nieba. Owszem, kula ognia nadpaliła mu kilka piór; życie w niebiańskim błogostanie najwyraźniej nie uodparnia na gorąco równie dobrze jak smażenie się w ogniu piekielnym. Deva jednak zareagował dopiero, gdy ujrzał własną krew. Na jej widok zaatakował kornugona nagimi pięściami z prędkością świszczącej strzały. Zdążyłem odnotować tylko cios w pysk i mistrzowskie uderzenie spodem dłoni w pokryty łuską brzuch.

Kornugon wydał z siebie rzężący pomruk i osunął się na kolana.

— Coś takiego —zwrócił się do mnie Ezechiasz. — Myślałem, że anioły używają do walki magicznych mieczy.

— Po pierwsze — odparłem — żaden z niego anioł, tylko deva. Po drugie, devy nie walczą mieczami — wolą broń obuchową. Po trzecie, deva musiałby być szalony, żeby zaatakować biesa bronią pośrodku Sigil. Wszcząłby otwarty konflikt i wkrótce obie rasy mogłyby mieć zakaz wstępu do miasta. Zresztą mniejsza o to. Nasza jedyna tarcza zwija się z bólu na podłodze.

W istocie nic już nie osłaniało nas przed powtórnym atakiem kulami ognia. Spojrzałem wokoło — roztaczał się przed nami iście makabryczny widok. Fałszywi strażnicy musieli stać plecami do siebie i strzelali jednocześnie, posyłając strumienie wściekłego ognia we wszystkie strony. Widziałem dokładnie miejsca, w które uderzyły kule: usłane były przypieczonymi zwłokami. Nieco dalej od punktów wybuchu niektórzy nieszczęśnicy zdawali się jeszcze żyć… lub po prostu trwali w przedłużającej się agonii. Ich pomarszczone ciała pokrywały się stopniowo lśniącym płynem, a z pustych oczodołów wypływała stopiona galareta. Słyszałem wokół świsty i rzężenie — jedyny rodzaj krzyku, na jaki stać było poparzone gardła. Większość ofiar leżała jednak w ciszy, kuląc się i trzęsąc z bólu.

Eksplozje skoncentrowały się na trzech wewnętrznych ścianach rotundy. Czwarta strona budynku — łuk otwierający się na ulicę — nadal stała nietknięta. Wszyscy, którzy wciąż byli w stanie się poruszać, rzucili się w stronę wyjścia, wpadając na siebie w panice. Istoty niższego wzrostu, takie jak gnomy czy niziołki, z góry skazane były na stratowanie w tłumie na frontowych schodach. Wolałem nawet nie myśleć, co się stanie z dziećmi i starcami. Kiedy pierwsze ofiary zbiorowej paniki padną na ziemię, kolejne zaczną się o nie potykać i również zginą pod naporem rzeki stóp.

W centrum rotundy, w samym sercu chaosu, trzej strażnicy wciąż stali bez ruchu. Nawet najbardziej oszalałe spośród uciekających istot znajdowały w sobie dość rozsądku, by omijać ich szerokim łukiem. Osobnik znajdujący się najbliżej nas obdarzony był bujną brodą, a jego tlenione włosy były prawie białe. Ani na chwilę nie spuszczał z oczu devy, a gdy ten odwrócił się od kornugona, by stawić czoła sprawcom masakry, spokojnie podniósł różdżkę, szykując się do kolejnego strzału.

Kornugon tymczasem wciąż klęczał, podpierając się przednimi szponami i w żaden sposób nas nie osłaniając. Kula ognia wymierzona w devę z pewnością dosięgnęłaby również mnie i Ezechiasza. Zdążyłem jedynie krzyknąć „nie!”…

…a w następnej chwili stałem pośrodku zawalonego papierami gabinetu, mając przed sobą młodą niziołkę odzianą w prawniczą togę. Wydawała się równie zaskoczona moim nagłym przybyciem, co ja sam.

— Kim jesteście? — spytała, wyraźnie poirytowana.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, Ezechiasz wysunął się przede mnie i wyciągnął w stronę kobiety kościstą dłoń.

— Ezechiasz Virtue — przedstawił się. — Przepraszamy panią za najście. Znaleźliśmy się w niezłych tarapatach i musiałem nas obu przeteleportować.

Gapiłem się na niego z niedowierzaniem.

— Potrafisz się teleportować?

— Pewnie — odparł beztrosko. — Wujek Toby mnie nauczył.

— Jakże by inaczej — westchnąłem.

Gdy tylko zaczęliśmy opowiadać o ataku, kobieta kazała nam podążyć za sobą w głąb korytarza, wprost do gabinetu Jej Ekscelencji, sędzi Oony DeVail. Nie miałem nigdy przedtem okazji spotkać jej osobiście, jednak każdy w Sigil znał jej reputację — była nie lada krwawniczką, starą wyjadaczką, kobietą czynu. W przeciwieństwie do większości Guwernatów, preferujących czysto akademickie podejście do wiedzy, Oonah DeVail sporą część życia spędziła, badając rozmaite plany egzystencji, prowadząc ekspedycje do najodleglejszych zakątków Wieloświata i przywożąc z nich skrzynie magicznych osobliwości. Wcale mnie nie zdziwiło, że to właśnie do niej postanowiła się zwrócić niziołka, gdy zrozumiała, z jakiego typu sytuacją mamy do czynienia.

— Różdżki ogniowe? — wrzasnęła DeVail. — W rotundzie?

— Niestety, Ekscelencjo — powiedziałem. — Weszło trzech mężczyzn…

Nie zdążyłem dokończyć zdania. Pomimo ponad sześćdziesięciu wiosen na karku DeVail z zadziwiającą szybkością schwyciła w dłoń okutą połyskliwym srebrnym drutem laskę i, podpierając się nią, równie szybko wstała.

Ezechiasz natychmiast podszedł do drzwi i otworzył je przed kobietą.

— To zaszczyt móc pani służyć — powiedział uroczyście.

— Wychodź pierwszy i szukaj sobie schronienia — rzuciła z irytacją sędzia, po czym uniosła laskę i zakręciła nią wysoko ponad swoją głową. Jej czubek nakreślił w powietrzu łuk, z którego zaczęły pryskać kryształki migotliwego lodu. — Dopóki żyję, żadni piromani nie będą mi palić sądu. — Oznajmiwszy to, wybiegła przez drzwi, żwawa niczym dwunastolatka. Niziołka dała nam znak, byśmy nie ruszali się z miejsca, po czym popędziła za sędzią do szerokiej poczekalni w dalszej części korytarza.

Zatrzymawszy się na moment w oczekiwaniu na swoją pomocnicę, DeVail z głośnym stuknięciem uderzyła końcem laski w podłogę. W tej samej chwili dywan i posadzka pod jej stopami zaczęły znikać, zostawiając po sobie jedynie plamę atramentowej czerni, dziurę wypełnioną esencją najczarniejszej nocy. Niziołka spojrzała na mroczną czeluść, następnie na swoją przełożoną; po chwili skoczyła w jej kierunku, łapiąc Jej Ekscelencję w pasie. Minę miała nietęgą, usta DeVail natomiast poruszały się w bezgłośnej inkantacji. Razem wstąpiły w dziurę i zniknęły w niej — ta zaś natychmiast zamknęła się za nimi ze stłumionym pomrukiem.

Ezechiasz stał w miejscu, podczas gdy drzwi same powoli się za nim domknęły. Na jego obliczu malował się czysty podziw; muszę przyznać, że tym razem podzielałem jego odczucia. Nie miałem pojęcia, do czego jeszcze zdolna jest laska sędzi DeVail, jednak krótkie kościane różdżki ogniowe wydały mi się nagle o wiele mniej potężne. Mój wewnętrzny Czuciowiec westchnął z rozczarowaniem na myśl o tym, że ominie nas bitwa w rotundzie. Pozostała część mnie przypomniała sobie jednak spękaną skórę zabitych, nieludzkie jęki ocalałych… Stwierdziłem, że istnieją rzeczy, których nawet Czuciowiec nie musi oglądać na własne oczy.

— Poszukamy wyjścia? — zwróciłem się do Ezechiasza. — Chwilowo jesteśmy bezpieczni, ale jeśli cały budynek zajmie się ogniem…

— Za moment — odpowiedział chłopak. — Chcę się przyjrzeć tym skarbom.

W istocie gabinet Guwernatki DeVail pełen był skarbów: uwagę przykuwała misternie dekorowana porcelana, okute mosiądzem skrzynie, zmumifikowane zwierzęta pozawieszane na przymocowanych do sufitu linach… Można się tu było poczuć jak na wystawie osobliwości, a dokładniej — co do tego nie miałem wątpliwości — osobliwości nasyconych potężną magią.

— Niczego nie dotykaj! — syknąłem w stronę Ezechiasza, który miał właśnie wyraźny zamiar wziąć do ręki lusterko w miedzianej oprawie. — Najlepiej w ogóle nie zatrzymuj na niczym wzroku. Nie masz pojęcia, co możesz zobaczyć po drugiej stronie takiego lusterka.

— Niczego bym nie zniszczył — bronił się chłopak. Dostrzegłem, jak zamyka na chwilę oczy, marszcząc przy tym brwi. — A to lusterko nie jest nawet magiczne.

— Skąd możesz to wiedzieć?

— Kiedy się skoncentruję, jestem w stanie wyczuć energię magicznych przedmiotów. Wujek Toby nauczył mnie, że za każdym razem, gdy znajdę się w nowym miejscu, powinienem… — Ezechiasz urwał nagle i odwrócił głowę w kierunku drzwi. — Zbliża się do nas coś, co aż pulsuje magią — wyszeptał.

— Pewnie to sędzia DeVail z tą swoją laską.

Chłopak pokręcił głową.

— Nie wydaje mi się. — Jego czoło jeszcze raz zmarszczyło się w głębokim skupieniu. — Niech się pan ukryje.

Nie podobało mi się, że taki nierozgarnięty młodzian wydaje mi rozkazy, jednak jedno spojrzenie na jego wystraszone oblicze wystarczyło, bym zrozumiał, że nie pora na kłótnie. Rozejrzałem się szybko i zobaczyłem za sobą wieszak na płaszcze, z którego haków zwieszało się kilka obszernych sztuk odzieży. Ukryłem się za nim i pośpiesznie poprawiłem nieco ułożenie ubrań, by zasłoniły mnie całego, nie wyglądając przy tym zbyt nienaturalnie. Pomyślałem, że przy odrobinie szczęścia żaden z tych płaszczy nie zamieni mnie w żabę. Przy dużej dawce szczęścia któryś z nich mógłby nawet uczynić mnie niewidzialnym.

Pozostawiłem sobie pomiędzy płaszczami małą szczelinę, by móc choć jednym okiem oceniać sytuację. Nie widziałem nigdzie Ezechiasza; słyszałem jednak, jak szura nogami gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Z pewnością zakopywał się w stosie pamiątek przywiezionych przez sędzię DeVail z jej międzysferowych podróży. Chwilę później szuranie ustało. Prawie w tym samym momencie drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

W progu pojawiły się dwie słabo widoczne postacie; dostrzegłem jednak, że obie dzierżyły odbezpieczone kusze. Rozejrzawszy się po pokoju, nieco się rozluźniły.

— Mówiłem już — szepnął jeden z intruzów. — Widziałem, jak uciekła; był z nią jakiś niziołek. Zapadła się pod ziemię, dosłownie, przez podłogę.

Drugi tylko mruknął.

— Gdzie może go trzymać?

— Zacznij od biurka.

Ten, który przed chwilą przemówił, postawił kilka kroków w głąb pokoju, wciąż trzymając kuszę w pogotowiu. Gdy oświetlił go blask lampy oliwnej stojącej na biurku DeVail, zobaczyłem, że był wysoki i chudy. Spojrzawszy na twarz, dojrzałem żółte, kocie oczy i spiczaste, wystrzępione na końcach uszy — bez wątpienia miałem przed sobą githzerai, na domiar złego osobnika o wyjątkowo zaciętym obliczu. Jego lud wprawdzie dość licznie zamieszkiwał Sigil, jednak nigdy nie było mi dane poznać żadnego osobiście. Rasa ta szczyci się swą surowością, a sztukę uważa za zbytek — nic więc dziwnego, że githzerai nie obracali się nigdy w tych samych kręgach, co ja.

Kiedy pierwszy intruz zbliżył się do biurka, w krąg światła lampy wszedł również drugi. Ledwie się powstrzymałem, by nie wyrazić głośno swego zdziwienia. Był bardzo podobny do towarzysza, jednak skórę miał żółtą jak kukurydza, a oczy niczym dwie czarne szklane kulki. Albo miałem już halucynacje, albo przybysz należał do rasy githyanki — ludu blisko spokrewnionego z githzerai, z którymi pozostawał w odwiecznym konflikcie.

Co u licha mogłoby skłonić githzerai i githyanki do współpracy? Równie często widywało się żywiołaki ognia i wody tańczące razem menueta. Dwie gałęzie githów darzyły się najczystszą nienawiścią i wybijały się nawzajem przy każdej możliwej okazji. Jedynym, co do czego osiągnęły porozumienie, była konieczność prowadzenia ze sobą wiecznej wojny.

Musiała to być jakaś iluzja, przebranie zmiennokształtnych istot. Ci dwaj mogli równie dobrze być gnomami, złodziejami parającymi się magią, którzy nałożyli na siebie zaklęcie, żeby nie dało się ich zidentyfikować jako sprawców kradzieży. Takie wytłumaczenie przynajmniej miało jakiś sens.

Mężczyźni odłożyli kusze na biurko sędzi i zaczęli przetrząsać szuflady. Ze swego posterunku widziałem tylko githzerai, który skutecznie zasłaniał sobą całe biurko. Brał do rąk zwój za zwojem, rozwijał, szybko przeglądał zawartość, po czym rzucał na ciągle rosnącą stertę na podłodze. Oburzało mnie jego niedbalstwo — nie tylko brak należytego szacunku dla zwojów mogących zawierać starożytną wiedzę, lecz także nieostrożność w obcowaniu z potencjalnie magicznymi przedmiotami. Nie każdy zwój można sobie zwyczajnie przeczytać i wyrzucić. Niektóre kryją klątwy, pułapki, czy nawet uwięzione potwory, które tylko czekają, by wyskoczyć na nieszczęsnego czytelnika i rozszarpać go na kawałki. W innych okolicznościach nie miałbym nic przeciwko temu, by złodzieje skończyli jako czyjaś przekąska; obawiałem się jednak, że dzisiaj sam mógłbym stać się deserem.

Pierwszy odezwał się githyanki.

— To może być ten.

— Pył? — zapytał githzerai, wyrzuciwszy kolejny przejrzany zwój.

— No. Nawet narysowała mapę.

— Przyda się. Chodźmy.

Githyanki zwinął pergamin i schował go do kieszeni kamizelki. Githzerai tymczasem zabrał z biurka lampę oliwną i przeniósł ją nad stertę walających się po podłodze zwojów.

— Jak starucha wróci, będzie tu takie samo pogorzelisko jak na dole. Pomyślą, że piętro samo się zajęło.

— Pomyślą albo i nie. Szacowna pani kazała podłożyć ogień w kilku innych miejscach, żeby nie nabrali podejrzeń. Mam listę pustych pokoi.

Githzerai węszył przez chwilę w powietrzu.

— Kiedy rozejdzie się zapach dymu, w minutę cały budynek opustoszeje .

Podniósł kuszę i skierował się do wyjścia. Wciąż dzierżąc lampę, stanął przy drzwiach i czekał, aż towarzysz wyjrzy pierwszy i oceni sytuację.

— Idziemy — skinął głową githyanki. Githzerai po raz ostatni omiótł pokój spojrzeniem, po czym wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu i cisnął lampę wprost na stertę zwojów. Po chwili drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem.

Ezechiasz i ja natychmiast wyskoczyliśmy z ukrycia i zaczęliśmy gasić płomienie. Czas naglił — stary, suchy pergamin szybko chłonął parafinę, która obficie rozlała się wokół lampy. Nasza szansa tkwiła w fakcie, że szkło lampy nie stłukło się całkiem w efekcie rzutu. Z pomocą pościąganych z wieszaków płaszczy udało nam się w końcu stłumić pożar.

— Kim oni byli? — wysapał Ezechiasz, odsuwając się od sterty nadpalonych zwojów.

— Skąd mam wiedzieć? Myślisz, że znam każdego zbira w Sigil?

Chłopak wzruszył ramionami.

— Tak tylko spytałem. Co teraz zrobimy?

— Możemy uciąć sobie miłą pogawędkę i zaczekać, aż uwędzimy się w dymie. Możemy też ratować się ucieczką. Co ci się bardziej uśmiecha?

Choć wciąż nie podejrzewałem go o wysoki intelekt, Ezechiasz wybrał rozsądną opcję. Chwilę później znaleźliśmy się na korytarzu, błądząc w poszukiwaniu wyjścia. Skrzydło budynku, w którym przebywaliśmy, składało się głównie z gabinetów wysoko postawionych Guwernatów i wydawało się teraz całkiem opustoszałe. W przeszłości kilkakrotnie odwiedzałem publiczne przestrzenie gmachu sądu, nigdy jednak nie zawędrowałem do tej jego części. Ezechiasz, który przyznał otwarcie, że na ślepo wyteleportował nas z rotundy, też nie miał bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. Zdałem sobie sprawę, że i tak mieliśmy dużo szczęścia — jego magiczne popisy mogły równie dobrze wmurować nas w ścianę.

Po jakimś czasie za kolejnym zakrętem naszym oczom ukazały się drzwi, spod których wydobywały się kłęby czarnego dymu. Zbliżyliśmy się do nich ostrożnie. Obawiałem się bliskiego spotkania z podpalaczami, jednak przecież ktoś wewnątrz mógł potrzebować pomocy. Za drzwiami znajdowało się duże pomieszczenie wypełnione rzędami regałów z książkami. W drewnie jednej z pobliskich półek tkwił płonący bełt.

— Zdaje się, że nasi znajomi już tu byli — wymamrotałem.

— Podpalili bibliotekę? — W głosie Ezechiasza słychać było szczere oburzenie. — To zbrodnia!

Nie zważając na unoszący się dookoła dym, chłopak rzucił się w głąb pomieszczenia.

— Większość książek wciąż da się uratować — oznajmił zduszonym głosem. Najwyraźniej nie obchodziło go, że podpalony regał prawie całkowicie już stanął w płomieniach, ani że lada moment ogień odetnie mu drogę odwrotu. Ruszył na pomoc bibliotece niczym błędny rycerz.

— Co ty wyprawiasz? — krzyknąłem za nim.

— Pali się tylko ten regał — zawołał, ukazując się w szczelinie pomiędzy półkami. — Gdyby udało nam się oddzielić go od reszty… — W tym momencie zadławił się dymem i zgiął w pół, zanosząc się głośnym kaszlem.

— Niech cię cholera! — Postawiłem krok w głąb sali, po czym przystanąłem, zadając sobie pytanie, co tak właściwie robię. Głupi Pierwszak chciał spłonąć, zgrywając bohatera? Powinienem mu na to pozwolić. Czemu miałbym ryzykować własną skórą? Znałem go raptem od kilkunastu minut — kilkunastu minut, które upłynęły mi pośród irytacji i strachu. Bądź co bądź jednak to nie z winy Ezechiasza się bałem; nie dało się też ukryć, że jego ryzykowne zaklęcie uratowało mi życie… — Niech cię. — Schyliłem się, by uniknąć najgęstszych kłębów dymu, i wszedłem do biblioteki.

Gdy do niego dotarłem, zobaczyłem, jak resztkami sił stara się przesunąć płonący regał.

— Musimy zepchnąć go pod ścianę — wychrypiał. — Potem przesuniemy pozostałe w drugi kąt.

— Chyba oszalałeś. Te półki z książkami ważą tonę. — Chwiał się na nogach, więc schwyciłem go pod pachami. Chyba naprawdę podtruł się dymem. — Wychodzimy stąd.

— Nie — wyrwał się z mojego uchwytu i znów oparł dłonie o półkę, która nie zajęła się jeszcze ogniem. — Nigdzie się nie ruszę, dopóki książki nie będą bezpieczne.

Jego wysiłki nie przynosiły żadnego rezultatu.

— No dalej — stęknął. — Niech pan pomoże.

— Pewnie — odparłem. — Samospalenie. Już widzę tę zazdrość na twarzach Czuciowców.

Mogłem postarać się o odrobinę finezji i okazać książkom więcej szacunku; połowa z nich jednak i tak już płonęła, wszędzie pełno było dymu i uznałem, że nie czas na subtelność. Mając nadzieję, że buty choć przez chwilę ochronią mnie przed ogniem, oparłem stopę na jednej z półek podpalonego regału. Dłońmi zaparłem się o półkę szafki z naprzeciwka i, oderwawszy drugą stopę od ziemi, z całej siły pchnąłem.

Płonący regał ustąpił pierwszy. Przewrócił się wprost na pobliską ścianę. Chwilę później również przeciwległy mebel odchylił się do tyłu, upadając na kolejny, który pod jego ciężarem także przechylił się i zwalił wprost na trzeci, tamten na czwarty, ów na piąty… Niczym kostki domina biblioteczne szafki z gracją po kolei kładły się na podłodze. Końcowy impet był tak duży, że nie oparła mu się nawet ściana — ostatni regał wybił w niej potężną dziurę.

— Udało się! — zawołał Ezchiasz.

— Prawie — odezwał się za nami nieznajomy głos. Spojrzałem w stronę, skąd dochodził. Nieopodal stał wysoki, potężnie zbudowany strażnik Harmonium. Odpiął pałkę od pasa i wydawał się tylko czekać na okazję do jej użycia. — Jesteście aresztowani. — Chwilę później był już przy mnie, trzymał mnie za ramię i ciągnął za sobą. — Mam nadzieję, że będziecie stawiali opór, bo mam dziś wielką ochotę rozłupać kilka czaszek.

— Dobrze się składa, że pana spotkałem. — Ezechiasz nie wydawał się specjalnie zmartwiony. — Chciałem pomówić z kimś z Harmonium, podpytać o wymagania dla rekrutów.

Ukryłem twarz w dłoniach.


Poprzedni:
Wprowadzenie

Następny rozdział:
Troje zaniepokojonych faktolów


  • Autor: James Alan Gardner
  • Tłumaczenie: Corpselight
  • Korekta: black_cape
  • Ilustracja: Ronamis